Книга: Klin
Joanna Chmielewska
Klin
CZĘŚĆ I
3
Wszystko, cokolwiek zdarzyło się potem, było wynikiem uczuć, jakie miotały mną
przez cały wieczór. Byłam wściekła. Byłam nieszczęśliwa. Byłam śmiertelnie obrażona
i śmiertelnie zakochana. Na zmianę wpadałam w czarną rozpacz albo w radosną na-
dzieję, ale radosna nadzieja błyskawicznie gasła, a czarna rozpacz trwała. Trzeci dzień
czekałam na telefon.
Nie dało się już dłużej oszukiwać. Jeżeli do tej pory nie zadzwonił, to już nie zadzwo-
ni, a nawet jeśli zadzwoni jutro albo pojutrze, to też nic nie pomoże. Wszystko jest roz-
paczliwie jasne. Gdyby mu chociaż odrobinę na mnie zależało, to by zadzwonił natych-
miast po przyjeździe. Albo przynajmniej następnego dnia! Ale nie trzy dni, nie trzy
okropne dni, przez które z godziny na godzinę coraz bardziej niknie nadzieja i coraz
wyraźniej widać, że mu na mnie, niestety, zupełnie nie zależy. Siedziałam na tapcza-
nie z podwiniętymi nogami, oparta o poduszki, paliłam potworne ilości papierosów
i wzrokiem pełnym nienawiści wpatrywałam się w milczący telefon. Usiłowałam my-
śleć, ale to mi się zupełnie nie udawało. A dla ukoronowania wszystkiego w kłębiące się
w mojej duszy uczucia wtrącało się jeszcze niekiedy sumienie, cicho i nieśmiało przypo-
minające, że miałam pisać artykuł, a nie przeżywać wstrząsy sercowe.
„Estetyka wnętrz wpływa...” Na co wpływa estetyka wnętrz? Gdzie on teraz jest?
Może jeszcze ciągle z wizytą u tych ludzi? No, to istotnie nie może dzwonić...” Na pod-
niesienie poziomu kulturalnego...” Pokój 336... Bo jeżeli już wrócił i jest u siebie, w ho-
telu, i nie dzwoni?... Dlaczego estetyka wnętrz wpływa na podniesienie poziomu kul-
turalnego? O mój Boże, co mnie to obchodzi. Pokój 336... Przecież nie zadzwonię, żeby
sprawdzić, czy już wrócił, bo pozna mój głos. Nie, tak nisko jeszcze nie upadłam. Jak się
dowiedzieć? Jak się dowiedzieć? Przecież ja go chyba już teraz nienawidzę?...
Centrala w hotelu zna mój głos. Cała recepcja zna mój głos. Nie, nie mogę, nie za-
dzwonię. Wnętrze powinno być opracowane z myślą o zaspokojeniu potrzeb. Zaraz, ja-
kich potrzeb? Wszystko jedno, różnych. A gdyby tak ktoś inny?... Może zadzwonić kto-
kolwiek, byłe nie ja. Poprosić ten pokój i sprawdzić, czy się odezwie. I już wtedy będę
wiedziała! Genialne, tylko kto? I niech zada byle jakie pytanie, żeby to wyglądało praw-
3
dopodobnie, żeby nie pomyślał, że to ja sprawdzam. Niech zapyta, czy tam nie ma na
futrynie drzwiowej zapisanego numeru telefonu, bo znajomy, który tam mieszkał trzy
tygodnie temu, zapisał pewien numer telefonu właśnie na futrynie, taki miał głupi zwy-
czaj... To przecież zupełnie możliwe, ludzie mają nieprawdopodobne pomysły z zapisy-
waniem numerów telefonicznych...
Sięgnęłam po słuchawkę, w zdenerwowaniu pomyliłam się dwukrotnie, kręcąc
numer i słuchając sygnału, modliłam się: Halina, bądź w domu, bądź w domu...
Do Haliny nie dzwoniłam już co najmniej przez cztery miesiące, ale jakież to miało
znaczenie! To była jedyna z moich przyjaciółek, nadająca się do wykorzystania w tej sy-
tuacji poza Janką, której nie było w domu... Halina, bądź w domu...
Była w domu. Bardzo się ucieszyła, usłyszawszy mój głos. Nie wdając się we wstępne
wyjaśnienia, przystąpiłam od razu do zasadniczego tematu, ale, niestety, od końca.
Powiedziałam:
— Halina, słuchaj, wyobraź sobie, że przed trzema tygodniami mieszkała w hotelu
Warszawa jedna twoja znajoma pani, która przyjechała ze Szczecina, i ty jej podałaś
numer telefonu drugiej znajomej pani, i ona go zapisała na futrynie drzwiowej, bo nic
innego nie miała pod ręką, i tobie jest teraz ten numer szalenie potrzebny, a nie masz go
zapisanego albo może zgubiłaś kalendarzyk. Proszę cię, zadzwoń do hotelu Warszawa,
do pokoju trzysta trzydzieści sześć i tego kogoś, kto się odezwie, zapytaj o ten numer na
futrynie drzwiowej...
— Nic nie rozumiem — powiedziała Halina zdumionym głosem. — Nic nie wiem
o żadnym numerze na futrynie drzwiowej i nie znam żadnej pani ze Szczecina.
— Ale możesz znać. Przyjechała i zapisała. Zresztą nie wszystko ci jedno? Zadzwoń
i zapytaj, moje życie od tego zależy!
— To dlaczego ty sama nie zadzwonisz? Dlaczego to ja muszę?
— Bo tam znają mój głos.
— To dlaczego ta pani nie zadzwoni?
— Bo ta pani jest osobą fikcyjną, ona w ogóle nie istnieje...
— Jeżeli ona nie istnieje, to po co ty mi o tym mówisz? Ja ciągle nic nie rozumiem.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko wyjaśnić jej wszystko po kolei. Uczyniłam to
w sposób absolutnie chaotyczny i zagmatwany, ale Halina przytomnie wyłowiła z mo-
ich wypowiedzi właściwy sens. Ku mojej rozpaczy odniosła się do mych zamiarów bez
entuzjazmu.
— Wiesz, mnie jest głupio — powiedziała trochę niepewnie. — Ja takich rzeczy nie
umiem załatwiać. Przecież ja tego pana zupełnie nie znam. Co będzie, jak on mi nawy-
myśla?
— Po pierwsze, co cię to obchodzi, przecież nie będzie wiedział, że to ty. A po dru-
gie, nie nawymyśla ci, bo to jest bardzo sympatyczny facet, intelektualista i młodzieniec
4
5
z dobrej rodziny. Dzwoń!!
— Poczekaj... Zaskoczyłaś mnie... Niech się przez chwile zastanowię...
— Nie zastanawiaj się, dzwoń!
W tym momencie w słuchawce odezwał się bardzo miły, spokojny, męski głos:
— I po co pani to wszystko?
— Jak to po co? — powiedziałam mimo woli i bez zastanowienia.
— Tak pani zależy na tym panu z pokoju trzysta trzydzieści sześć?
— No pewnie, że mi zależy! Przecież gdyby mi nie zależało, to bym się tak nie wy-
głupiała!
— No, jak pani tak bardzo zależy, to ja to pani mogę załatwić, bo słyszę, że tamta pani
ma jakieś obiekcje.
— Halina? — powiedziałam pytająco.
— Na litość boską — odezwała się Halina, której na chwilę odjęło mowę. — Co to
znaczy?
— Nic, drobiazg, ten pan się włączył, mnie się ciągle ktoś włącza. To zadzwonisz czy
wolisz, żeby ten pan zadzwonił?
— A ty znasz tego pana?
— Skąd? Pierwszy raz w życiu go słyszę.
— Ja panie bardzo przepraszam — powiedział ten pan. — Ja się włączyłem zupeł-
nie przypadkowo. Zamierzałem dzwonić absolutnie gdzieś indziej, ale rozmowa pań
była tak interesująca, że nie miałem siły się wyłączyć i pozwoliłem sobie wysłuchać.
Najmocniej za to przepraszam. To jak, chce pani, żebym zadzwonił? Numer już mam
zanotowany.
— Bo ja wiem? Halina, jak myślisz?
— Nie wiem, ja nic nie myślę. Ja jestem ogłuszona.
— No widzi pani, ta pani jest ogłuszona, na pewno będzie lepiej, żebym to ja zała-
twił.
— Halina, zdecyduj się, ty czy ten pan?
— To już może lepiej niech będzie ten pan... Tylko że teraz to ja już kompletnie nic
nie rozumiem...
Byłam tak zdenerwowana zawikłaną sytuacją, że zrobiło mi się wszystko jedno.
— Dobrze — powiedziałam z rozpaczą. — Niech będzie ten pan. Brzmi zupełnie
sympatycznie, chociaż nie wiem, jak wygląda. A jak pan mnie potem zawiadomi o re-
zultatach?
— Poda mi pani swój numer telefonu i ja do pani zadzwonię.
— Nie, to niech pan poda swój numer telefonu i ja do pana zadzwonię.
Widocznie kołatały się we mnie jeszcze jakieś resztki przytomności umysłu, bo mia-
łam niejasne uczucie, że w tego rodzaju okolicznościach nie należy podawać obcemu
4
5
facetowi swojego własnego numeru telefonu.
— Kiedy do mnie jest bardzo trudno się dodzwonić i w ogóle to jest szalenie skom-
plikowane. Jeżeli pani ma jakieś obawy, to ja się przecież nie narzucam.
— W nosie mam obawy. Wszystko mi jedno. Tylko niech pan to jakoś inteligentnie
załatwi.
— Postaram się, droga pani, wykrzesać z siebie tyle inteligencji, ile tylko zdołam.
Słucham.
Zgłupiałam do reszty i podałam mu swój numer. Halina się wyłączyła, nadal nieopi-
sanie zdumiona.
— To ja się też wyłączam i za dziesięć minut do pani dzwonię ze szczegółowym spra-
wozdaniem.
— Dobrze, czekam.
Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam zbierać rozproszone władze umysłowe. Zanim je
zebrałam, telefon zadzwonił.
— No i co? — spytałam niecierpliwie.
— No i nic. Zadzwoniłem i ten pan odebrał telefon. Nie pytałem go o futryny
drzwiowe i napisy na nich, tylko spytałem o pana Zdanowskiego. Powiedział, że po-
myłka i koniec.
— Kto to jest pan Zdanowski?
— Nie mam pojęcia. Nie znam żadnego takiego i miałem nadzieję, że ten pan też nie
zna. No i co teraz?
— Nie wiem.
Więc jest w pokoju. Jest u siebie. I nie dzwoni... i pewnie już nigdy nie zadzwoni...
Siedziałam ze słuchawką w ręce i ze ściśniętym sercem. W słuchawce znów rozległ
się miły, spokojny głos:
— Wie pani co, jeśli można pani radzić, to niech pani sobie tego pana wybije
z głowy.
— Dlaczego?
— On mi się nie bardzo podobał...
— Dlaczego? — powtórzyłam z oburzeniem. — To jest bardzo sympatyczny pan,
bardzo dobrze wychowany intelektualista...
— Na intelektualistę to on mi raczej nie wyglądał.
— Dlaczego?!
— Tam takie odgłosy dobiegały...
— Jakie odgłosy?
— Takie różne. Wstyd powtórzyć.
„Pijany?” — przemknęło mi przez głowę.
— Jakie odgłosy? — spytałam z niepokojem. — Miotania wiktem?
6
7
— Ach, nie. Ale takie miałem wrażenie, jakby tam się jakaś pani zwracała do tego
pana takim głosem mało intelektualnym...
Zanim sobie zdałam sprawę z tego, że wcale w to nie wierzę, wszystko w środku od-
wróciło mi się do góry nogami.
— Cóż — powiedziałam smutnie po chwili milczenia, w czasie którego gwałtownie
usiłowałam przyjść do siebie. — Możliwe. Do tego pana wszystko jest podobne.
— No właśnie, tym bardziej niech pani go sobie wybije z głowy.
— Ach, Boże! Nie ma pan pojęcia, jak bym chciała. I w żaden sposób nie mogę.
— Dam pani świetną, radę: klin klinem.
— A co pan myśli że ja o tym nie wiem? Już tak się nawet rozglądam, ale jakoś tego
klina nie widzę. Nikt się nie nadaje.
— No, a może ja bym się nadał?
— Bo ja wiem? Może by pan się nadał, skąd ja to mogę wiedzieć.
— No to może byśmy się spotkali?
— Może — powiedziałam w roztargnieniu, bo ciągle jeszcze byłam wstrząśnięta
— A gdzie i kiedy?
— Gdzie pani sobie tylko życzy a kiedy? No na przykład piętnaście po dwunastej.
— Piętnaście po dwunastej? Co to znaczy piętnaście po dwunastej? W południe?
— Nie, nie w południe, wieczorem. To znaczy, za dwie i pół godziny.
Na tę dziwną propozycję nagle oprzytomniałam. Zwariował? Już się nie ma kiedy
spotykać?
— A nie może być na przykład o siódmej wieczorem?
— Nie, bo widzi pani, ja bardzo długo pracuję, i to codziennie. Dopiero o dwunastej
kończę pracę. I potem jest akurat bardzo piękna pora, żeby się spotkać. No to jak? Gdzie
mam na panią czekać?
— Panie, niech pan się opamięta! Nie mam najmniejszej ochoty wychodzić teraz
z domu i pętać się po mieście. Wykluczone.
— To ja mogę przyjechać do pani.
— Mowy nie ma, musiałabym posprzątać.
— Ach, to pani jest flądra?
— Oczywiście. A poza tym ja też pracuję. Muszę napisać artykuł i nie mam natchnie-
nia. Szalenie męczące.
— Pani jest dziennikarką?
— Nie, to jest moje uboczne zajęcie. Zasadniczo jestem architektem. A pan?
— A ja jestem handlowcem.
— O, mój Boże, i co? Bilans pan robi?
— Niech Bóg broni! Z żadnym bilansem nie mam nic wspólnego!
— To co pan robi w dziedzinie handlu o tej porze?
6
7
— Takie różne rzeczy. Nieważne. Niech pani lepiej powie co innego. Niech pani powie, jak pani wygląda?
— Rozmaicie. Raz przepięknie, a raz wręcz przeciwnie...
— Nie, nie tak. Dokładnie. Wzrost? Wymiary? Oczy, włosy?
— Wzrost? Metr sześćdziesiąt dwa. A wymiary? Niech pan poczeka, wezmę centy-
metr i zmierzę.
Jestem uczciwa, podniosłam się, wzięłam centymetr i zaczęłam się mierzyć, przy
czym dokonałam nadzwyczajnego odkrycia:
— Niech pan sobie wyobrazi — powiedziałam do telefonu — jakie szczęście mnie
spotkało. Myślałam, że mam w talii 69 centymetrów, a okazuje się, że mam tylko 63!
— No widzi pani, jak ja pozytywnie na panią od razu wpłynąłem. Niech pani opi-
sze i tę resztę.
Opisałam resztę. Facet, słyszany w telefonie, zaczynał mi się wydawać interesujący.
Miał wyjątkowo piękny, miękki, sympatyczny głos, a ja zawsze byłam ogromnie czuła
na głos. Słuchając go, powoli robiłam się nieco mniej nieszczęśliwa. Jak też wygląda
facet o takim pięknym głosie?
— A jak pan wygląda? — spytałam, skończywszy szczegółowe omówienie swoich ze-
wnętrznych wad i zalet.
— A tak, dość przeciętnie.
— Ile pan ma wzrostu?
— Metr siedemdziesiąt pięć.
— O, jaka szkoda, że tak mało! Ja tak lubię wysokie obcasy!
— No trudno, opatrzność nie dała, nie urosłem.
— A reszta?
— Jaka reszta?
— No, włosy, oczy i inne detale? Ma pan jakąś ozdobę na twarzy?
— Na litość boską! Jaką ozdobę?
— Wąsy albo okulary...
— Nie, nie mam żadnej ozdoby na twarzy. Włosy ciemne, oczy też, a poza tym nic
szczególnego. No to jak, zdecydowała się pani? Gdzie mam przyjechać o dwunastej
piętnaście?
— A gdzie pan teraz jest?
— A wie pani, w takim dziwnym miejscu. W alei Lotników. Wie pani, gdzie to jest?
— Zaraz, wezmę plan Warszawy... Ach, już wiem, to jest tu, koło Wyścigów. No to
nawet ma pan do mnie niedaleko.
— A gdzie pani jest?
— Na dolnym Mokotowie.
— Proszę, jak blisko! To przeznaczenie. Gdzie mam czekać?
8
9
— Nigdzie. Nie mam najmniejszego zamiaru wychodzić z domu i spotykać się z pa-
nem, chociaż jestem bardzo ciekawa, jak pan wygląda. Mam zamiar pohamować cieka-
wość, napisać artykuł, a potem iść spać.
— To ja pani coś powiem. Ja się teraz wyłączę i obydwoje sobie popracujemy, a za
godzinę do pani zadzwonię i może się pani namyśli. Dobrze?
— Dobrze. Nie namyślę się, ale niech pan zadzwoni. To mi wyraźnie poprawia sa-
mopoczucie.
— Świetnie, to na razie dobranoc.
— Dobranoc.
Wyłączył się. Natychmiast wróciły mi wszystkie poprzednie, przygłuszone na chwilę,
uczucia. Pani z mało intelektualnym głosem? O, nie! Tego to ja tak nie zostawię!
Chwyciłam słuchawkę.
— Pokój trzysta trzydzieści sześć, proszę... sygnał... sygnał... sygnał...
— Nie zgłasza się, proszę pani...
— Przepraszam...
Jak to, nie ma go w pokoju? To co z tą panią? Oczywiście, miałam rację, że nie uwie-
rzyłam. Nawet jeśli tam była jakaś pani, to nie ma żadnego znaczenia, skoro już jej nie
ma. Gdyby był, to by odebrał telefon, zawsze odbiera. Do diabła, oszukał mnie!
Nie ma go w domu... Ale był i nie dzwonił. Przecież przez trzy doby nie pętał się
po mieście. Niemożliwe, żeby nie znalazł jednej krótkiej chwili czasu na ten telefon
do mnie. Przez trzy doby kamieniem siedzę w domu, z pracy wracam taksówką... Cóż,
jasna sprawa: ma mnie w nosie, w nosie, w nosie!...
Nienawidzę go! Ach, wybić go sobie z głowy, za wszelką cenę wybić go sobie z gło-
wy! Klin klinem!..
Klin klinem? Taki piękny głos... Co to za facet? Trzeba sprawdzić, trzeba z nim dłu-
żej porozmawiać... o dwunastej piętnaście? Nie, no bzdura! Gdzie mnie diabli będą nie-
śli o dwunastej piętnaście! Rzeczywiście, nie mam co robić, tylko spotykać się z obcym
człowiekiem o takiej idiotycznej porze, dlatego że ma piękny głos...
Klin klinem...
Prawda, miałam pisać artykuł!
Po godzinie telefon zadzwonił. Wzięłam inicjatywę w ręce i zaczęłam przedłużać
rozmowę, zahaczając o różne tematy. Nie widać było żadnej słabej strony, żadnego za-
hamowania. Bardzo inteligentny facet, z dużym polotem, z poczuciem humoru i ten
głos! Ten głos!...
Po trzech kwadransach konwersacji zaczęłam się łamać. A może?... Ostatecznie, co
mi to szkodzi? Może to jest rzeczywiście sympatyczny i kulturalny człowiek, a że ma
cudaczne pomysły? Ja też mam cudaczne pomysły. Ale nie, jednak nie! Nie chce mi się
wychodzić z domu.
8
9
— ...Zadzwonię jeszcze za pół godziny...
Burza, szalejąca w moim sercu, powoli przycichała. Zaczynała brać górę urażona am-
bicja. Nie zadzwonił? To nie! Dość tego! Dość tej rozpaczy i tego oczekiwania. Nie będę
nieszczęśliwa, nie życzę sobie być nieszczęśliwa! Właśnie że się spotkam z tym facetem!
I wszystko mi jedno, co z tego wyniknie!
Bo przecież, jeśli nie popełnię jednego głupstwa, to na pewno popełnię inne. Jeśli się
nie spotkam z tym dziwnym człowiekiem, umawiającym się w środku głębokiej nocy,
to doskonale wiem, że nie wytrzymam i sama zadzwonię do tamtego. I co? Jak wtedy
będę wyglądała? Narzucająca się, nieszczęśliwa idiotka, pozbawiona ambicji...
— ...No i co? — powiedziała słuchawka urzekającym, miękkim głosem.
— Dobrze — oświadczyłam stanowczo — zdecydowałam się. Nie mam zamiaru nig-
dzie latać po nocy. Niech pan tu przyjeżdża.
— Proszę uprzejmie. Gdzie mam przyjechać?
Podałam ulicę i numer domu. Już mi było wszystko jedno.
Ostatecznie, jeżeli facet okaże się antypatycznym gburem, to też się nic nie stanie. Już
kilka razy w życiu miałam do czynienia z antypatycznymi gburami i znakomicie sobie
dawałam radę. A w to, że nagle w przedpokoju rzuci się na mnie i zamorduje mnie albo
zgwałci, to ja bardzo przepraszam, ale nie wierzę. To wcale nie jest takie łatwe, jak by się
zdawało. Jeżeli nawet jest bandytą albo złodziejem, to też nic nie szkodzi. Każdemu zło-
dziejowi na widok mojego mieszkania odejdzie ochota do popełniania przestępstw. Tu
doprawdy nie ma co ukraść, nawet mój zegarek źle chodzi.
— Niech pan tylko nie liczy na to, że dam panu coś do zjedzenia — powiedziałam,
tknięta nagle poczuciem gościnności. — Mogę panu najwyżej dać herbaty, nic innego
nie mam.
— Nic nie szkodzi, ja jestem po kolacji. A... przepraszam bardzo za nietaktowne py-
tanie... czy pani ma męża?
— Nie, Bogu chwała, nie mam męża. Jestem nieskazitelnie wolną kobietą. Aha, a pan
ma żonę?
— Nie, nie mam.
— A miał pan?
— Miałem.
— I co pan z nią zrobił?
— Przecież jej nie udusiłem. Co można zrobić z żoną? Rozwiodłem się.
— To bardzo uprzejmie z pana strony. No, jak pan ma przyjechać, to już! Żebym się
nie zdążyła rozmyślić.
— Już jadę. Tylko jeszcze jedno. Czy nie zechciałaby pani być taka niesłychanie
uprzejma i zejść na dół, przed bramę, żebym ja się nie błąkał w nocy po obcym domu?
Byłbym pani ogromnie wdzięczny.
10
11
— Dobrze, zejdę przed bramę.
— To jeszcze niech mi pani powie, jak pani będzie ubrana, żebym mógł panią po-
znać.
— W fioletowe palto.
— Fioletowy kolor w tych ciemnościach! Fatalne, nie do rozpoznania. Może pani bę-
dzie miała coś na głowie? Bo co będzie, jak tam będą stały na przykład dwie panie?
— Wprawdzie wątpię w obecność dwóch pań przed moją bramą o tej porze, ale
mogę wziąć ze sobą znak rozpoznawczy. Szczotkę do zamiatania.
— Świetnie, wobec tego pani ze szczotką do zamiatania to będzie pani.
— Tak. Albo nie! Szczotka do zamiatania trochę nieporęczna. Wezmę ze sobą taką
długą rurę z kalki technicznej. Biała, lepiej widoczna w ciemnościach.
— Dobrze, niech będzie rura. Za dwadzieścia minut jestem. Na razie.
— Cześć pracy — mruknęłam i odłożyłam słuchawkę. Zeszłam z tapczanu, na któ-
rym leżałam na poduszkach i pod kocami, obłożona gromadą różnych szpargałów, two-
rzących nieopisany śmietnik. Rozejrzałam się dookoła i zaczęłam uprzątać pobojowi-
sko.
Za dwadzieścia minut... Czy ten człowiek oszalał? Jakim sposobem on złapie tak-
sówkę o tej porze w alei Lotników? Mowy nie ma, nie zdąży...
Przestałam się śpieszyć.
...Zaraz, ale jeżeli on mówił z taką pewnością siebie, to może ma pod ręką jakiś wóz
do dyspozycji? A, to zdąży na pewno. Za to ja nie zdążę pomalować się i posprzątać.
Zaczęłam się znów śpieszyć.
Dokładnie piętnaście po dwunastej zeszłam na dół w palcie, w czarnych klapkach na
nogach i z rurą w ręku. Przed domem po drugiej stronie ulicy stała warszawa z pracu-
jącym silnikiem, a w środku siedział jakiś facet w kapeluszu. Zatrzymałam się na chod-
niku po swojej stronie i usiłowałam mu się przyjrzeć.
Pan w samochodzie otworzył okno, wystawił głowę i powiedział:
— Niech pani wsiada.
— Nie mogę — odparłam stanowczo.
— Dlaczego?
— Bo mi się woda na gazie gotuje.
— To niech pani zgasi wodę i niech pani wsiada.
— Mowy nie ma, nie będę tyle razy po piętrach latała. Niech pan wysiada.
W czasie tego przekomarzania się stałam w klapkach na śniegu i krzyczeliśmy do
siebie przez całą szerokość ulicy. Z uwagi na spóźnioną nieco porę uznałam, że te po-
pisy akustyczne są raczej nie na miejscu, i przeszłam na drugą stronę jezdni. Mój roz-
mówca przyglądał się temu w milczeniu, a potem powiedział:
— Niech się pani zatrzyma. Niech pani zaczeka tam, gdzie pani stoi.
10
11
Ruszył powoli i podjechał tuż przede mnie. Nie pozostało mi nic innego, tylko wsiąść, wiec wsiadłam. Pan przy kierownicy ucałował moją dłoń i mruknął pod nosem
coś co, w myśl panujących zwyczajów, miało zapewne oznaczać nazwisko. Przyglądałam
mu się tak intensywnie że o mało mi oczy z głowy nie wylazły, ale w ciemnościach nic
konkretnego nie mogłam dojrzeć. Ruszyliśmy przed siebie.
— Dokąd pan jedzie? — spytałam, bo oczyma duszy ciągle widziałam czajnik z wo-
da, stojący na gazie.
— Powinienem odpowiedzieć: dokąd pan, każe Ale tak nie odpowiem, bo szukam
tylko miejsca, gdzie mógłbym zakręcić.
Objechał dookoła kilka bloków i wróciliśmy pod moją bramę Podjeżdżając, spytał,
czy nie mógłby wprowadzić samochodu na podwórze, bo mu już kilka razy ukradli,
i tym razem chciałby tego uniknąć. Wysiadłam, otworzyłam bramę, a następnie wskaza-
łam miejsce, gdzie mógł zaparkować, cały czas ze świadomością, że poruszam się w peł-
nym blasku reflektorów i jestem dokładnie oglądana.
„Patrz, patrz — pomyślałam jadowicie. — Ja też ci się przyjrzę”
Oparłam się o drzwi wejściowe i czekałam, aż wysiądzie. Ustawił wóz, zgasił motor
i wysiadł.
W pierwszej chwili przeraziłam się, bo jednak byłam nastawiona na osobnika śred-
niego wzrostu, a nie na to, co ujrzałam przed sobą. Ile to mogło być, metr czy równe
dwa metry? W każdym razie wrażenie było szokujące ale natychmiast mimo woli do-
znałam uczucia ulgi. Chwała Bogu, do takiego można nosić każde obcasy...
Poprosiłam go na górę i weszliśmy do mieszkania Zdjęłam palto, mój gość też, przy-
pilnowałam, żeby wszedł do pokoju a nie do kuchni, której, niestety, nie zdążyłam do-
prowadzić do stanu idealnego, i unieruchomiłam go w fotelu. Usiadłam naprzeciwko
i zaczęłam się czuć nieco głupio. Sytuacja była, łagodnie mówiąc, niecodzienna.
Gwałtowne przejście od kontaktów telefonicznych do osobistych trochę mnie oszo-
łomiło i nie bardzo potrafiłam sobie uświadomić, że ten facet, który siedzi vis a vis
mnie, to jest ten sam, który rozmawiał ze mną przez telefon.
— Czy to aby na pewno pan? — spytałam, zanim się zdążyłam zastanowić nad tym,
co mówię.
— Na pewno ja — odparł i uśmiechnął się.
Uśmiech miał bardzo sympatyczny. Ogólnie biorąc, był bardzo przystojny, chociaż
zupełnie nie w moim typie. Pomijając wzrost, którym go Opatrzność obdarzyła nieco
w nadmiarze, miał ciemne oczy, a ja nie lubię ciemnych oczu. Włosy też ciemne, pra-
wie czarne, zaczesane do tyłu, bardzo ładne zęby i coś w brodzie. Nie żaden defekt, ani
nic takiego, po prostu jakiś taki układ dolnej części twarzy, który mi się też nie podobał.
Pomimo to całość robiła interesujące wrażenie. Błyskawicznie oceniłam jeszcze, że jest
dobrze ubrany i ma pięknie utrzymane ręce.
12
13
I co z tego? Przyglądałam mu się uważnie i obiektywnie, czułam się mile poruszona
niezwykłością sytuacji, a na dnie serca leżał cichy żal... Melancholijnie wspominałam
inną twarz, w której uśmiechały się do mnie niebieskie oczy... Mój Boże, gdybyż tak
tutaj siedział nie ten, tylko tamten!... Tamten, który przez trzy dni nie zdążył do mnie
zadzwonić. Tamten, do którego zwracała się pani z mało intelektualnym głosem...
Ach, do wszystkich diabłów! Klin klinem!
Wróciłam do rzeczywistości, która, ostatecznie, nie była taka najgorsza, nato-
miast wymagała ode mnie pewnych drobnych wysiłków. Pani domu nie może ad in-
finitum siedzieć w milczeniu i przyglądać się gościowi z ogłupiałym wyrazem twarzy.
Podniosłam się z fotela.
— Napije się pan herbaty? Z żalem muszę wyznać, że naprawdę nic innego nie mam,
ale herbatą mogę służyć w dowolnych ilościach.
— Jeśli pani sobie tego koniecznie życzy, to mogę się napić. Ale nie muszę.
Zrobiłam herbatę, przyniosłam sobie papierosy i znów usiadłam w fotelu, czując się
już nieco pewniej. Nie wiadomo dlaczego, herbata wydała mi się elementem stabilizu-
jącym atmosferę. Męczyła mnie jeszcze myśl o farbie, odpadającej z sufitu zazwyczaj
w najbardziej nieodpowiednich chwilach i niekiedy wpadającej gościom do szklanki,
ale uznałam, że nie farbę tu przyszedł oglądać, tylko mnie, a w ogóle to nie on mnie ma
oglądać, tylko ja jego. Byłam ciekawa, jak się zachowa i jak potraktuje tę dziwną wizytę.
Czego się właściwie spodziewa? Nieoczekiwanej i sporadycznej przygody? Okoliczności
ułożyły się dokładnie według tradycyjnego schematu, sytuacja zupełnie typowa, tylko
sęk w tym, że zdaje się, ja jestem nietypowa. I okropnie nie lubię schematów...
— No, niech pani teraz opowie coś o sobie — powiedział mój gość, uśmiechając się
lekko. Wyglądał tak, jakby czekał na jakąś inicjatywę z mojej strony.
— Zdaje się, że pan i tak już za dużo o mnie wie — odparłam. — Najwyższy czas,
żebym ja się o panu czegoś dowiedziała.
— Nic o pani nie wiem poza tym, że ma pani niezwykłe pomysły. I że interesuje się
pani nie znanym mi bliżej panem z pokoju trzysta trzydzieści sześć. W związku z czym
popada pani w smutny nastrój, zupełnie niepotrzebnie.
— I popełniam szaleństwa, mocno ryzykowne i pozbawione sensu.
— Co pani nazywa szaleństwem?
— A jak pan inaczej nazwie to spotkanie z panem? I zaproszenie pana o idiotycznej
porze do własnego domu? Przez telefon mógł pan być zachwycający, w naturze mógł
pan się okazać na przykład bandytą.
— Ale chyba nie okazałem się bandytą?
— To tylko przypadek, nad szaleńcami zawsze Opatrzność czuwa. Zresztą jeszcze
nadal nic o panu nie wiem. Najchętniej przeprowadziłabym z panem wywiad według
ankiety Przekroju: twój paszport duchowy. Jak wygląda pański ideał szczęścia?
12
13
— Spokój. Spokój, spokój i jeszcze raz spokój.
— W takim razie wchodząc do tego domu trafił pan tragicznie. Spokój to ostatnia
rzecz, jaką można znaleźć w moim towarzystwie. Czego pan najbardziej nie znosi?
— Raków. Dostaję wysypki na sam ich widok. I chamstwa.
Przyjrzałam mu się w zamyśleniu. Kim ten człowiek mógł być.
— Kim pan właściwie jest? — spytałam mimo woli.
— Praworządnym obywatelem PRL. Poza tym już pani mówiłem, że jestem han-
dlowcem, rozwiedzionym i bezdzietnym. Bardzo dużo pracuję, mam bardzo ładne
mieszkanie i tak sobie żyję.
— Gdzie pan mieszka?
— W Śródmieściu. Ale ja tu jestem mniej ważny, ważna jest pani. To przecież pani
była w złym nastroju? Niech pani opowie o tych różnych szaleństwach, które pani, we-
dług własnych słów, popełnia.
O szaleństwach, które w życiu popełniałam, mogłabym opowiadać przez tydzień bez
przerwy. Coś mnie powstrzymało od tego, żeby mówić prawdę. Wymyśliłam pośpiesz-
nie kilka cudacznych historii, które, sądząc z dotychczasowych doświadczeń, tylko
przypadkowo mi się rzeczywiście nie przytrafiły, i w związku z tym brzmiały tak samo
nieprawdopodobnie jak te prawdziwe. Kilkakrotnie w czasie rozmowy padały z jego
strony uwagi, świadczące o tym, iż był jednakże nastawiony na rozrywkę nie tylko in-
telektualną, ale ja już stałam na twardym gruncie. Nie, stanowczo przez telefon mi się
bardziej podobał. Tylko głos, ten piękny głos, słyszany bezpośrednio nie tracił nic ze
swego uroku.
O wpół do drugiej uznał, że czas pomieszkać w domu. Żegnając go spytałam:
— Jak panu właściwie na imię? Moje imię pan zna, wizytówka wisi na drzwiach wo-
łami wypisana. A pan?
— Władysław — powiedział i nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że nie powiedział
prawdy.
Zamknęłam za nim drzwi i spróbowałam zebrać myśli. Owszem, osobnik jest intere-
sujący i na poziomie. Zdaje się, że był nieco rozczarowany absolutną poprawnością at-
mosfery. Na to, że się właściwie nie przedstawił, nie zwróciłam większej uwagi, cieka-
wiło mnie raczej to, czy uzna znajomość za chybioną, czy nie.
„Jeżeli nie uznajesz kobiet, które nie lecą natychmiast do łóżka z każdym poznanym
facetem, to się powieś” pomyślałam. I zamknęłam się w łazience.
O wpół do trzeciej telefon wyciągnął mnie z wanny. Ach, więc jednak? Przez na-
stępne pół godziny kontynuowaliśmy konwersację, z której wynikło, że zawarta w ten
oryginalny sposób znajomość chyba jednak jest warta podtrzymywania.
Telefon zadzwonił w chwilę potem, jak weszłam do domu. Tym razem przyjecha-
łam z pracy nieco później, nie wracałam taksówką i nawet robiłam zakupy w sklepach.
14
15
Podniosłam słuchawkę.
— Joanna? — powiedział znajomy głos.
Ach! Po czterech dniach oczekiwania! Gdyby to było poprzedniego wieczoru, to nie
wiem, czy zdołałabym wydobyć z siebie jedno rozsądne słowo. A dziś? Czyżby jednak
ten klin?...
— Jak się masz — powiedziałam łagodnie i miękko. — To miło, że dzwonisz.
— Dzwoniłem do ciebie już w poniedziałek, jestem w Warszawie od soboty wieczo-
rem. Nie było cię w domu. Chciałem zadzwonić do ciebie do pracy, ale zgubiłem kalen-
darz ze wszystkimi numerami telefonów. Ten domowy pamiętałem. Przepraszam, że nie
dzwoniłem później. Mam potworną ilość roboty i jestem prawie nieprzytomny.
— Szkoda, bo miałam nadzieję, że się zobaczymy...
— Oczywiście, że się zobaczymy. Zadzwonię, jak tylko się nieco obrobię, i jakoś się
umówimy. A w ogóle co słychać?
Różne rzeczy było słychać, ale nie musiałam tego zaraz ujawniać. Dzwonił w ponie-
działek... Czułam, jak błogi spokój spływa na moje zmaltretowane serce. Ależ dobrze,
poczekam, aż będzie miał chwilę czasu. Grunt, że jest, że dzwoni, że mogę z nim teraz
rozmawiać, że już teraz będę mogła jawnie zadzwonić do niego...
Po trzech kwadransach odłożyłam słuchawkę, wprawdzie nie umówiona konkret-
nie, ale już znów pełna nadziei i szczęścia. Szczęścia zatrutego myślą, że jak komuś bar-
dzo na czymś zależy, to zawsze czas znajdzie, ale jednak szczęścia. Zwłaszcza w porów-
naniu z tym, co było...
Usiadłam do pisania nieszczęsnego artykułu, którego jednak nie było mi sądzone
skończyć. Zmagania z opornym ojczystym językiem znów mi przerwał dzwonek tele-
fonu.
— Dobry wieczór — powiedział piękny, miękki głos.
— Dobry wieczór — odparłam, usiłując uczynić to równie pięknie, i dusza mi się
sama uśmiechnęła.
— No i jak samopoczucie?
— Nieco lepiej. Chociaż jeszcze ciągle dalekie od ideału. Skąd pan dzwoni, z pracy?
— A nie, niech pani sobie wyobrazi, wyjątkowo dzwonię z domu. Dziś wcześniej
skończyłem i nawet byłem na mieście i kupiłem taką piękną narzutę na tapczan.
— Jaką narzutę? Niech pan opowie!
— Taką miękką, szarą, kosmatą, właściwie takie futro. Bardzo ładne. Bo wie pani, ja
bardzo lubię kupować sobie coś do domu. Ja w ogóle szalenie lubię swój dom.
— A jakie pan ma mieszkanie?
— Wyjątkowo wygodne. Mam dwa pokoje z kuchnią i wszelkimi wygodami.
— I w ile osób pan tam mieszka?
— Sam mieszkam.
14
15
— To pan płaci za nadmetraż?
— Niech pani sobie wyobrazi, że nie płace za nad metraż
— Jakim sposobem? To jest spółdzielcze?
— Kwaterunkowe. Ale nie płacę. A razem ze mną mieszka jeszcze pies.
— Ach ma pan psa? Uwielbiam psy. Jakiego?
— Czarnego nowofundlandczyka. Absolutnie rasowego z rodowodem, ze specjalnej
hodowli, jedynej w Polsce.
Rzeczywiście uwielbiam psy. Przez długie lata chowałam się w towarzystwie psa i te-
raz, zanim się zdążyłam obejrzeć, zagłębiliśmy się w dyskusję o wadach, zaletach i róż-
nych cechach charakteru najrozmaitszych psów. Poszłam spać z kłębiącym mi się przed
oczami stadem szczekających ogarów.
Następnego dnia znów zadzwonił. Zaczęłam już być nastawiona na te telefony
i kiedy trzeciego dnia się nie odezwał, poczułam rozczarowanie. Znów mi się zrobiło
smutno i doszłam do wniosku, że jednak jestem nieszczęśliwa i zaniedbana. Książka te-
lefoniczna otworzyła się sama na literze H. Zadzwonić? Miał dzwonić, jak będzie dys-
ponował większą ilością czasu... Hotel Warszawa...
— Pokój trzysta trzydzieści sześć, proszę...
Na dźwięk znajomego głosu zmaltretowane serce znów mi zaczęło stukać. Nie masz
czasu? Do diabła z twoim czasem. Nie wierzę, to nie brak czasu, to brak zainteresowa-
nia. Ostatecznie przyjeżdżasz do Warszawy na dwa albo trzy tygodnie i co? Nie możesz
znaleźć godziny na zobaczenie się ze mną? Bzdura, po prostu masz mnie w nosie! Ach,
już mi wszystko jedno, miej mnie w nosie, ale niech cię chociaż zobaczę...
Ponieważ umówiliśmy się na niedzielę, sobota była nieważna. Sobotę przesiedziałam
w domu, przejęta, zdenerwowana, nie zwracając nawet uwagi na to, że telefon milczy.
Niech milczy, niech go diabli biorą, ja jestem na jutro umówiona...
W niedzielę siedziałam w publicznym lokalu i patrzyłam na tę twarz, jedyną na
świecie. Mój Boże, jak pięknie w opalonej twarzy wyglądają niebieskie oczy!...
I co z tego, że ja też pięknie wyglądałam? Że zauważył zmianę uczesania? Co z te-
go, że trzymał mnie na ulicy pod rękę? To wszystko nie było TO, to była tylko urocza,
miła przyjaźń... Oczywiście, że jestem sympatyczna, można się ze mną ludziom poka-
zać, można przebywać w moim towarzystwie bez wstrętu i co z tego? Co z tego?
I wbrew logice i zdrowemu sensowi, wbrew niewątpliwej oczywistości na dnie głu-
piego serca ciągle tkwiła cichutka nieśmiała nadzieja. A może jednak? Może istotnie ten
brak czasu?... Może jeszcze przyjdzie ta najpiękniejsza w życiu chwila, że będę się mogła
znów przytulić do flanelowej koszuli, że będę na pewno wiedziała, że jestem jedna, je-
dyna, najważniejsza na świecie...
Ach, nieprawda, nieprawda! Nie przyjdzie... Wszystkie jesteśmy jednakowo głupie...
Czy można pisać artykuł na poważny temat, jeśli się jest szarpanym między nadzieją
16
17
i rozpaczą? Wykluczone, nie można! Znów, kiedy zadzwonił telefon, siedziałam na tap-
czanie w ponurym zamyśleniu, nie mającym nic wspólnego z estetyką wnętrz domów
kultury. Ostry dźwięk poderwał mnie jak trąbka bojowego ogiera. Prawda, klin klinem!
Precz z beznadziejną rozpaczą!
— Dobry wieczór...
— No, nareszcie! — wykrzyknęłam zniecierpliwionym głosem.
— Co to znaczy: „No, nareszcie”? Tak się wita starych znajomych?
— No pewnie, że tak. Co pan najlepszego narobił? Nie dzwonił pan przez dwa dni
i ten pan z pokoju trzysta trzydzieści sześć znów mi zaczął skakać po głowie.
— Natychmiast nadrabiam niedopatrzenie. Nie mogłem dzwonić, bo wyjeżdżałem
w delegację, ale już, jak pani widzi, wróciłem i właśnie dzwonię.
— No to chwała Bogu. Wie pan, tak się zastanawiałam nad tym, co pan może robić,
i doszłam do wniosku, że są tylko dwie możliwości. W alei Lotników jest rzeźnia miej-
ska i więzienie. Albo pan jest rzeźnikiem, albo naczelnikiem więzienia. Zważywszy pań-
skie godziny pracy, może pan być jeszcze szatniarzem w Partii, ale to by się wtedy nie
zgadzało miejsce. Chyba że jest pan nocnym stróżem?...
— Nie jestem niczym z tego, co pani wymieniła. Nocnym stróżem bardzo chciałbym
być, ale nigdy mi się to nie udało, pomimo licznych starań.
— Co pan robi, oprócz spełniania zajęć zawodowych?
— Bardzo mało rzeczy, bo ja naprawdę mnóstwo pracuję. Czasem chodzę do kina,
czasem do teatru albo na koncert, a czasem po prostu jestem w domu, odpoczywam
i czytam.
— A jakie jest pańskie ulubione zajęcie?
— Bardzo śmieszne. Prowadzenie samochodu.
— Aprobuję. Ma pan samochód?
— Mam.
— Jaki? Tę warszawę, którą pan tu przyjechał?
— A, nie. To była warszawa kolegi. Ja mam inny wóz, którego aktualnie nie używam,
bo jest w remoncie.
— Co mu się stało? Wypadek?
— Nie, ja nie miewam wypadków, bo ostrożnie jeżdżę. Coś mu tam nawaliło
w przednim zawieszeniu i nawet mam z tym pewne kłopoty, bo to jest taki trochę nie-
typowy wóz i nie mogę dostać do niego części. Ale teraz niech mi pani lepiej powie co
innego...
Rzeczywiście, to było co innego. Zagadnienie ewentualnej zamiany kontaktów tele-
fonicznych na osobiste na ogół nie miewa nic wspólnego z przednim zawieszeniem sa-
mochodu, obojętne, typowego czy nie. Nie dojrzałam jeszcze w pełni do tej zamiany, ale
temat rozwinął się bardzo wdzięcznie. Po godzinie mój rozmówca zapowiedział nie-
16
17
wielką przerwę, a potem następny telefon.
W przerwie intensywnie myślałam, co po podniesieniu słuchawki, objawiło się na-
stępująco:
— Wie pan co — powiedziałam bardzo łagodnie — ja nie jestem partykularna i na
drobiazgach mi nie zależy. Może pan sobie być hyclem albo członkiem rządu, albo
czymkolwiek, to mi jest doskonale obojętne. Ale imię to jest element nierozdzielnie
związany z człowiekiem. Niech pan powie: jak panu jest naprawdę na imię?
W słuchawce przez chwilę panowało milczenie, a potem usłyszałam odpowiedź.
— Ja panią bardzo przepraszam za te tajemnice. Ja wiem, że ta konspiracja wygląda
idiotycznie, ale muszę pani wyznać, że ja w tej chwili wykonuję bardzo poważną i od-
powiedzialną pracę i w związku z tym nie mogę sobie pozwolić na zdradzenie swego
incognito. Gdyby pani zechciała być tak niesłychanie uprzejma i poczekać około mie-
siąca, to znaczy, aż pani wróci z urlopu i aż ja wrócę z urlopu, to byłbym pani szale-
nie wdzięczny. Potem już będę mógł pani to wszystko swobodnie wyjaśnić. A teraz na-
prawdę nie mogę.
— Dobrze — powiedziałam głosem, z którego nie zdołałam usunąć akcentu głębo-
kiego zdumienia. — Niech pan sobie zostanie zakonspirowany. Ja chcę wiedzieć tylko
imię.
— Gdybym pani powiedział, jak mi na imię, to by mnie pani błyskawicznie rozszy-
frowała.
— No, nie! Józef Cyrankiewicz to pan nie jest.
— Nie, nie jestem.
— No więc o co chodzi? Imion w kalendarzu skolko ugodno, jakim sposobem mia-
łoby mi to coś powiedzieć? Nie mogę znać człowieka bez imienia. Bez nazwiska, za-
wodu i miejsca pracy mogę, bez imienia nie.
— To niech mi pani nada imię, jakie się pani podoba. Zgodzę się na prawie każde.
— A jeśli zgadnę, to się pan przyzna?
— Przyznam się.
Złapałam kalendarz, jak diabeł dobrą duszę, i zaczęłam od pierwszego stycznia.
Mieczysław?
— Mieczysław to pan nie jest — powiedziałam stanowczo. — Nie wygląda pan na
Mieczysława. Makary też nie, wykluczone. Danuta i Genowefa odpada. Tytus? Nie ma
pan przecież na imię Tytus?
— Nie, nie mam.
— Eugeniusz? Eugeniusz mógłby pan być, pasuje do pana, Edward ewentualnie też.
Telesfor, mam nadzieję nie? Kacper? Melchior? Baltazar? Najmożliwsze z tego jest jesz-
cze Kacper. Baltazar to kot. Julian mi się nie podoba. Lucjan to od razu Kydryński.
Zresztą jak to się zdrabnia? Lucuś? Do kitu.
18
19
Dojechałam w ten sposób do dwudziestego stycznia i nagle, tknięta przeczuciem, spytałam:
— Hej, a może ja już przejechałam przez pańskie imię?
— Istotnie, już pani je wymieniła.
— Masz ci los i co ja z tego wiem?
— Trudno, nie mogę nic powiedzieć. Jeszcze tylko powiem pani jedno: gdyby pani
uważnie czytywała Przekroje, to by pani bardzo dokładnie wiedziała, kim jestem.
— Ostatni? Mam go w domu, ale jeszcze nie przeczytałam.
— A nie, te dawniejsze.
Niczego się nie dowiedziałam. Odłożywszy słuchawkę, łamiąc sobie ręce i nogi, ru-
nęłam na szafę, gdzie leżały stare czasopisma. Niestety, Przekrojów nie było, już dawno
znajomi wynieśli. Zlazłam z krzesła i zaczęłam rozmyślać.
Co to wszystko ma znaczyć? Kim jest ten interesujący, sympatyczny facet o urzeka-
jąco pięknym głosie? Dlaczego się otacza taką tajemnicą? Ostatecznie, nie musi mnie
w ten sposób intrygować, chyba że uważa mnie za idiotkę, która właśnie na to poleci.
Ale po co mu to, przecież nie ukrywam tego, że mnie interesuje i że chętnie kontynu-
uję znajomość. Nie wygląda na głupiego smarkacza, przeciwnie, wygląda na poważnego
człowieka, który nie ma zajączków w głowie. Więc co? Co ja mam o tym myśleć?
Gdyby się przyznał, jak mu na imię, zostawiłabym go w spokoju, nie dociekałabym
prawdy i czekałabym cierpliwie, aż się sam zdecyduje ujawnić. Ale to imię mnie zdener-
wowało. Postanowiłam stanąć na głowie i dowiedzieć się wszystkiego.
Zaczęłam od tego, że przeczytałam pół książki telefonicznej, sprawdzając, jakie insty-
tucje znajdują się w alei Lotników. Czytałam systematycznie, od deski do deski, i współ-
pracownicy zaczęli patrzeć na mnie podejrzliwym wzrokiem. Co ona robi? Zwariowała?
Już nie ma bardziej interesującej lektury niż książka telefoniczna?
— Pani Joanno — powiedział jeden z kolegów, przyjrzawszy mi się ze współczuciem.
— Ja mam u siebie w domu książkę telefoniczną sprzed dziesięciu lat. Może pani przy-
nieść? Skoro pani tak to lubi?...
Oprócz rzeźni miejskiej i więzienia znalazłam jeszcze mnóstwo różnych spółdzielni
i wojskowe zakłady radiowe. Może to to? Ale co to ma wspólnego z handlem?
Po książce telefonicznej przeczytałam równie dokładnie Przekroje z dwóch ostat-
nich lat, także bez żadnego rezultatu. Następnie utwierdziłam otoczenie w przekona-
niu o moim obłędzie, ponieważ wypisałam z kalendarza wszystkie imiona od pierw-
szego do dwudziestego stycznia i kazałam im dorzucać do tych imion znane nazwiska.
Wypowiedzi padały różne: Edward Ochab, Eugeniusz Szyr, Melchior Wańkowicz, Feliks
Dzierżyński, Marceli Nowotko, Henryk Sienkiewicz, niestety, wszystko nie to. Żadnego
promyka w ciemnościach.
Jeżeli chodziło mu tylko o to, żeby mi dostarczyć zajęcia, to ten cel w pełni osiągnął.
18
19
Nad Przekrojami spędziłam dwie godziny, nad książką telefoniczną co najmniej czte-
ry. Ale uparłam się i w rozmowach telefonicznych zaniechałam zadawania pytań. Nie
chcesz mówić, to nie.
Dzwonił prawie codziennie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten cierń w sercu,
na który koniecznie usiłowałam znaleźć lekarstwo, bo tak cholernie nie lubię być nie-
szczęśliwa...
— ...Pokój trzysta trzydzieści sześć, proszę... I wreszcie ta okropna chwila.
— ...Obawiam się, że już się nie zdążymy zobaczyć. Wyjeżdżam pojutrze rano, a ju-
tro mam zatkany dzień...
Postanowiłam kategorycznie, że nie będę płakać. Zgrzytając zębami, czekałam na te-
lefon. Zadzwonił.
— Muszę się panu przyznać — powiedziałam słodkim głosem — że już mi się znu-
dził ten brak urozmaicenia w naszych wzajemnych kontaktach. Z przyjemnością obej-
rzałabym pana w naturze.
— O! Dojrzała pani?
— Może...
Klin klinem! Do diabła, klin klinem! Wszystko mi jedno.
— Mam teraz, przed urlopem, cholernie dużo roboty...
— Och, coś pan kiedyś wspominał o stawaniu na głowie, jak się bardzo czegoś
chce...
— Chwileczkę, wezmę kalendarz... Jestem wolny jutro o dwunastej.
— Przepiękna godzina. Przedtem pan zadzwoni?
— Oczywiście. A... napalisz w piecu?...
Boże, co za głos! Zamknąć oczy i tylko słyszeć ten głos...
— Może...
Przyznaję, że to była lekkomyślność albo nawet coś gorszego. Potraktowałam faceta
jak rzecz, której mogę dowolnie używać i to na dobitek do celów niezupełnie moral-
nych. Ale nie byłam zdolna do myślenia. Zacięłam się i w duszy tkwiły mi tylko dwa
słowa: klin klinem...
Drugą lekkomyślnością było położyć się po południu na tapczanie, nie zrobiwszy
przedtem porządku. Oczywiście, natychmiast zasnęłam. O dziewiątej obudził mnie te-
lefon.
— Wiesz, będę mógł przyjechać wcześniej, może zaraz po jedenastej. Można?
— Oczywiście, proszę bardzo. Czekam.
Od tego momentu zaczęła się Sodoma i Gomora. Powinnam się ubrać, uczesać,
umalować, posprzątać normalny bałagan oraz nadprogramowe pranie, które wisiało na
sznurkach, tymczasem nie mogłam odejść od telefonu. Dzwoniło całe miasto, jakby się
umówili. Przed jedenastą, jeszcze wciąż w dezabilu, odłożyłam słuchawkę i natychmiast
20
21
znów sygnał:
— ...Jadę... Wpadłam w popłoch.
— Za ile minut tu będziesz?
— Za piętnaście.
Święci patroni! Piętnaście minut na wszystko!
W chwili kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi, byłam wprawdzie zrobiona od stóp do
głów, ale połowa prania wisiała, a drugą połowę trzymałam w objęciach. Zostawiłam
szmaty, otworzyłam drzwi i znów rzuciłam się do telefonu. Rozmawiałam bez sensu,
pilnując równocześnie, żeby przypadkiem nie wszedł do kuchni z uwagi na przeklęte
pranie. Wreszcie skończyłam rozmowę, unieszkodliwiłam go w fotelu, sprzątnęłam wil-
gotne gałgany, zrobiłam herbatę i przystąpiłam do spędzania wieczoru.
Nastrój był miły i swobodny i miałam uczucie, że znam tego człowieka już od bar-
dzo dawna. Nie wytrzymałam i znów poruszyłam sprawę imienia. Odpowiedź była taka
sama jak przez telefon:
— Nadaj mi, jakie chcesz...
Z nowym zapałem zajrzałam do kalendarza i nagle przeraziłam się. Pomiędzy pierw-
szym a dwudziestym stycznia figuruje między innymi imię: Izydor. Na litość boską!
Przecież nie ma chyba na imię Izydor? Istotnie, ukrywanie takiego imienia byłoby zu-
pełnie zrozumiałe. Przyjrzałam mu się nieufnie. Nie, na Izydora nie wyglądał, ale kto to
może wiedzieć, pozory mylą...
— Nie potrafię ci nadać imienia — powiedziałam, zamykając kalendarz — cokol-
wiek bym wymyśliła, cały czas miałabym świadomość, że to nieprawda. Czy na pewno
nie możesz się przyznać sam?
— Już ci mówiłem, że nie mogę. Uwierz mi, że to jest poważniejsze, niż przypusz-
czasz. Daję ci słowo, że to nie jest w żadnym stopniu związane z jakimiś moimi prywat-
nymi sprawami ani z moim stanem rodzinnym czy cywilnym. Moja praca i mój tryb
życia niejednokrotnie wymagają ode mnie takiego kamuflażu i muszę ci się przyznać,
że ja nawet mam bardzo mało znajomych. Takich prywatnych znajomych. To jest zu-
pełnie minimalna grupka ludzi, wśród których się obracam i którzy mnie znają, i poza
nimi nie zawieram żadnych nowych znajomości. I właściwie ta znajomość z tobą też nie
powinna być zawarta...
— I to tak przez całe życie? Na wieki wieków jesteś skazany na otaczanie się tajem-
nicą?
— No nie, nie przesadzajmy. Porozmawiamy po urlopie. A teraz opowiedz coś, bar-
dzo lubię, jak opowiadasz.
Siedzieliśmy na tapczanie oparci o ścianę, obok siebie. Paliła się mała lampka, radio
grało rzewne melodie i nastrój miał prawo zrobić się bardziej intymny. Zwłaszcza że ja
przecież byłam zdecydowana wszelką intymność powitać z aprobatą. Ostatecznie miał
20
21
być klinem czy nie? To, że go widziałam na oczy po raz drugi w życiu, że nie miałam
pojęcia, kim jest ani jak się nazywa, było dla mnie pozbawione zasadniczego znacze-
nia. Człowiek jest ważny, a nie te drobne dodatki. Nie zamierzałam wychodzić za niego
za mąż, nie zamierzałam wiązać się na całe życie i pozostawać na jego utrzymaniu.
Oczywiście, mogło się potem okazać, że jestem nim zachwycona z wzajemnością lub
bez (przy czym to drugie byłoby mniej przyjemne) i nasze kontakty mogły się utrwa-
lić, ale równie dobrze mogłabym go więcej nigdy w życiu nie zobaczyć i nie usłyszeć.
Byłam zupełnie wolna i zupełnie dorosła i nie widziałam żadnego powodu, dla którego
miałabym się wyrzec tej drobnej fanaberii. A że on sobie będzie myślał?... A niech myśli,
co chce. Nie będę w nieskończoność siedziała i dręczyła się panem z pokoju 336. To jest
sprawa zupełnie beznadziejna, niech ja go wreszcie zapomnę. Bogu dzięki, przytrafił się
facet na poziomie, może się okaże bardziej interesujący?
Nie miałam najmniejszej ochoty niczego opowiadać. Wolałam, żeby się mną zainte-
resował mniej intelektualnie, bo się bałam, że się jeszcze rozmyślę. I chyba raczej swo-
ich życzeń nie ukrywałam...
Nastrój konsekwentnie zintymniał. Konwersacja nieco okulała i wszystko było na
najlepszej drodze, kiedy głupie radio nagle zakończyło rzewne dźwięki i rzuciło w at-
mosferę fatalny dysonans w postaci dziennika wieczornego. Diabli nadali dziennik wie-
czorny... Wygłosiłam w duchu wyszukane przekleństwo i wśród urozmaiconych efek-
tów akustycznych znalazłam Luksemburg. Oparłam się na powrót o ścianę, spojrzałam
na swego towarzysza i nagle coś mi przyszło do głowy.
— Wiesz, jestem zdania, że właściwie marnujesz dary Opatrzności. Z tym pięknym,
radiofonicznym głosem powinieneś być spikerem radiowym. Może jesteś?
— Nie jestem.
— I nigdy w życiu nie byłeś?
— Może kiedyś tam byłem, ale już nie jestem.
— Niepowetowana strata...
Wyraźnie nie podobał mu się ten temat i pewnie dlatego mnie pocałował, bo poza
tym nie wyglądał na nieprzytomnie oszołomionego moim towarzystwem. Zaczynałam
się nawet obawiać, że przez telefon jestem bardziej interesująca niż w naturze, co akurat
tego wieczoru byłoby mi nieco nie na rękę.
Ten pocałunek mnie zaskoczył. Nie dlatego, żeby miał być czymś niezwykłym, bo
w tej sytuacji należało się go raczej spodziewać. Nie, to było coś innego, i to coś okrop-
nego. On używał tej samej wody kolońskiej co tamten...
Tego było dla mnie już za wiele. Zbyt wyraziście przypomniała mi się przyczyna, dla
której zaprosiłam tu tego człowieka... Straciłam resztki rozsądku, umiaru i poczucia mo-
ralności. Wszystko mi się dokładnie pomieszało. Ten był nie w moim typie, ale trzeba
przyznać, że mi się bardzo podobał, tamtego usiłowałam nienawidzić. Zamknęłam oczy
22
23
i zobaczyłam tamtą twarz... i do tego ta cholerna woda kolońska, którą tak bardzo lubię i która mi się nieodparcie kojarzy z najpiękniejszymi chwilami w życiu... Który tu jest
w rezultacie? Ten czy tamten?...
Prawda, przecież nie chcę tamtego! Mam go sobie wybić z głowy... Ten jest co naj-
mniej tak samo interesujący...
Z rozpaczą otworzyłam oczy i zbuntowana, rozgoryczona, zacięta, zdecydowałam się
na tego. Do diabła z wodą kolońska! Gwałtownym ruchem przechyliłam się przez tap-
czan i z wściekłością wyszarpnęłam lampkę z kontaktu...
Czyniłam gigantyczne wysiłki, żeby usunąć sobie sprzed oczu obraz tamtej twarzy
i obraz powoli bladł. Facet przy moim boku był jednak naprawdę na poziomie...
Widziałam jego twarz w łagodnym blasku, którym świeciło grające cicho radio.
Podniósł głowę i oparty na ramieniu, które znajdowało się pod moimi plecami, przy-
glądał mi się przez chwilę.
— Wiesz, jesteś bardzo ładną dziewczyną — powiedział miękkim, cichym głosem.
To dopiero teraz to zauważył? Jak jest ciemno?
— Istotnie, w tym zielonym świetle muszę być szczególnie piękna. Jak świętej pa-
mięci nieboszczka.
Uśmiechnął się i jeszcze przez chwilę na mnie patrzył. I nagle coś się stało.
Gwałtownie i nieoczekiwanie zmienił mu się wyraz twarzy. Zerwał się, wyciągnął mi
ramię spod głowy, usiadł wyprostowany i wyglądał tak, jak człowiek z nagła huknięty
w ciemię, który koniecznie usiłuje przyjść do siebie.
— Jezus Maria — powiedział zmienionym głosem — co ja zrobiłem!
O Boże, co go znowu napadło! Sumienie go szarpnęło, że się niemoralnie zachowu-
je, czy co?
— Co się stało? — spytałam i podniosłam się także.
— Rany boskie! — jęknął i chwycił się za głowę, nieprzytomnym wzrokiem wpatru-
jąc się w parapet okienny.
Mimo woli też spojrzałam na parapet, ale nie dostrzegłam w nim nic szczególnie
niezwykłego ani tym bardziej przerażającego. Skierowałam więc znów uwagę na oszo-
łomionego tajemniczym ciosem faceta i okropne podejrzenia zaczęły się lęgnąć w mej
duszy. Milczałam, czekając na wyjaśnienie.
Po długiej chwili, w czasie której wyraźnie odzyskiwał przytomność umysłu, do-
strzegł wreszcie moją obecność i prawdopodobnie pytający wyraz twarzy. Podniósł się
i przeszedł na drugą stronę tapczanu.
— Słuchaj — powiedział bardzo poważnym głosem — strasznie cię przepraszam, ale
stało się coś okropnego. Zapomniałem o pewnej rzeczy. Popełniłem zaniedbanie, które
może mieć fatalne następstwa. To już nie jest tragedia, to jest katastrofa. Moje niedopa-
trzenie grozi konsekwencjami nie tylko mnie, ale także wielu innym ludziom. Nie wiem,
22
23
jak mogłem zrobić coś podobnego, i nie wiem, jak cię mam przepraszać. Przebacz mi,
jeśli możesz.
Na razie nie mogłam, ale patrzyłam, co z tego dalej wyniknie. Udzielając mi wyja-
śnień, podszedł do telefonu, usiadł i podniósł słuchawkę. Zupełnie odruchowo prze-
szłam na drugą stronę pokoju, bo zbyt głęboko tkwiły w mojej duszy wpojone we wcze-
snym dzieciństwie nauki, że nie podsłuchuje się cudzych rozmów. Nie słyszałam więc,
co mówił, wpadło mi tylko w ucho kilka słów, głośniej wypowiedzianych, z których zro-
zumiałam, że natychmiast wychodzi i że na wszelki wypadek podaje komuś mój własny
numer telefonu. Zaskoczenie mijało, zaczął mnie ogarniać gniew i poczułam, jak dusza
wierzgnęła we mnie wszystkimi kopytami. Milczałam nadal, bardzo godnie i sztywno.
Skończył rozmowę i zwrócił się do mnie już całkowicie opanowany.
— Nie mogę ci tego na razie wyjaśnić — powiedział. Wstał i zaczął się szybko ubie-
rać. — Wiem, jak to może wyglądać w twoich oczach, ale wierz mi: to jest naprawdę
rzecz o wiele poważniejsza, niż mogłabyś przypuszczać. Jeżeli w ogóle jeszcze kiedykol-
wiek zgodzisz się ze mną rozmawiać, to daję ci słowo honoru, że ci to wszystko wyja-
śnię. Jeżeli teraz nie uda mi się naprawić tego, co zrobiłem, nastąpi katastrofa.
Wydawał się bardzo zaabsorbowany i zaniepokojony, ale już opanowany i przytom-
ny. Ubrał się do końca i podszedł do mnie, bo cały czas stałam w milczeniu, paląc pa-
pierosa i przyglądając się jego poczynaniom.
— Joanno, strasznie cię przepraszam — powiedział cicho. — Naprawdę, strasznie cię
przepraszam...
Nie odpowiadając, przeszłam za nim do przedpokoju. Przed drzwiami zawahał się
i zawrócił.
— Czy... będę mógł jeszcze kiedyś do ciebie zadzwonić?
— Proszę cię bardzo — odparłam nadzwyczaj uprzejmie i lodowato.
Szybkim krokiem podszedł do drzwi i szarpnął zasuwę. Zasuwa ani drgnęła. Byłam
zbyt zaszokowana, żeby pamiętać w tej chwili o fanaberiach własnego zamka, i sta-
łam nadal, oparta o ścianę, nie myśląc o tym, że należy mu pomóc w otwarciu drzwi.
Przez chwilę mocował się z narowistą zasuwą i nagle, zniecierpliwiony, odwrócił się do
mnie.
— Jak to się otwiera?!
Nie, to co brzmiało w jego głosie, to nie była niecierpliwość. To było napięcie, zde-
nerwowanie, niemal lęk człowieka, który się nieprzytomnie śpieszy i nie może się wy-
dostać z zamkniętego pomieszczenia. Pytanie zabrzmiało ostro i nieprzyjemnie, prawie
jak rozkaz. Jakby już nie był w stanie dłużej nad sobą panować.
— Przepraszam — powiedziałam wciąż tym samym zimnym i uprzejmym tonem.
Przeszłam obok niego i otworzyłam drzwi, a następnie zamknęłam je za nim.
Powoli wróciłam do pokoju i usiadłam przy stole. Oszołomienie i gniew mijały, ze-
24
25
brałam myśli do kupy i nagle zdałam sobie sprawę z groteskowości sytuacji. Wielki Boże, a cóż to było? Nieprzytomnie zdenerwowany facet w dezabilu, załatwiający przez mój
telefon sprawy państwowej wagi... Co za nieprawdopodobny idiotyzm! Wszystkiego się
mogłam spodziewać, tylko nie czegoś takiego. Co to ma znaczyć? Kim jest, do stu ty-
sięcy diabłów, ten człowiek?
Zapaliłam drugiego papierosa i zaczęłam myśleć intensywniej. Ze zdziwieniem
stwierdziłam, że nie czuję się obrażona. Nie czuję się obrażona? Dlaczego? Każda nor-
malna kobieta w tej sytuacji powinna się poczuć śmiertelnie dotknięta. Czyżbym nie
była normalną kobietą? Nie, to nie to. Ten człowiek robił rzeczywiście wrażenie wstrzą-
śniętego. Jeżeli udawał, to robił to genialnie, a zresztą nie! Niemożliwe. Cała ta scena
mogła być znakomicie zagrana, a jeszcze lepiej wyreżyserowana, ale jedno musiało być
prawdziwe. Ten moment przy drzwiach. Ten gest, ten ruch, którym się odwrócił, ten ton
głosu, nie, to nie mogło być zagrane, to musiała być prawda. Bo jeśli to było zagrane, to
doprawdy jeszcze nigdy w życiu nie widziałam lepszego aktora i nie pozostaje mi nic
innego, jak tylko złożyć mu wyrazy najwyższego uznania...
A jeśli to była prawda?... O, święci pańscy! To co ja najlepszego zrobiłam, w co ja się
wplątałam? Co mają oznaczać te wstrząsające tajemnice?
Przez chwilę rozważałam jeszcze jedną możliwość, że ni z tego, ni z owego doszedł
nagle do wniosku, że jestem odstręczająca i powziął do mnie głębokie obrzydzenie.
Pewnie, to też możliwe, de gustibus non est disputandum, ale po co w takim razie robił
takie przedstawienie? Wystarczyło oświadczyć, że mu się nie podobam, i wybyć w try-
bie normalnym. Prawdopodobnie nie czułabym się tym zachwycona, ale przyjęłabym to
jako dopust boży i karę za głupie pomysły, nie wnosząc żadnych pretensji. Ostatecznie,
nigdzie nie jest powiedziane, że muszę się podobać całemu światu.
Ale nie, to nie to. W całej tej scenie był element niepokoju, wielkiego niepokoju, a nie
było cienia afrontu w stosunku do mnie. Może dlatego nie czuję się obrażona? Nie, jesz-
cze inaczej. Na razie nie czuję się obrażona, ale stoję na krawędzi śmiertelnej obrazy.
Czekam, co będzie dalej. Wszystkim na tym padole zdarzają się nieprawdopodobne rze-
czy, nie ma nic niemożliwego, wobec tego dopuszczam możliwość wyjaśnień. Dopiero
te wyjaśnienia mogą mnie obrazić albo nie, nie mówiąc o tym, że ich brak będzie także
znamienny.
Jedno jest pewne: niezależnie od tego, co będzie dalej, czy jeszcze kiedykolwiek usły-
szę o tym człowieku, czy nie, ja się dowiem, kto to jest. Nie zostawię sobie do końca
życia nie odgadniętej tajemnicy. O tym, co się dzieje ze mną i dookoła mnie, decyduję
ja sama i nikt inny. I nikt mnie tu nie będzie wpędzał w bezsensowne konspiracje.
Powziąwszy tę niezłomną decyzję, podniosłam się i uznałam, że czas iść spać. Nie
przestałam być zaabsorbowana tematem, bo jednak w głębi duszy ciągle mi tkwiły raz
obudzone, okropne podejrzenia, zupełnie nie związane z żadnym rodzajem państwo-
24
25
wotwórczej pracy...
Po dwóch dniach, jak zwykle późnym wieczorem, zadzwonił telefon.
— Chciałem cię jeszcze raz bardzo, bardzo przeprosić — powiedział miękki, dobrze
mi już znany głos. — Czy jesteś mocno na mnie obrażona?
Prawdopodobnie popełniłam tu fatalny błąd. Zamiast udawać urażoną księżniczkę
i kazać się przebłagiwać na kolanach, po prostu powiedziałam prawdę. Powiedziałam to,
co myślę i co się we mnie w ciągu tych dwóch dni ugruntowało. Zapomniałam o tym, że
nie każdy docenia prawdę i że wielu ludzi wyżej stawia formę niż treść, i być może, iż ta
chwila właśnie stała się dla mnie początkiem potężnej awantury.
— Wbrew temu, co mógłbyś przypuszczać i czego mógłbyś oczekiwać, nie jestem
obrażona — powiedziałam. — Nie mam powodu nie wierzyć, że istotnie zaszło coś nie-
zwykłego. Nie wydaje mi się, żebyś świadomie starał się mnie obrazić. Nie wiem, co to
było, ale zgadzam się na razie sądzić, że twoje zachowanie było usprawiedliwione i zga-
dzam się usłyszeć wyjaśnienia.
Westchnienie, które usłyszałam w słuchawce, mogło być westchnieniem ulgi.
— Nie przypuszczasz nawet, jak bardzo jestem ci wdzięczny za takie postawienie
sprawy. Nadal nie mogę ci udzielić szczegółowych wyjaśnień, ale zapewniam cię, że to
było nawet ważniejsze, niż się mogło wydawać. I cieszy mnie, że w tym, co mówisz, nie
dostrzegam elementu histerii.
Elementu histerii? Na krótką chwilę przestałam słyszeć jego głos. Przypomniałam
sobie różne okresy i wydarzenia w życiu, które dokładnie wyleczyły mnie z histerii i na-
uczyły wielkiej tolerancji. Może nawet za dużo było tej tolerancji? Nikt tego przecież
nigdy nie docenia. Może i tym razem powinnam była nie przyznawać się do prawdzi-
wych uczuć, tylko urządzić potworną awanturę albo w ogóle nie chcieć rozmawiać?
Znów niczego nie wyjaśnił i niczego nie powiedział. Przeprosiwszy mnie wrócił do
dawnego tonu miłej, towarzyskiej konwersacji. O, nie! To już mi się zupełnie przestało
podobać. Cóż ten człowiek sobie właściwie myśli? Wplątał mi się przypadkowo w życie
w charakterze wielkiej tajemnicy i zamierza tą tajemnicą na zawsze pozostać? Nic z te-
go, ze mną ten numer nie przejdzie.
Jestem lojalna i przyzwoita, lubię grać fair. Kończąc rozmowę, powiedziałam:
— Muszę cię uprzedzić, że zamierzam cię rozszyfrować. Zrobię wszystko, co się da,
albo nawet jeszcze więcej. Nie będziesz miał pretensji, jeżeli mi się uda doprowadzić do
dekonspiracji?
— Proszę cię uprzejmie — powiedział tonem, który świadczył, że nie wierzy w moje
możliwości.
Ha, nie doceniał przeciwnika...
W ciągu następnych tygodni miałam, niestety, zbyt dużo pracy, żeby móc coś zała-
twić w ciągu dnia. Pozostawały mi tylko wieczory i telefon. Obdzwoniłam całe miasto,
26
27
szukając samochodu i psa. Któregoś dnia rozmawiał ze mną bardzo zmęczonym głosem
i widać przez niedopatrzenie zdradził mi markę i typ samochodu. Takich wozów jest
w Warszawie bardzo mało, a do tego jeszcze wozów, stojących w warsztacie z nawalo-
nym przednim zawieszeniem. Dobrze, tylko w którym warsztacie? Znaleźć coś takiego
przez telefon, i do tego późnym wieczorem, okazało się niemożliwe. Osobiście zapewne
byłoby łatwiej, ale nie miałam czasu na zwiedzanie wszystkich stołecznych warsztatów
mechanicznych.
Równocześnie z samochodem poszukiwałam psa, który, bądź co bądź, był przecież
też nietypowy. Nawiązałam przyjacielskie kontakty ze Związkiem Kynologicznym oraz
z właścicielami hodowli psów, opowiadając przez telefon nieprawdopodobne bzdury.
Zależnie od chwilowego natchnienia zamierzałam takiego psa kupić, sprzedać, tłuma-
czyłam niewinnym ludziom, że mi zginął, przybłąkał się, zżarł mi dziewięć jajek z De-
likatesów i pół kilo konserwowej polędwicy oraz że chcę go skrzyżować z suką takiej
samej rasy. Wreszcie pomyliło mi się wszystko i już sama nie wiedziałam, czy szukam
psa, czy jego właściciela.
Właściciel tymczasem systematycznie dzwonił, dając mi za każdym razem nowego
dubla. Urzekającym, miękkim głosem opowiadał mi rozmaite denerwujące rzeczy.
Obrazowo i pięknie mówił o swoich podróżach zagranicznych, o swoich planach urlo-
powych, przypominając mi tym, że powinnam zająć się załatwianiem własnego wy-
jazdu za granicę i zorganizowaniem wiszącego mi nad głową urlopu, a nie bawić się
w idiotyczne śledztwo. Doprowadzał mnie tym do ponurej rozpaczy, bo doskonale zda-
wałam sobie sprawę, że już za głęboko wsiąkłam, że jestem jak wyżeł na tropie i nie ma
siły, która by mnie powstrzymała od czynienia poszukiwań. Wychowałam się niejako na
powieściach kryminalnych i teraz miałabym darować sobie taką piękną zabawę? Mowy
nie ma! Przerwać w połowie rozpoczęte dzieło, nie doszedłszy do żadnych rezultatów?
Wykluczone. Im trudniejsze wydawało się rozszyfrowanie tego człowieka, tym bardziej
się zacinałam. Rezygnacja z czegoś, co jest trudne, nie leży w moim charakterze, a przy
tym wyraźnie czułam, że on sobie zdaje sprawę z moich wysiłków i świetnie się tym
bawi. Krótko mówiąc, robi ze mnie balona dużej klasy. No, to ja ci pokażę balona!
Już prawie przestałam pamiętać, jak ten facet wygląda, a czasem nawet miałam wąt-
pliwości, czy w ogóle istnieje. Nie miał żadnego miejsca w realnym świecie, był tylko
głosem, niskim, pięknym, fascynującym głosem, którego z przyjemnością słuchałam.
Chwilami docierało do mojej świadomości, że coś tu jest nie w porządku, bo wpraw-
dzie dzwoni, ale spotykać się ze mną nie zamierza, i teraz ja nalegam na spotkanie, a nie
on, ale byłam zbyt zaabsorbowana tą drugą stroną medalu, żeby zwracać na to uwagę.
Było mi już wszystko jedno, jak wyglądam w jego oczach, niech sobie myśli o mnie, co
chce, tylko niech się pokaże w jakimś pojeździe mechanicznym, bo każdy pojazd me-
chaniczny w tym kraju ma jakiś numer, a te numery są gdzieś zarejestrowane...
26
27
Bóg raczy wiedzieć, co ten człowiek mógł sądzić o moich zamiarach. Cokolwiek są-
dził, odnosił się do nich chyba nieufnie, bo zachowywał daleko posuniętą ostrożność.
Nawet dzwonił do mnie w zupełnie innych porach, niż go do tego namawiałam, i mu-
szę przyznać, że wiedział, co robi...
Wyjechał na urlop, nie straciwszy nic ze swej tajemniczości. Niewiele brakowało,
a pojechałabym do tej samej miejscowości, ale nasze urlopy mijały się w czasie, swój za-
czynałam tuż przed jego zamierzonym powrotem. Przytomnie doszłam do wniosku, że
przez trzy dni i tak nie zdążyłabym niczego wykryć, więc nie warto się fatygować.
Kończyłam ostatnie przedurlopowe zajęcia. Wieczorami telefon milczał, a wielka ta-
jemnica wisiała mi nad głową nie rozstrzygnięta. Rozmyślałam nad nią tak intensyw-
nie, że w końcu zaczęłam się obawiać, że mi to zaszkodzi. Fijoła dostanę albo coś w tym
rodzaju. Kim mógł być ten oryginalny osobnik? Członkiem rządu? Figurą państwową?
Pracownikiem kontrwywiadu? A może wrogiem ojczyzny? Bo jeżeli nie był niczym
takim, tylko przeciętnie pracującym obywatelem, to cóż, na miły Bóg, mogło znaczyć
jego postępowanie? Otaczanie się tajemnicą było dla mnie zrozumiałe na samym po-
czątku. Ostatecznie nie wiedział, kim jestem, i mógł podejrzewać najgorsze rzeczy, przy-
zwoite kobiety na ogół nie zapraszają do siebie o północy obcych ludzi, mógł się oba-
wiać napadu, okradzenia, bo ja wiem, czego jeszcze. Ale teraz? Zna moje nazwisko, ma
o mnie mnóstwo wiadomości, nie ma w moim życiu niczego, co kogokolwiek mogłoby
napełniać jakąś obawą. Może doszedł do wniosku, że mu się bardzo nie podobam i nie
zamierza utrzymywać tej znajomości, ale w takim razie po co dzwoni? Przecież go do
tego nie zmuszam. A może zmuszam?
Po namyśle doszłam do wniosku, że chyba jednak zmuszam. Pewnie, przecież jeżeli
więcej nie zadzwoni, to nie mam żadnych szans czegokolwiek się o nim dowiedzieć.
Możliwe, że wywieram na nim presję moralną. Ale to co, taka niedojda, że zaraz tej pre-
sji musi ulegać? E, nie wierzę! Cóż, rozsądne wytłumaczenie jest tylko jedno i to, nie-
stety, okropne...
Bo właściwie nie mam żadnej pewności, czy istotnie miałam do czynienia z praw-
dziwym mężczyzną...
A wszelkiego typu zboczeńców to ja się śmiertelnie boję...
Wróciłam z urlopu świeża, wypoczęta i pełna wigoru, z gotowym planem działania.
Zebrałam do gromady wszystkie wiadomości, jakie dotychczas udało mi się uzyskać.
Spisałam sobie w punktach to, co widziałam na własne oczy, to, co słyszałam od niego,
i to, co zdołałam z tego wydedukować. Oczywiście, nie wszystko z tego, co mówił, mu-
siało być prawdą, rozgraniczyłam więc sobie to, w co mogłam wierzyć, i to, co było wąt-
pliwe.
Przede wszystkim na własne oczy widziałam, że istnieje. Bardzo wysoki, przystojny,
interesujący facet, w wieku między 35 a 40, bardzo dobrze ubrany w zagraniczne ciu-
28
29
chy. Inteligentny, z dużym wykształceniem i z poczuciem humoru. To było pewne. Na
własne oczy widziałam też samochód, który, jak twierdził, nie należy do niego, ale który
sam prowadził, to mi jednak nic nie dało. Pożyczyć samochód można chociażby z Mo-
tozbytu.
Tego, że pracuje w dziwnych godzinach, też byłam pewna. Odgłosy, które mnie nie-
kiedy dobiegały w czasie naszych rozmów, na pewno nie pochodziły z prywatnego
mieszkania. Jeżeli w prywatnym mieszkaniu goście mówią „do widzenia”, to pan domu
na pewno w tym czasie nie rozmawia przez telefon. Chwilami przerywał rozmowę ze
mną i zwracał się do kogoś, odpowiadając na jakieś pytania albo wydając jakieś dys-
pozycje. Czasem ktoś mówił do niego bezpośrednio, a czasem to robiło takie wrażenie,
jakby rozmawiał przez jakiś aparat. Jakiś aparat... Ten aparat mnie męczył, było w tym
coś znajomego, ale nie mogłam sobie uprzytomnić co.
Żonaty nie był, wykluczone. Żonaty człowiek nie rozmawia przez telefon z obcą
kobietą o godzinie wpół do drugiej w nocy. Chyba że ta żona jest głucha, niewidoma
i mieszka w innym pokoju, ale to już przypadek raczej rzadko spotykany. I z pewnością
wtedy rozmawiał z domu, bo te rozmowy brzmiały nieco inaczej niż te z pracy i nic
w nich nie przeszkadzało.
Na pewno mogłam też wierzyć w psa. Tak, pies był pewny. Zbyt długo sama miałam
psa, żeby nie mieć co do tego żadnych wątpliwości. Tak się nie mówi o psie, którego się
nie posiada...
Resztę już znałam tylko z jego opowiadań. Mogłam w to wierzyć albo nie. Mieszka
sam w czterdziestu czterech metrach kwadratowych i nie płaci za nadmetraż?
W Warszawie? Figura państwowa, nic innego. Urlopy spędza za granicą. Możliwe, nie-
które z rzeczy, o jakich mi opowiadał, musiał widzieć na własne oczy, niech będzie, że
spędza. Wóz posiada taki więcej oszołamiający, też możliwe albo nie. Jeżeli przed pierw-
szym kupił tę kudłatą szmatę na tapczan, to znaczy, że na braki finansowe nie cierpi.
Czasem wyjeżdża w delegacje, a przynajmniej tak twierdził. Wyjeżdża niespodziewanie
i przymusowo. Co jeszcze? Ach, i ma tak pięknie urządzone mieszkanie...
Przypomnienie mieszkania od razu wyprowadziło mnie z równowagi i zbiło z te-
matu, bo natychmiast pojawiła mi się przed oczami moja farba, sypiąca się z sufitu.
Zamiast ciągnąć dalej śledcze rozważania, zaczęłam zastanawiać się nad tym, jaki kolor
dać w łazience i czy zrobić w pokoju jedną ścianę ciemniejszą, i ile mnie to wszystko bę-
dzie kosztowało?...
Doszłam do wniosku, że bardzo drogo, i czym prędzej przestawiłam się z powrotem
na poprzedni temat. No więc, co teraz? Co ja wiem z tych wiadomości, zebranych do
kupy? Nic. I nic mi nie tłumaczy tamtej dramatycznej sceny u mnie w domu. Po jakiego
diabła rzucał wtedy moim numerem telefonu?
Po bardzo głębokim namyśle uznałam, że mam tylko jedną drogę. Jeżeli nie trafię po
28
29
mieszkaniu, to nie trafię po niczym. To jest jedyny element należący do dziedziny do-
brze mi znanej. Trzeba uzyskać więcej wiadomości i zorientować się, gdzie i kiedy były
oddawane do użytku budynki o takim właśnie typie mieszkań i akurat tak wykończo-
ne. Poza tym trzeba przyjąć za prawdę wszystko, co do mnie mówił, bo nawet jeżeli to
wszystko było zełgane, to jakieś ziarno prawdy może w tym tkwić i to ziarno właśnie
uda mi się wyłowić.
Powziąwszy tę decyzję, w napięciu czekałam na telefon. Zadzwoni czy nie? Bo jeżeli
nie zadzwoni, to się chyba nigdy nie dowiem...
Zadzwonił. Jak zwykle późnym wieczorem i jak zwykle wyciągnął mnie z wanny.
Byłam tak przejęta, że się nawet nie wycierałam, tylko owinięta szlafrokiem wlazłam
pod kołdrę. Po wstępnych rewerencjach przystąpiłam do realizowania planu.
— Okropnie ci zazdroszczę mieszkania — powiedziałam obłudnie. — Mówiłeś, że
masz ładnie wykończone. Może masz nawet szafy ścienne?
— Mam w przedpokoju.
— Mój Boże, a ja nie mam. A jakie masz? Dwudrzwiowe?
— Jedną mam dwudrzwiową, a jedną jednodrzwiową, jeżeli już tak to nazywasz.
Ach, to będzie prawdopodobnie typ B1 i B2.
— A więcej nie masz? Tylko w przedpokoju? Bo wiesz, znam taki budynek, gdzie lu-
dzie mają więcej szaf ściennych niż czegokolwiek innego i nie mają do nich co cho-
wać.
— Nie, ja mam co chować. I w ogóle więcej ich nie mam, tylko w przedpokoju.
— A jakie masz podłogi? Z czego?
— Jak to z czego? Z klepki.
— W kuchni też z klepki?
— A, nie, w kuchni mam coś takiego innego...
— Co? Płytki PCV?
— Nie wiem, co to są płytki PCV, ale sądząc z nazwy, to są jakieś małe elementy. Nie,
u mnie jest jednolita powierzchnia z jakiegoś tworzywa sztucznego.
Pewnie, że z tworzywa sztucznego. A co on tam chciał mieć, marmur? Tylko co to
może być: polichlorek winylu w metrach?
— I pewnie masz glazurę w łazience?
— Co to jest glazura? Te kafelki na ścianach?
— Aha.
Jak można nie wiedzieć, co to jest glazura?
— Nie, nie mam tego. Mam łazienkę malowaną, ale bardzo ładnie.
— Jeszcze jak żyję, nie widziałam ładnie malowanej łazienki... Wysokie masz to
mieszkanie?
— A wysokie. Pewnie ma ze cztery metry.
30
31
— Co? Wykluczone. Przed wojną mieszkania miały cztery metry. Teraz się takich nie
buduje.
— No to może trochę mniej. Ale co najmniej trzy i pół. Proszę cię, nie każ mi teraz
wstawać i mierzyć.
Najchętniej bym mu właśnie kazała, bo mnie to okropnie zaintrygowało. Trzy i pół
metra? Nietypowa wysokość, gdzie takie budowali, u diabła? Dowiązanie do istnieją-
cych budynków czy co?
— A co masz przed oknem? Ładny widok?
— Trudno to nazwać widokiem. Z jednej strony mam taki mały kawałek jakby
ogródka, a z drugiej strony stoi dom. I to jest nawet bardzo wygodne, bo ten dom zaraz
po południu zasłania już słońce w moim oknie. Jestem z tego bardzo zadowolony, nie
lubię, jak jest za gorąco.
No to mam usytuowanie. Jeszcze tylko lokalizacje...
— Na którym piętrze mieszkasz?
— Na drugim.
— Głupie piętro. Nigdy nie wiadomo, czy jeździć windą, czy chodzić piechotą. A przy
tym dostatecznie wysoko, żeby się zmęczyć, i dostatecznie nisko, żeby był hałas.
— U mnie nie ma hałasu. Tu jest idealnie cicho. Nic nie jeździ, nic nie przeszka-
dza. Właśnie dlatego się przeprowadziłem, bo wiesz, ja przedtem też miałem bardzo
ładne mieszkanie, które ogromnie lubiłem, ale tam mnie o piątej rano budziły auto-
busy. No a poza tym po rozwodzie, kiedy zostałem sam, było jednak trochę za duże.
Nieprzyzwoicie jest mieszkać samemu w trzech pokojach z kuchnią.
— Też mieszkałeś w Śródmieściu?
— Oczywiście. Na rogu Mokotowskiej i Koszykowej. Właśnie Mokotowską jeździły
autobusy.
— Nie zamierzasz przypadkiem odnawiać mieszkania? To jest problem, który mnie
strasznie gnębi, bo już dawno powinnam to zrobić.
— Ja nie muszę. Mieszkam tutaj... czekaj, jak długo ja tu mieszkam? Dwa lata. Tak,
teraz właśnie mijają dwa lata. Wszystko jeszcze bardzo ładnie wygląda.
— Sprowadziłeś się do nowego mieszkania czy dostałeś je po kimś?
— Do absolutnie nowego. Nawet czekało na mnie przez kilka miesięcy, inni ludzie
już w tym domu mieszkali, a mnie było żal się przeprowadzić.
— Ach — powiedziałam perfidnie — jak ci zazdroszczę. Jeżeli jeszcze powiesz, że
masz ładną klatkę schodową...
— Mam bardzo ładną klatkę schodową.
— Na pewno się rozchoruję z zazdrości i żalu. Można zjeżdżać po poręczy?
— Co takiego?
— Po poręczy, pytam, czy można zjeżdżać. Bardzo lubię, przez długie lata zjeżdża-
30
31
łam codziennie.
— Wiesz... nie próbowałem. Ale raczej się nie da, ona jest zbyt kręta.
— Jak to kręta? Nie normalne dwa biegi?
— O, nie. To tak jakoś idzie, najpierw trzy stopnie, potem cztery stopnie, potem jesz-
cze po kilka stopni, jeden stopień...
Na moment zaniemówiłam. Co on mówi? Jeden stopień? Takiego czegoś w nowym
budownictwie nie ma, chyba że... Ach!...
Coś mi zaczęło świtać. Znów coś znajomego, o czym powinnam na pewno wiedzieć.
Ale przecież wydawało mi się, że mieszka na Latawcu, dlaczego mi się ubzdrzył ten
Latawiec? Coś tu nie gra, no nic, potem się będę zastanawiać.
— Tak, rzeczywiście — powiedziałam w roztargnieniu. — Po takich schodach by-
łoby trudno zjeżdżać. A balkon masz?
— A widzisz, to jest jedyny mankament tego budynku, że w nim nie ma balkonów.
Ale trudno, nie można mieć wszystkiego. A teraz już cię muszę pożegnać, bo zaraz wy-
jeżdżam w delegację. Zdaje się nawet, że już samochód zajechał.
— Na długo wyjeżdżasz? Kiedy można oczekiwać, że zadzwonisz?
— Nie wiem dokładnie, na jak długo, ale w środę już będę na pewno.
— Środa to parszywy dzień, ale niech będzie. Powodzenia.
— Dobranoc.
Ha, mnóstwo wiem! Jeżeli po tym nie trafię, to będę ostatni matoł. Nie ma wątpli-
wości, że budynek jest nietypowy. Nie normatywne powierzchnie, nie normatywna wy-
sokość, usytuowany południe-północ, po północnej stronie ulicy, obustronnie zabudo-
wanej. Na zapleczu zieleń, niska, ulica zamknięta dla ruchu albo tylko ruch lokalny. I ta
dziwna klatka schodowa z jednym stopniem. Niemożliwe, zełgał albo mu się coś po-
mieszało, jeden stopień jest niedopuszczalny z punktu widzenia prawa budowlanego.
A poprzednio mieszkał na rogu Koszykowej i Mokotowskiej... wyprowadził się dwa lata
temu i mieszkanie czekało... Budynek oddany do użytku w czwartym kwartale sześć-
dziesiątego roku!
A poprzednio mieszkał...
Rany boskie, cieć! To jest człowiek, który wie wszystko o lokatorach. Natychmiast
ciecia!
Niech Pan Bóg da zdrowie wszystkim autorom powieści kryminalnych, żywym
i martwym, razem wziętym. Z sercem przepełnionym wdzięcznością i uwielbieniem
dla wyżej wymienionych autorów ruszyłam na podbój tajemnicy. Ruszyłam dwukie-
runkowo: raz — na obecne mieszkanie, bo znowu nie oddajemy budynków do użytku
na setki, i to w dodatku nietypowych, dwa — na byłe mieszkanie, bo z nowego budow-
nictwa ludzie się tabunami nie wyprowadzają.
Miałam jeszcze dwa dni urlopu, które mogłam swobodnie wykorzystać na tę niezwy-
32
33
kłą rozrywkę. Pierwszy raz w życiu przytrafiła mi się taka atrakcja i w gruncie rzeczy byłam temu człowiekowi gorąco wdzięczna za nieoczekiwane i nadprogramowe uroz-maicenie szarej rzeczywistości. Prawdopodobnie nawet nie przypuszczał, jaką przyjem-
ność mi robi.
Zacząwszy od Wydziału Architektury Dzielnicowej Rady Narodowej, przez projek-
tantów, bądź co bądź, kolegów po fachu, dotarłam do inwestorów budynków miesz-
kalnych. Projektanci zaprzysięgali się na klęczkach, że żaden z nich nigdy w życiu nie
wymyślił takiej idiotycznej klatki schodowej, więc w końcu musiałam im dać spokój
i wzięłam się za DBOR. DBOR inwestuje wszystkie mieszkaniówki, z wyjątkiem bardzo
nielicznych, należących do jakichś specjalnych instytucji. I tu miał prawo zaistnieć ten
wypadek, ale musiałam się o tym upewnić. Pierwszego dnia już nie zdążyłam, skończyły
się godziny pracy, więc zmieniłam kierunek i uderzyłam na cieciów.
Każdego interesowały przyczyny moich dociekań, wobec tego musiałam coś wy-
myślić. No i wymyśliłam szalenie wzruszającą historię o tym, jak przed trzema laty
zginął mi Orland Szalony Ariosta, biały kruk, wydanie z XVIII wieku, którego pe-
wien mój przyjaciel zostawił przez pomyłkę u swoich znajomych. Przyjaciela musia-
łam jakoś unieszkodliwić, żeby się nikt nie dziwił, że go o to nie pytam, więc wysłałam
go do Iraku, gdzie szczęśliwie wybuchła rewolucja, uniemożliwiająca jakiekolwiek kon-
takty. Ja tych jego znajomych nie znam, nie wiem nawet, jak się nazywają, wiem tylko,
gdzie mieszkali przed trzema laty. Słyszałam o nich mnóstwo plotek towarzyskich i te-
raz padam ofiarą dyskrecji taktownych ludzi, którzy, plotkując, nie wymieniają nazwisk.
Cóż, normalna rzecz, nomina sunt odiosa. A Ariosta muszę natychmiast odzyskać, bo
należał nie do mnie i jego właściciel właśnie wraca z zagranicy. Bezwzględnie muszę go
zwrócić, jak ja inaczej będę wyglądała, zagubić taką cenną rzecz, istna rozpacz!
Bóg raczy wiedzieć, czy w ogóle pęta się gdzieś po Polsce jakiś egzemplarz Orlanda
Szalonego z XVIII wieku, ale miałam nadzieję, że nie trafię na żadnego bibliofila,
a z przeciętnych ludzi na pewno też nikt tego nie wie. Opowiadałam tę historię, komu
tylko się dało, wzbogacając ją coraz to nowymi szczegółami, aż wreszcie sama w to
uwierzyłam i nie musiałam już udawać rozpaczy. Nieomal że miałam łzy w oczach.
Powtarzałam też systematycznie wszystkie plotki o poszukiwanych, że mieli te trzy po-
koje, że się rozwiedli i wyprowadzali kolejno, podając przybliżoną datę, kiedy to było.
Moje zainteresowanie brzmiało na pewno szczerze, choć jedyne, co w tej opowieści
było prawdziwe, to fakt, że nie znałam nazwiska tych państwa. Wszyscy mi wierzyli
i wyrażali swoje najgłębsze współczucie, ale co z tego, skoro ciecie, jak jeden mąż, za-
przysięgli się, że w tym domu nie ma ani jednego trzypokojowego mieszkania. Szóstym
zmysłem wiedziona, nie uwierzyłam cieciom i postanowiłam odwiedzić jeszcze biuro
meldunkowe. Uparłam się jak kozioł w kapuście.
Następnego dnia udałam się przede wszystkim do DBOR-u. Tutaj wzruszające opo-
32
33
wiadanie o Orlandzie Szalonym było całkowicie nie na miejscu i musiałam wymyślić
coś innego. Wymyśliłam już wcześniej, a uzupełniłam sobie po drodze zagadnienia spo-
łeczno-mieszkaniowe, którymi interesuje się jedna z bardzo poważnych, państwowych
instytucji. Jeden z pracowników tej instytucji rozmawiał kiedyś z kimś spotkanym
w pociągu o mieszkaniach w nowym budownictwie i ten ktoś opowiadał o budynku,
którego lokatorzy są bardzo zadowoleni. Instytucja poleciła mi odnaleźć to kuriozum,
ponieważ to był pierwszy wypadek w dziejach naszego budownictwa, żeby mieszkańcy
nowego budynku byli z niego zadowoleni. Pracownik instytucji, prawdopodobnie debil,
nie uzyskał od swego rozmówcy ani jego nazwiska, ani adresu, no i ja teraz muszę nad-
robić niedopatrzenie tego idioty. Znów sypałam znanymi mi wiadomościami, najwięk-
szy nacisk kładąc na datę oddania budynku do użytku. Moja legitymacja służbowa od-
dawała mi wielkie usługi, będąc niezbitym dowodem, że pracuję w pokrewnej branży.
Niejakie zdziwienie wywoływały tylko metody poszukiwań, stosowane przez poważną
instytucję.
Moje uparte obstawanie przy zadowoleniu lokatorów witane było wyraźnym za-
skoczeniem i nieufnością, a na wieść o klatce schodowej z jednym stopniem każdy się
pukał palcem w czoło. Pomimo to udało mi się uzyskać to, czego chciałam: adresy bu-
dynków w owym czasie oddanych do użytku, i to nie spółdzielczych, a kwaterunko-
wych. Konsekwentnie trzymałam się powziętego na początku postanowienia: wszystko,
co mi powiedział, uznać za prawdę.
Z DBOR-u poleciałam do biura meldunkowego, przestawiając się po drodze na
nowo zaginionego Ariosta. Bałam się, żeby przypadkiem nie pomylić tematów, bo już
sama zaczynałam być tym wszystkim nieco skołowana i cały czas mamrotałam do sie-
bie pod nosem: „Orland Szalony, Orland Szalony...”
W biurze meldunkowym siedziało kilka pań i jeden pan. Łamiąc ręce i rwąc sobie
włosy z głowy wystąpiłam przed nimi z rzewnym opowiadaniem o moim nieszczęściu.
Przy okazji zlokalizowałam jeszcze właściciela Ariosta i sprecyzowałam datę jego przy-
jazdu. Mianowicie miał wrócić ze Szwajcarii pojutrze. Dlaczego pojutrze, nie wiem,
ale ze Szwajcarii dostałam właśnie poprzedniego dnia list od kolegi, który jako żywo
w ciągu najbliższych lat wrócić nie zamierzał, jak również nigdy w życiu nie posia-
dał Orlanda Szalonego. Jestem tego zupełnie pewna, bo gdyby miał, to by mi pożyczył,
Wszyscy ci państwo patrzyli na mnie wzrokiem pełnym współczucia i wyraźnie gorąco
pragnęli mi pomóc. Panie stwierdziły od razu, że nic nie wiedzą, ale pan spojrzał w dal
zamyślonym spojrzeniem.
— Trzy lata temu, pani mówi? I rozwiedli się przedtem? To ja chyba wiem, o kogo
pani chodzi...
Na krótką chwilę skamieniałam, a potem rzuciłam się na niego, jak hiena na pa-
dlinę.
34
35
— Panie, życie mi pan uratuje! Mów pan, rany boskie! Pan spojrzał na mnie z na-
głym zainteresowaniem i uśmiechnął się, prawie jak Mona Liza.
— To był taki bardzo wysoki, przystojny, czarny facet, prawda? Rzeczywiście, ona się
wyprowadziła pierwsza, a on jeszcze został i wyprowadził się potem. Mieli dwie córki.
O, święci pańscy, jakie córki? Przecież jest bezdzietny. Aha, prawda, mógł zełgać, cho-
ciaż nie wiem, po co.
— O córkach nic nie wiem — powiedziałam ostrożnie. — Ale reszta się zgadza.
— To były chyba jej córki z pierwszego małżeństwa. Jedna już prawie dorosła. No
tak, to ja wiem, kto to jest.
Bierz diabli córki, niech ich będzie nawet sto. Nazwisko! Jeżeli nie powie nazwiska,
to go uduszę.
Widocznie przeczuł moje zamiary, a możliwe też, że patrzyłam na niego, jak jadowita
żmija na niewinnego ptaszka, bo zwrócił się nagle nie do mnie, tylko do jednej z pań.
— No, nie pamiętasz? To byli ci z drugiego piętra. Ta aktorka i jej mąż, jak on się na-
zywał? No!
Na dźwięk nazwisk, które padły, skamieniałam po raz wtóry. Patrzyłam na tych ludzi
z nieopisanym zdumieniem. Niemożliwe!?
— Ależ... — powiedziałam w oszołomieniu — ależ to niemożliwe...
— W tym czasie nikt inny się nie wyprowadzał. — Wszyscy obecni w pokoju przy-
glądali mi się teraz z dużym zaciekawieniem. Musiałam się szybko opanować, żeby nie
zaczęli czegoś podejrzewać. — Jeżeli pani jest pewna, że to ktoś z tego domu, to musieli
być oni.
Intensywnie usiłowałam się skupić. Przypomniałam sobie Ariosta, którego przecież
lada moment miałam odzyskać, i przybrałam uradowany wyraz twarzy.
— Mój kolega był znajomym raczej tego pana niż tej pani — powiedziałam z odpo-
wiednio umiarkowanym wzruszeniem. — Gdzie oni teraz mieszkają?
— Ona mieszka w Śródmieściu, a on to nie wiem, gdzie.
Cholera! Co mnie obchodzi, gdzie ona mieszka...
— To ja się już spróbuję jakoś dowiedzieć. A co on robi, ten facet?
— Wtedy był spikerem radiowym, a teraz to nie wiem.
Ten głos! Rany boskie, ten głos! Co za skończona idiotka ze mnie! Niech się chociaż
dowiem jak najwięcej!
— A nie wie pan, jak mu było na imię?
— Nie mam pojęcia.
— No, nic nie szkodzi, jak znam nazwisko, to już go jakoś znajdę. Bardzo panu dzię-
kuję, uratował mi pan honor i życie.
Wyszłam na ulicę, nieprzytomna z wrażenia. Ciągle nie mogłam w to uwierzyć. On
czy nie on? Polskie Radio! W Polskim Radiu nie ma dla mnie tajemnic, zaraz będę
34
35
wszystko wiedziała.
Wieczorem, w domu, powiesiłam się na słuchawce i zaczęłam koncert. Błyskawicznie
dotarłam do znajomej osoby, pracującej w tejże instytucji, w odpowiednim dziale. Bez
wstępów przystąpiłam do rzeczy.
— Czy pani przypadkiem nie słyszała o facecie o takim nazwisku? Parę lat temu był
spikerem? — spytałam głosem możliwie opanowanym.
— Jest spikerem nadal — odparła uprzejmie moja znajoma.
— Co pani powie? I zna go pani? Rozmawiała pani z nim kiedy?
— Milion razy. Bardzo sympatyczny facet.
— Możliwe. To niech mi pani powie, jak mu na imię?
— Janusz. A czy mogę wiedzieć, dlaczego pani pyta?
Janusz! Jasny piorun! A ja już byłam gotowa uwierzyć w tego Izydora.
— Bo wie pani, znam jednego faceta, który się podszywa pod tamtego. A przynajmniej
tak mi się wydaje. I chcę sprawdzić, czy to ten, czy to nie ten, łże czy prawdę mówi.
— No, wie pani, ten jest raczej nietypowy. Chyba trudno byłoby komukolwiek się
pod niego podszywać.
— Jak on wygląda?
— Dwa metry wzrostu, czarny, bardzo przystojny, z pięknymi zębami. Wiek tak koło
czterdziestki, może trochę mniej.
Zgadza się! Wszystko się zgadza!
— Krótko ostrzyżony czy normalnie?
— Krótko? Nie, raczej normalnie. I tak się czesze do tyłu.
Oszołomiona, przez chwilę milczałam. Trudno mi było uwierzyć w ten nieoczeki-
wany sukces. Znalazłam faceta? Niemożliwe! A może to jednak nie on, wbrew pozo-
rom?
— A jakie ma oczy? Ciemne?
— Wie pani, że nie wiem, nie przyglądałam się. Ale chyba takie ciemnoszare albo coś
w tym rodzaju.
Guzik, szare wykluczone. Ten miał brązowe. On czy nie on?
— Bo ja wiem... — powiedziałam z wahaniem. — Może być ten, a może być nie ten.
Niby się zgadza, ale nie mam pewności. Musiałabym usłyszeć jego głos przez telefon
albo go obejrzeć osobiście, inaczej nie uwierzę.
— To niech pani do niego zadzwoni. Mogę pani podać jego telefon do pracy.
— A do domu? Jego prywatnego telefonu pani nie zna?
— Nie, nie znam.
— No to niech pani daje ten służbowy.
Zapisałam sobie kilka numerów, aż zbyt dobrze mi znanych sprzed lat, i przyjrzałam
się im z goryczą. Mój Boże, był czas, kiedy wszystkie figurowały w moim kalendarzu...
36
37
— A jak pani go chce zobaczyć — powiedziała moja znajoma — to ja mogę pani
jutro powiedzieć, gdzie on będzie miał dyżur pojutrze, to go pani sobie obejrzy.
— Doskonale, zadzwonię do pani. A może pani jeszcze wie, gdzie on mieszka?
— Gdzieś na Starówce, ale dokładnie nie wiem.
Z wyrazami głębokiej wdzięczności pożegnałam tę panią i już gnana siłą rozpędu za-
dzwoniłam pod jeden z tych służbowych telefonów. Dowiedziałam się, że ten pan już
wyszedł, ale będzie jutro o dziesiątej. Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam porządkować
panujący w mojej głowie chaos. Na Starówce...
Kręcona klatka schodowa i nietypowa wysokość... Najgorszy bałwan powinien się
domyślić. I ten aparat, ten tajemniczy aparat, przez który mówił, równie dobrze mi
znany, jak numery telefonów... Chyba miałam zaćmienie umysłu.
Otworzyłam książkę telefoniczną. Oczywiście, tego nazwiska nie ma. Biuro nume-
rów!
— ...Ten numer jest zastrzeżony, proszę pani. Nie udzielamy żadnych informacji...
Do diabła! Żona! Była żona! Znam kogoś, kto jest z nią zaprzyjaźniony. Na pewno
ma jej numer telefonu!
Po co mi był numer telefonu tej pani, Bóg raczy wiedzieć. Doprawdy działałam już
siłą rozpędu. Nie wiem, co zdołałabym jeszcze popełnić, gdyby nie moja prawdziwa, od-
wieczna przyjaciółka Janka, do której zadzwoniłam w celu naradzenia się, gdzieś około
północy. Przyjaciółka powiedziała:
— Moja dusza czuje, że doszłaś do momentu, kiedy wszystko, cokolwiek jeszcze zro-
bisz, będzie nieopisanym idiotyzmem. Idź spać, a jutro zaczniesz na nowo.
Wzięłam pod uwagę wypowiedź jej duszy i poszłam spać.
Następnego dnia, zważywszy, że urlop mi się skończył, byłam zmuszona udać się do
pracy. To było nawet korzystne, bo natychmiast złapałam kolegę, przyzwyczajonego już
do uczestniczenia w moich szaleństwach, i zawiadomiłam go, że ma się nastawić na od-
bycie niezwykłej rozmowy telefonicznej. W napięciu doczekałam godziny dziesiątej.
Kolega również czekał w napięciu, zaniepokojony informacjami, których mu udzieli-
łam.
— Wiesiu — powiedziałam bowiem tajemniczo — zadzwonisz do jednego faceta
i powiesz byle co. Zadasz mu jakiekolwiek pytanie, żeby tylko musiał odpowiedzieć.
— Mogę go zapytać, jak mu się wiosna w Warszawie podoba?
— Nie, do kitu, odpowie, że wcale, i odłoży słuchawkę. Wymyśl coś takiego, żeby mu-
siał odpowiedzieć obszerniej.
Parę minut po dziesiątej wetknęłam Wiesiowi słuchawkę w rękę i nakręciłam numer.
Wiesio, przejęty i zdenerwowany, poprosił tego pana, chwilę czekał, a następnie powie-
dział:
— Proszę pana, mnie tu do pana skierował pan... pan... pan Piotr Kępiński. Ja się
36
37
chciałem dowiedzieć, kiedy się odbędzie odczyt na temat malarstwa impresjonistycz-
nego?
Wyrwałam Wiesiowi słuchawkę z ręki i słuchałam:
— Ależ ja o tym nic nie wiem, proszę pana, nie rozumiem, dlaczego pana do mnie
skierowano?
Łupnęłam Wiesia słuchawką w ucho i krzyknęłam szeptem:
— Nic nie wie!... Wiesio powiedział:
— Bo ma się podobno odbyć cykl odczytów na ten temat i mnie chodziło o to, kiedy
ma się odbyć ten pierwszy?...
Znów mu wyrwałam słuchawkę i wysłuchałam odpowiedzi.
— ...ja panu nic nie mogę powiedzieć na ten temat, obawiam się, że zaszła jakaś po-
myłka...
Pośpiesznie wyrżnęłam Wiesia tą słuchawką i szeptem streściłam mu odpowiedź.
— Pomyłka...
To Wiesio sam wiedział i bez mojej informacji, ale twardo brnął dalej.
— No i właśnie ten kolega mi mówił wczoraj w kawiarni, że pan ma w tym brać
udział i on mnie do pana skierował...
Zabrałam słuchawkę. Facet mówił już nieco zdziwionym głosem:
— ...Ależ dlaczego ja? Tych informacji udzielą panu w planowaniu programu...
Tym razem szarpaliśmy przez chwilę słuchawkę, bo Wiesio usiłował ją przyłożyć do
ucha, a ja go trafiłam w oko, mamrocząc nerwowo:
— ...planowanie programu...
Wiesio nie wiedział, co to znaczy, a przy tym już zgłupiał nieco od tego walenia
w czaszkę, więc zignorował moją wypowiedź i ciągnął dalej:
— Bo jeżeli pan ma w tym brać udział, to pan musi coś wiedzieć.
Nasz rozmówca już się nieco zniecierpliwił i mówił, oczywiście, nie do Wiesia, a do
mnie:
— Nie, proszę pana, ja o tym nic nie wiem, mogę panu podać numer planowania
programu i tam pan zechce uprzejmie zadzwonić.
I podał numer, który mieliśmy cały czas przed sobą, zapisany na stole. Wepchnęłam
słuchawkę Wiesiowi, który upierał się przy swoim, całkowicie bez sensu, czemu nie na-
leży się dziwić, zważywszy, że nie słyszał ani jednej odpowiedzi tamtego, a moje skró-
cone informacje nie dawały mu jasnego obrazu sytuacji. Zaczęłam prychać w telefon,
Wiesio spojrzał na mnie, również prychnął, zarżał i w tym momencie tamten pan się,
szczęśliwie, rozłączył.
Przyszedłszy do siebie, Wiesio spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
— No i co? Jaki wynik?
Wynik był jednoznaczny. Od pierwszych słów poznałam piękny, ciepły głos, który
38
39
mnie fascynował od kilku tygodni. Więc jednak to on. Ach, kurczę blade!...
To tak wygląda ta państwowotwórcza praca, która wymaga otaczania się tajemni-
cami? A cóż, u diabła, takiego mogło się zdarzyć w rozgłośniach Polskiego Radia w ów
wieczór, opromieniony nimbem Wielkiej Katastrofy??? Kto tu ma fioła, on czy ja? Nie,
ja go muszę koniecznie zobaczyć, nie uwierzę, dopóki go nie zobaczę w biały dzień, na
własne oczy...
— Kto to jest Piotr Kępiński? — spytałam, kiedy już całkowicie oprzytomniałam
i sprecyzowałam swoje zamiary na następny dzień.
— Jeden facet, który tam rzeczywiście pracuje — powiedział Wiesio. — Podobno ho-
moseksualista, ale to nic nie szkodzi, on mnie w ogóle nie zna.
— No, jeżeli tamten go zna, to zrobi mu teraz awanturę, że jakichś idiotów na niego
nasyła. Trzeba przyznać, że tak znowu bardzo błyskotliwie w tej rozmowie nie wypa-
dłeś...
— Ale on jest nieuprzejmy — powiedział Wiesio w zamyśleniu. — Odłożył słu-
chawkę.
— Każdy by odłożył. I tak długo wytrzymał.
Następnego dnia w godzinach rannych wybyłam z pracy i udałam się na ustalone te-
lefonicznie miejsce. Czekałam w taksówce. Warszawscy taksówkarze to są ludzie, którzy
się już niczemu nie dziwią. Nawet nie czekałam długo, interesujący mnie pan okazał się
człowiekiem punktualnym i obowiązkowym. Przyjrzałam mu się z daleka. On, oczywi-
ście! Nie musiałam wyraźnie widzieć twarzy, żeby zyskać pewność, nie ma chyba w sto-
licy dwóch takich samych.
Po długich, intensywnych i ponurych rozmyślaniach doszłam do wniosku, że istnieje
tylko jedno wytłumaczenie tej konspiracji. Facet sobie zrobił zabawę pierwszej klasy,
pozostając w charakterze tajemniczego nieznajomego. Proszę bardzo, niech mu będzie,
ja mu tej rozrywki nie żałuję. Mogę w tym wziąć udział. Skoro dałam z siebie zrobić ta-
kiego rekordowego balona, to już mi nic nie zaszkodzi. Ale nie odmówię sobie tego,
żeby mu trochę nie podokuczać, wykluczone, mnie też się coś od życia należy.
Gdyby to chodziło o przeciętnego, znajomego człowieka, to żadne inne dane już by
mnie nic nie obchodziły. Tym razem uparłam się, że odkryję wszystko. Numer samo-
chodu, numer telefonu, adres, co się da! Zastrzeżone? Tym lepiej. Ja bardzo lubię trudne
rzeczy.
Wiedziałam, kiedy będzie miał dyżur do północy i wiedziałam gdzie. Wszystko, co
dotyczyło jego pracy, było mi znane niemal równie dobrze jak własny zawód. Na ten
temat mogłam uzyskać bez trudu wszelkie możliwe informacje, niezależnie od wiado-
mości, które posiadałam od lat.
Zamówiłam sobie na wieczór taksówkę, inteligentnie wybrawszy kierowcę z upodo-
baniem do dziwnych przygód, i czekałam. Nastawiłam radio i słuchałam, jak znajo-
38
39
my, piękny głos czyta komentarz do „Carmen”. Już dawno wydawało mi się, że niekiedy z głośnika rozbrzmiewa coś znajomego, ale tak kategorycznie zaprzeczał temu, że
jest spikerem... Zresztą, przez radio ten głos brzmiał nieco inaczej. Wolałam go słuchać
przez telefon, kiedy mówił własnymi słowami i z własną intonacją. Przez telefon głos
był bardzo miękki, ciepły, może nieco niższy i na pewno o wiele bardziej urzekający...
A telefon właśnie zadzwonił. Istotnie, miał prawo, pierwszy akt „Carmen” szedł pełną
parą. Złośliwie uśmiechnięta, podniosłam słuchawkę.
— Dobry wieczór.
— Jak się masz — powiedziałam i włączyłam się do zabawy. — Wiesz, znów się za-
stanawiałam nad twoim imieniem i doszłam do wniosku, że jednak muszę cię jakoś
ochrzcić.
— Proszę cię bardzo. Co proponujesz?
— Najpierw uznałam, że najodpowiedniejszy będzie ten Izydor. Bo to i pasuje do cie-
bie, i w kalendarzu jest na właściwym miejscu...
— Izydor... No cóż, jeśli ci tak bardzo na tym zależy, to niech będzie Izydor, chociaż,
gdybym miał do wyboru, to już wolałbym Pikador.
— Nie. Rozmyśliłam się. Nie wiadomo, jak się ten Izydor zdrabnia. Izydorciu?
Izydusiu? Do luu takie imię. Po jeszcze głębszym namyśle doszłam do wniosku, że
oprócz Izydora pasuje jeszcze do ciebie Jan. Ale Jana bardzo nie lubię, bo w młodości
znałam jednego alkoholika imieniem Jan. Z Jana można by ewentualnie zrobić Janusza.
Janusza lubię i lubię bardzo imię Zbyszek, i imię Marek, ale ani Zbyszek, ani Marek do
ciebie nie pasują. Więc chyba pozostanę przy Januszu... Co ty na to?
Janusz go na chwilę zamurował. Wyraźnie było słychać, jak się zaciął przy tym imie-
niu. Dopiero po chwili powtórzył:
— Jak mówisz? Nie Jan, tylko Janusz? Dobrze, proszę bardzo, zgadzam się. Zawsze to
jednak lepsze niż Izydor.
Po półgodzinie „Carmen” zbliżyła się do antraktu, więc musieliśmy przerwać roz-
mówcę. Cierpliwie przeczekałam drugi akt, jak również dziennik w programie pierw-
szym, oraz: „miłym słuchaczkom i słuchaczom życzę: dobrej nocy”. Nigdy w życiu nie
słuchałam dziennika z takim zainteresowaniem. Zaraz po hymnie państwowym telefon
znów zadzwonił.
— Mam teraz chwilę spokoju — powiedział. Mógł się nie fatygować, sama wiedzia-
łam. — Zrobiłem sobie dobrą herbatę i odpoczywam.
— Yunan? — spytałam mimo woli z zainteresowaniem.
— Nie, to jest taka w małych paczuszkach, którą się parzy w szklance. Przywiozłem
sobie z zagranicy.
Ponieważ absorbujące mnie dotychczas tajemnice były już w znacznym stopniu wy-
jaśnione, zaczęła mi się wydobywać na światło dzienne ukryta na dnie niepokojąca
40
41
myśl. Właściwie coś w tych naszych kontaktach towarzyskich jest niepewnego. Przez
cały czas wszelka inicjatywa spoczywa w jego rękach, a ja, zajęta zagadnieniami śled-
czymi, zupełnie na jego poczynania nie reaguję. Poczynania mi się nie bardzo podobają
i już od pewnego czasu przestałam je rozumieć. Po co on we mnie wmawia, że wyjeż-
dża w delegację? Przecież to nieprawda. Jeżeli nie ma ochoty przez kilka dni dzwonić, to
może nie dzwonić, kto mu każe? Potem powie, że nie miał czasu i koniec.
Nie ma ochoty mnie widywać? No to niech nie widuje, Bóg z nim, ale chyba podsta-
wowa uprzejmość wymaga ustawienia tych kontaktów na jakiejś określonej płaszczyź-
nie. Zwłaszcza po tamtej scenie, która dopiero teraz zaczyna być dla mnie obraźliwa...
Tak, najwyższy czas przejąć inicjatywę, ale wtedy musiałabym się ujawnić, że wszystko
wiem. A na to na razie nie mam ochoty, zabawa jest znakomita, szkoda ją kończyć tak
szybko. A może on coś myśli? Obawiam się, że to, co on myśli, też mi się nie bardzo po-
doba...
Z roztargnieniem słuchałam tego, co do mnie mówił, i odpowiadałam nadzwyczaj
nieinteligentnie. Toczący się we mnie proces myślenia absorbował mnie coraz bardziej
i wreszcie nie wytrzymałam.
— Chciałam cię o coś zapytać — powiedziałam nagle. — Dlaczego ty właściwie do
mnie dzwonisz?
— Jeżeli sobie tego nie życzysz, to ja mogę przestać dzwonić...
W duszy mi zapłonął czerwony sygnał. Uwaga, awaria!
— To jest odpowiedź, która mi się cholernie nie podoba... — powiedziałam powoli.
— Wyjątkowo mi się nie podoba...
— Widzisz, ja bardzo nie lubię pchać się tam, gdzie jestem niechętnie widziany. Jeżeli
mi zadajesz takie pytanie, to możliwe, że ci moje telefony po prostu nie odpowiadają.
To jest przypuszczenie, które się samo nasuwa. Natychmiast budzi się we mnie podej-
rzenie, że ci się może narzucam, a bardzo bym tego nie chciał. Jak widzisz, wyjaśniam
ci genezę mojej odpowiedzi.
— W takim razie pozwolisz, że ci wyjaśnię genezę mojego pytania — powiedzia-
łam tonem zupełnie odmiennym od tego, którym zadawałam pytanie. — Zadzwoniłeś
do mnie pierwszy raz zaraz po tej pomyłce. Potem się ze mną widziałeś, wprawdzie
w okolicznościach nieco niezwykłych, ale faktem jest, że widziałeś. A potem dzwonisz
do mnie dalej. Należałoby może wyciągnąć z tego wniosek, że uznałeś mnie za intere-
sującą? A kto wie, może ci się nawet podobałam? Ostatecznie, inicjatywa leży całkowi-
cie w twoich rękach... A ja chyba, jak dotąd, nie ukrywałam tego, że bardzo lubię, jak
dzwonisz?
— Sama sobie odpowiedziałaś na swoje pytanie. Nie muszę nic do tego dodawać.
— Tak sądzisz? W takim razie nieco dziwna wydaje mi się twoja skłonność do po-
przestawania na telefonicznych kontaktach...
40
41
— Już ci mówiłem, że bardzo dużo pracuję i mam bardzo mało czasu na przyjemno-
ści i rozrywki. Właściwie w ogóle nie mam czasu.
Boże, jakim głosem on to mówił! Ciepłym, miękkim, spokojnym i tak absolutnie
przekonywającym, że gdybym nie wiedziała zupełnie dokładnie, jak to w rzeczywisto-
ści wygląda, z całą pewnością bym mu uwierzyła. Nawet było mi trochę żal, że nie mogę
uwierzyć.
— Istotnie? — powiedziałam tonem uprzejmego zdziwienia. — O ile się dobrze
orientuję, to nie ma takiej pracy na tym padole, z której nie dałoby się wygrzebać odro-
biny czasu dla siebie, jeżeli się bardzo chce.
— Nie wiesz, jak wygląda moja praca. Nie wiesz, jak wyglądają moje obowiązki.
Czasem jest taka sytuacja, że nie można nic zrobić, choćby się nie wiem jak chciało.
— Zdawało mi się dotychczas, że, ogólnie biorąc, mam jakieś pojęcie o pracy i obo-
wiązkach...
— Ale nie o moich. Nie możesz mieć pojęcia o wszystkim, bo byłabyś nie do zniesie-
nia. Akurat o tym, co robię, nie wiesz nic.
Przypadkowo akurat o tym, co robi, wiedziałam bardzo dużo. Niewiele brakowało,
a byłabym to powiedziała, bo okropnie nie lubię, jak ktoś łże niepotrzebnie. Ja stawiam
sprawy jasno i życzę sobie, żeby wobec mnie też je stawiano jasno. Ale czerwony sygnał
ciągle mi płonął w duszy, więc nic nie powiedziałam i pozwoliłam mu zmienić temat.
— Nigdy byś nie zgadła, czym się w tej chwili zajmuję — powiedział po chwili.
„Czytasz komentarz do «Carmen»” — pomyślałam ponuro i odparłam:
— Wiem, pijesz herbatę. Sam mi o tym powiedziałeś.
— A, nie. To raczej nie należy do moich obowiązków służbowych.
— Przerwa obiadowa?...
— Relaks. Służbowo zajmuję się pewną postacią historyczną. Nie zgadniesz, jaką.
Ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć, że ja bym raczej nie nazwała Bizeta po-
stacią historyczną. Zamiast tego powiedziałam:
— Nie wiem. No?
— Księciem Józefem Poniatowskim.
Tak mnie tym zaskoczył, że zupełnie nie musiałam udawać zdziwienia.
— Co takiego? A cóż ma książę Józef Poniatowski wspólnego z handlem?
— Jak to z handlem? Dlaczego?
— No przecież mówiłeś, że zajmujesz się handlem. Zawód wyuczony i wykonywa-
ny... Sprzedajesz pomnik księcia Pepi? W Warszawie sprzedawano już różne rzeczy,
most Poniatowskiego, kolumnę Zygmunta, tramwaj, można sprzedać i pomnik. Tylko
że cię o to dotychczas nie podejrzewałam.
— I słusznie, nie sprzedaję pomnika księcia Józefa. Interesują mnie za to szczegóły
jego życiorysu.
42
43
— Piszesz jego biografię?
— Nie tyle piszę, co czytam.
— Bardzo ciekawe. To rzeczywiście handlowe zajęcie.
— Wybacz, muszę kończyć rozmowę. Wzywają mnie obowiązki. Zadzwonię jeszcze,
jeśli nie będzie zbyt późno żeby się pożegnać.
Znów błysnął czerwony sygnał. Co on chce przez to powiedzieć?
— Co to znaczy pożegnać? Na wieki?
— Mam nadzieję, że nie na wieki. Ale obawiam się, że tym razem na nieco dłużej.
Wyjeżdżam jutro i pewnie już nie zdążę zadzwonić.
— Daleko jedziesz?
— Dość daleko. Do ciepłych krajów.
— Bardzo ci zazdroszczę. Kiedy wrócisz?
— Właśnie w tym cała rzecz, że nie wiem. Może za kilka dni, może za kilka tygodni,
a może za kilka miesięcy. Ale raczej chyba najpóźniej za kilka tygodni. A możliwe też, że
wpadnę do Warszawy na parę godzin i natychmiast będę musiał znów wyjechać.
Milczałam przez długą chwilę, bo mi się to okropnie nie podobało. Co on właściwie
zamierza? Zerwać te kontakty ze mną? Nie może wprost?
— A jak wrócisz, to co? — spytałam ostrożnie.
— A jak wrócę, to zadzwonię i mam nadzieję, że będę mógł cię zobaczyć. Muszę ci
się przyznać, że czasem się czuję bardzo zmęczony i miałbym ochotę pożyć jak nor-
malny, przeciętny człowiek. Pracować określoną ilość godzin, potem wracać do domu
i mieć czas na jakieś przyjemności, rozrywki i osobiste życie. Chciałbym mieć dużo,
dużo czasu i wykorzystywać go w sposób przyjemny.
— Myślałam, że na pożegnanie powiesz coś miłego...
— A to, co mówię, jest niemiłe?
— Nie widzę tu miejsca dla siebie...
— Zawsze mi się zdawało, że kobiety dysponują pewną bystrością umysłu. Przecież
wyraźnie powiedziałem, że chciałbym mieć dużo czasu na prywatne, osobiste przyjem-
ności...
— Czyżbym się mieściła w przyjemnościach?
— Jak najbardziej. Nie sądzisz chyba, że się mieścisz w ciężkich obowiązkach?
— No, to już trochę lepiej brzmi. Tytko mi się ta przerwa w czasie nie podoba.
— Na to już nic nie mogę poradzić. Mam akurat taką pracę, że właściwie nie dyspo-
nuję sobą. Ojczyzna mną rządzi. Ale na ogół nie narzekam, bo ja jednak tę moją pracę
bardzo lubię.
Nie, to nie wyglądało na ostateczne zerwanie. Ciepły, piękny głos brzmiał tak prze-
konywająco... Zupełnie jakby mówił świętą prawdę. Ale przecież wiem, że łże. Nigdzie
nie wyjeżdża, zawracanie głowy z delegacją. Z wielkim wysiłkiem powstrzymałam się
42
43
od wyjawienia tego, co myślę.
— A teraz już cię rzeczywiście muszę pożegnać. Jeśli zdążę, to jeszcze zadzwonię.
Odłożyłam słuchawkę i zerwałam się z miejsca. „Carmen” się kończy, jeszcze dzien-
nik i koniec! Taksówka czeka przed domem, polowanie zaczyna się na nowo!
Na wszelki wypadek ubrałam się w rzeczy, których już od dawna nie nosiłam i które
powinny całkowicie zmienić sylwetkę. Nie wiedziałam, co mnie może czekać, zważyw-
szy, że nigdy nie potrafię przewidzieć tego, co sama wymyślę. Wybiegłam z domu, czu-
jąc się jak wyżeł, który poczuł świeżą farbę.
Rozgłośnia miała, na szczęście, tylko jedno możliwe wyjście, ale przed tym wyjściem
nie było gdzie stanąć. Należało stać tak, żeby nie zwracać uwagi. Kierowca, pełen zrozu-
mienia, nie tylko podporządkował się moim dziwacznym życzeniom, ale nawet wyka-
zywał inicjatywę. W wyniku tego przez jakiś czas jeździliśmy w kółko po kilkudziesięciu
metrach ulicy, cofając się, zawracając i zatrzymując w rozmaitych miejscach. Wreszcie
ulokowaliśmy się znakomicie ukryci, ale za to daleko od owego wyjścia. Trochę mnie to
niepokoiło, bo w ciemnościach niewiele było widać i mogłam go przeoczyć.
Na parkingu nie było żadnego samochodu.
Czekaliśmy w nieskończoność. Włochata czapka gryzła mnie w głowę. Paliłam pa-
pierosy i wytrzeszczałam oczy, aż w ogóle przestałam już cokolwiek rozróżniać.
— Chyba oczopląsu dostanę — mruknęłam do kierowcy, niemal równie jak ja zain-
teresowanego tym śledztwem.
Odwrócił się do mnie.
— A wie pani, że mnie też już w oczach miga. Trochę za daleko stoimy. Ale bliżej nie
można, bo będziemy znaczni.
Odwrócił się z powrotem i nagle wydał zduszony okrzyk:
— Jest! Ktoś wyszedł!
— Gdzie?
— A o tam! Widzi pani? Nogi! Na tej kupie śniegu widać nogi.
Rzeczywiście, na tle śnieżnej zaspy widać było męską sylwetkę, poruszającą się tam
i z powrotem.
— Co on robi? — spytał kierowca ze zdumieniem. — Na spacer wyszedł o tej
porze?
— Na wóz czeka, wóz mu się pewno spóźnia. Żebym ja chociaż na pewno wiedziała,
że to ten facet, o którego mi chodzi.
— To już się pani w tej chwili nie przekona, za ciemno.
— No nic, czekajmy.
Po kilku minutach zza zakrętu wyskoczyła warszawa i podjechała pod wyjście z roz-
głośni. Ledwo widoczny w ciemnościach osobnik wsiadł. Ruszyliśmy za nimi w mo-
mencie, kiedy znów znikali za zakrętem.
44
45
Przez puste miasto nie można było jechać zbyt blisko, ale to nie miało znaczenia,
bo i tak wiedziałam, dokąd jadą. Zbliżyliśmy się do nich dopiero na placu Zamkowym.
Wjeżdżając w Świętojańską, ujrzeliśmy, że skręcają w Zapiecek.
— O rany — powiedział kierowca z niepokojem — w kółko będą jeździć?
— Jedź pan prosto i zatrzymaj pan w Rynku!
Jeszcze nie zdążył zatrzymać, kiedy już wyskoczyłam. Ostrożnie wyjrzałam w Zapie-
cek i ucieszyłam się. Jest! Stoją. Pomyślałam, że będzie cholernie śmiesznie, jeśli teraz
z tej warszawy wysiądzie ktoś inny, ale nie było śmiesznie. To był bez wątpienia on, zna-
joma, wysoka sylwetka. W butach na gumie spokojnie poszłam za nim, przyjrzałam się
drzwiom, które otwierał własnym kluczem, zaczekałam, aż w oknach na drugim piętrze
zapaliło się światło. Jednakże, należy przyznać, że dużo prawdy powiedział...
Ruszyłam w powrotną drogę do domu. Otworzyłam torebkę, żeby wyjąć papiero-
sa, i nagle coś mnie w jej wnętrzu zastanowiło. Rany boskie, nie miałam portmonet-
ki! W tym momencie uprzytomniłam sobie, że portmonetkę ze wszystkimi pieniędzmi
zostawiłam na stole w miejscu pracy. A na liczniku taksówki 98 złotych. O, wszyscy
święci!
Zastygłam z papierosem w ręku i zaczęłam gwałtownie myśleć. Portmonetka to dro-
biazg, u mnie w pracy wartościowe przedmioty nie giną, ale co ja teraz mam zrobić? Nie
wystawię przecież do wiatru kierowcy, który mnie z takim poświęceniem woził. Muszę
natychmiast skądś zdobyć pieniędzy...
Niestety, jedyny człowiek, który o tej porze mógłby mi pożyczyć pieniędzy, to pan
z pokoju 336... Wiem, że jest w Warszawie, niedawno znów przyjechał...
— Jedziemy na plac Warecki — powiedziałam twardo. — Pod hotel „Warszawa”.
Musiałam nieco dziwnie wyglądać w starej jesionce, ze skołtunionymi włosami,
z wielką, włochatą czapką w garści. W recepcji spojrzeli na mnie bardzo podejrzliwie.
— O pierwszej w nocy chce pani kogoś budzić? — powiedziała dyżurująca pani
z oburzeniem.
— Nic nie szkodzi, ten pan jest przyzwyczajony — odparłam uprzejmie i wykręci-
łam numer.
— To ty? Tu Joanna. Słuchaj, jestem w recepcji, błagam cię, zejdź na dół i przynieś
mi 500 złotych.
— Na litość boską, dziewczyno, co ty masz za pomysły? Czy to musi być zaraz? Nie
można jutro?
— Wykluczone. Ja rozumiem, że śpisz, ale nie mam innego wyjścia. Nie ubieraj się,
jak dla mnie możesz zejść w piżamie, w slipach, w czym chcesz. Tylko pożycz natych-
miast 500 złotych!
— Dobrze, zaraz schodzę.
Wiedziałam, że mogę na niego liczyć! Czekając, usiłowałam się uczesać, ale to mi nic
44
45
nie pomogło. Na dobitek uprzytomniłam sobie, że nie mam także pieniędzy dla portie-
ra, który przez cały czas przyglądał mi się bardzo uważnie.
Czekałam bardzo krótko. Pan z pokoju 336 zszedł przyodziany w koszulę, w spodnie,
w buty i skarpetki. Spojrzałam na niego i spytałam:
— Nie masz przy sobie przypadkiem pięciu złotych?
— Co takiego? — powiedział ze zdumieniem i nagle obydwoje wybuchnęliśmy
śmiechem.
Usiadł koło mnie i powiedział:
— Masz pięćset złotych i powiedz mi, coś ty nowego wymyśliła?
Całe śledztwo nagle wywietrzało mi z głowy. Taksówka cykała licznikiem na placu
Wareckim, a ja patrzyłam na moje nieszczęście w białej koszuli i czułam, jak mnie
reszta świata przestaje obchodzić. I ja, skończona idiotka, chciałam na niego znaleźć
klina? Beznadziejne. Nie ma siły, niebieskie oczy są najpiękniejsze na świecie...
— Proszę cię, daj jeszcze jutro portierowi pięć złotych za moje kontakty z drzwiami
— powiedziałam, żegnając się.
— Dobrze, nie martw się, już ja to załatwię. Powodzenia.
Do rozwikłanej tajemnicy wróciłam dopiero nazajutrz.
Uzyskanie numeru samochodu było niegodnym wzmianki drobiazgiem. Gorzej wy-
glądała sprawa z numerem telefonu. Na razie podpuściłam Wiesia.
— Wiesiu — powiedziałam z niesmakiem — on odłożył słuchawkę i co? Tak to zo-
stawisz?
— A nie, skąd — podchwycił Wiesio natychmiast. — Mowy nie ma, trzeba zadzwo-
nić.
Zadzwoniliśmy około południa. Pani, która odebrała telefon, kazała chwilę zaczekać
i zawróciła tego pana z portierni, bo właśnie wychodził.
— Proszę pana — powiedział Wiesio z głębokim rozżaleniem w głosie — pan mi
wtedy nie odpowiedział, kiedy się odbędzie ten odczyt o malarstwie impresjonistycz-
nym. A mnie tak zależy na tym, żeby się dowiedzieć. Czy pan mnie jednak może o tym
poinformować...
Odpowiedź padła natychmiast.
— Pojutrze o siedemnastej dwadzieścia trzy.
— O siedemnastej dwadzieścia trzy — powtórzył Wiesio, wyraźnie uradowany.
— Bardzo panu dziękuję.
— Proszę. Nie ma za co.
— Dobry — powiedział Wiesio z uznaniem, odkładając słuchawkę. — Ma refleks.
— Pewnie, że ma. Pojutrze jest niedziela. W poniedziałek trzeba będzie zadzwonić
i zapytać, dlaczego się ten odczyt nie odbył. Ciekawe, co odpowie.
Zabawa zapowiadała się pierwszej klasy. Wyglądało na to, że nie zawiodłam się na
46
47
jego poczuciu humoru. Teraz jeszcze tylko ten przeklęty prywatny telefon.
Znów zaczęłam myśleć, a to jest czynność, która w zestawieniu z moją osobą daje jak
najgorsze wyniki. Wymyśliłam sposób znalezienia tego numeru, wprawdzie nie stupro-
centowo pewny, ale za to bardzo pracochłonny. Czegoś podobnego chyba nikt inny nie
zdołałby wymyślić.
Wszystkie numery nie zastrzeżone znajdują się w książce telefonicznej, która, na
szczęście, została dopiero co wydana. Te numery, których tam brakuje, są zastrzeżone.
Trzymając się tej jednej, staromiejskiej centrali, można drogą eliminacji dojść do olśnie-
wających rezultatów.
Zaczęłam więc dochodzić. Spędziłam na tym frapującym zajęciu dwa dni i dwie
noce. Przybyła do mnie moja przyjaciółka, spojrzała na to, co leżało na tapczanie, i spy-
tała z najwyższym zdumieniem:
— Co ty robisz? Zwariowałaś? Dodajesz książkę telefoniczną?
Po wysłuchaniu wyjaśnienia, bez słowa narysowała palcem kółko na czole i mu-
szę przyznać, że nie czułam się zdziwiona jej reakcją. Sama miałam wątpliwości, czy je-
stem jeszcze przy zdrowych zmysłach. Ponuro i z dużą abominacją patrzyłam na istot-
nie olśniewające rezultaty moich poczynań. Zostało mi przeszło 400 numerów. Rany
boskie, mam odbyć 400 kretyńskich rozmów telefonicznych?...
Trudno, będę konsekwentna. Skąd zacząć? Zaraz, na tej ulicy znajdują się telefo-
ny, które mają określone dwie dalsze cyfry. Nie jest wykluczone, że wszystkie pozostałe
mogą być zupełnie inne, ale jest duże prawdopodobieństwo, że będą takie same. No to
zacznę od tego. Wykręciłam numer pierwszy z brzegu. Odezwał się jakiś pan.
— Przepraszam, czy to mieszkanie państwa Krupczatków? — spytałam uprzejmie,
bo mi było wszystko jedno, o co pytam i co mi odpowiedzą, bylebym usłyszała głos.
— Nie, proszę pani, pomyłka — odpowiedział ten pan równie uprzejmie.
Zupełnie inny głos. Wykreśliłam ten numer. Przy następnym do pana, który się ode-
zwał, powiedziałam:
— Czy mogę mówić z Krystyną?
— Proszę bardzo — padła odpowiedź.
Przeraziłam się. Święci patroni, też trafiłam! Trzeba było pytać o Pelagię, co ja teraz
zrobię z tą Krystyną?
— Słucham — powiedziała nie znana mi bliżej Krystyna.
— Słuchaj, Krystyna — powiedziałam z rozpaczą — nie będę mogła do ciebie jutro
przyjść, może się jakoś inaczej umówimy?
W telefonie przez moment panowała konsternacja.
— Nie rozumiem. Kto mówi?
— Joanna.
— Ja nie znam żadnej Joanny... To chyba pomyłka?
46
47
— Jak to? Czy to numer... — powiedziałam byle jaki numer, uważając tylko, żeby nie
trafić na właściwy.
— Nie, pomyłka.
— Och, najmocniej panią przepraszam...
Chwała Bogu, skończyłam z Krystyną. Do bani taka metoda, kobiety mogę sobie od
razu darować, trzeba dłużej rozmawiać z mężczyznami, bo po jednym słowie mogę go
nie poznać. Wykręciłam następny numer.
— Bardzo pana przepraszam — odezwałam się możliwie ujmująco — czy to pana
syn pobił się dziś rano z moim synem na Wisłostradzie? Ten chłopiec podobno podał
taki numer telefonu i ja chciałam bardzo przeprosić...
— Nie, proszę pani, ja nie mam syna, ja mam dwie córki — odparł ten pan z lekkim
zdumieniem.
— A, to bardzo przepraszam, widocznie się pomylił.
Następny numer nie odpowiadał. Wykręciłam dalszy, koleiny. Kobieta.
— Pana Janusza proszę — powiedziałam bezczelnie.
— Pomyłka...
Następny:
— Przepraszam pana; czy to pańskiego syna pogryzł wczoraj mój pies?
— Chwileczkę, proszę pani... Zosiu, czy Piotruś był wczoraj pogryziony przez psa?
— Nie, proszę pani, my nic o tym nie wiemy...
— To widocznie pomyłka, przepraszam...
Odpada. Następny.
— Przepraszam pana, czy to pański pies pogryzł wczoraj mojego syna?
— Co takiego? Ależ ja nie mam psa...
W momencie, kiedy spytałam, czy to mój syn pogryzł pańskiego psa, doszłam do
wniosku, że dostałam już kołowacizny i powinnam iść spać. Jedenaście numerów mi
odpadło. Lekko licząc, można było mieć nadzieję, że to miłe zajęcie potrwa jeszcze
czterdzieści dni. Jak potop.
Następnego wieczoru usiadłam znów przy telefonie. Z głośnika dobiegał znajomy
głos, z czego bystrze wywnioskowałam, że w domu go nie ma. W porządku, wobec tego
wszystkie numery, które odpowiedzą, automatycznie odpadają.
Niestety, to była sobota. Mnóstwo telefonów nie odpowiadało, pół miasta wymio-
tło z domów i eliminacja mi szła jak po grudzie. Na wszelki wypadek zadzwoniłam raz
do biura numerów i do biura napraw, nie mając nawet nadziei, że mi cokolwiek powie-
dzą. Istotnie, nie tylko nic nie powiedzieli, ale zaczęli się do mnie odnosić podejrzliwie.
Z westchnieniem wróciłam więc do poprzedniej metody.
Około wpół do jedenastej przypomniałam sobie, że miałam na poniedziałek rano
wykreślić elewację budynku. Bardzo niechętnie podniosłam się z tapczanu i podeszłam
48
49
do stołu. Popatrzyłam na pokrywający go śmietnik, nie myśląc o tym, co robię, wzięłam do ręki jeden szkic, potem drugi... Odgarnęłam papiery i przyjrzałam się z dezaprobatą
rysunkowi, który był przypięty na samym dole. Nie podobało mi się to, co było na nim
uwidocznione, gdzieś w podświadomości błysnęła mi myśl, że poprzednio to wyglądało
lepiej. Ciągle jeszcze zaabsorbowana tamtym tematem, mimo woli zaczęłam grzebać
w stosach szpargałów, wydostałam inny rysunek i przyjrzałam mu się z nieco mniejszą
dezaprobatą. Tak, tu jest trochę lepiej. Dlaczego tu jest lepiej?
Jeszcze przez chwilę bezmyślnie porównywałam oba rysunki, rzuciłam okiem
na rozrzucone obok szkice i nagle dokonałam odkrycia: już wiem! Za mało jest tej
ściany nad górnym oknem, za nisko jest gzyms. Gdyby się dało go nieco podwyższyć...
W najgorszym wypadku można dać rynnę wpuszczoną w mur...
Z odzyskaną nagle energią zmiotłam ze stołu śmietnik, odpięłam rysunek od raj-
zbretu i sięgnęłam po nową kalkę.
Zanim się obejrzałam, siedziałam przy desce nad elewacjami. Zapomniałam o po-
szukiwaniach zakonspirowanych facetów, o numerach telefonów i innych głupstwach.
Elewacje wychodziły pięknie pod warunkiem podwyższenia gzymsu. Może się to da
osiągnąć? Trzeba sprawdzić na przekrojach. Przekroje ma w domu Janusz, który miał je
wykończyć też na poniedziałek, o tej porze powinien już mieć ustalone wszystkie po-
ziomy. Zaraz, detal gzymsu... Nie, chwała Bogu, detal gzymsu jeszcze nie jest wykreślo-
ny, można będzie wprowadzić zmianę. Teraz mi są tylko potrzebne wszystkie „koty” i za
nędzne parę godzin będę miała elewacje gotowe w ołówku. A jutro je zdążę wykreślić
w tuszu!
Nie zauważyłam upływu czasu. Podchodząc do telefonu, spojrzałam na zegarek
i zdziwiłam się, że jest już po wpół do pierwszej. A, to nic dziwnego, że się czuję nieco
zmęczona, po tamtych dwóch nieprzespanych nocach. Jak na towarzyskie rozmowy
pora jest trochę późna, ale jak się pracuje całą noc, uzgadniając równocześnie różne
rzeczy z kimś innym, to godzina nie ma znaczenia. Wiedziałam, że mój kolega, Janusz,
ma więcej roboty niż ja i na pewno będzie siedział do rana. Inaczej na poniedziałek nie
zdąży, wykluczone. Podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer.
— Słucham — odezwał się prawie natychmiast męski głos.
— Janusz? — powiedziałam pytająco i, nie czekając na odpowiedź, przystąpiłam do
rzeczy. — Słuchaj, daj mi teraz te koty na przekroju A, budynek 5. Chyba już masz go-
towe?
— Halo — powiedział męski głos — nie rozumiem?
— Czego nie rozumiesz? Koty, mówię, daj na przekroju.
— Proszę mi nie zawracać głowy — odpowiedziano mi w telefonie i usłyszałam
trzask odkładanej słuchawki.
Zdumiałam się niewymownie. Janusz zwariował? Byłam tak zaskoczona, że przez
48
49
chwilę siedziałam nieruchomo, przyglądając się ciągle trzymanej w ręce słuchaw-ce. Nagle przyszło mi do głowy, że może ten drań spał, zamiast pracować, i ogarnęła
mnie wściekłość. To ja się tu męczę, a on śpi? Komu zależy na terminie, mnie czy jemu?
Z furią wykręciłam po raz drugi ten sam numer.
— Słucham...
— Czego się wygłupiasz, do diabła! — powiedziałam gniewnie i z wyrzutem. — O tej
porze powinieneś mieć już wszystkie przekroje okotowane. Jeżeli powiesz, że spałeś, to
ci w poniedziałek pysk stłukę. Daj w tej chwili przekrój A!
— Halo, co to znaczy? O co pani chodzi?
— Pijany jesteś czy co? Skończ te głupie hopsztosy. Stanęłam z robotą i bez pozio-
mów dalej nie ruszę. Nie zamierzam potem siedzieć do rana przez twoje wygłupy.
— Proszę pani, ja nie rozumiem, o czym pani mówi. Proszę przestać do mnie dzwo-
nić i dać mi święty spokój albo zawiadomię milicję.
Zamurowało mnie. Nagle dotarło do mojej świadomości, że ja przecież znam ten
głos... O, święci pańscy!
— Halo — powiedziałam bardzo niepewnie — czy to numer 21-83-48?
— Nie i proszę się wreszcie uspokoić z tymi telefonami, bo oświadczam pani, za-
wiadomię o tym milicję. Ja żądam spokoju we własnym domu! — I znów trzask słu-
chawki.
Tym razem przez długą chwilę przychodziłam do siebie. Co ja wykręciłam, na litość
boską? Przecież to on, jak Bóg na niebie. Numer... ten cholerny numer, który cały czas
usiłuję znaleźć! Do diabła z Januszem i przekrojami, muszę natychmiast wykręcić to
samo. Zaraz, przecież to inna centrala, czyżbym pomyliła tylko pierwszą cyfrę?
W zdenerwowaniu wykręciłam ten sam numer, zaczynając go tylko od trójki, a przy-
najmniej tak mi się zdawało. Znów się odezwał męski głos.
— Słucham.
— Bardzo pana przepraszam — powiedziałam, okropnie przejęta. — Czy to pan
miał przed chwilą taki dziwny telefon o kotach? Zdaje się, że ja się pomyliłam...
— Słucham panią? O kotach? Nie, proszę pani, nie miałem przed chwilą żadnego te-
lefonu.
— Niemożliwe. Jest pan pewien?
— Zupełnie pewien. Od paru godzin nie miałem żadnego telefonu...
To mnie do reszty zdezorientowało. Rany boskie, znów, coś głupiego zrobiłam!
Pierwsza godzina, wyrwałam z łóżka i jakiego niewinnego faceta. Niech się chociaż
upewnię...
— Czy to jest numer 31 -83-48?
— Nie, proszę pani, 63-48.
— O Boże! Strasznie pana przepraszam, to niech pan uprzejmie dalej śpi.
50
51
Dobranoc.
— Dobranoc. Nic nie szkodzi.
Opanowałam się z wielkim wysiłkiem i bardzo uważnie wykręciłam numer.
— Słucham...
Tak, to ten głos.
— Bardzo pana przepraszam — powiedziałam niesłychanie uprzejmie — zdaje się,
że ja do pana przed chwilą zadzwoniłam przez pomyłkę...
— Do ciężkiej cholery, czy ja będę wreszcie mógł spać, czy nie? Czy pani przestanie
do mnie dzwonić po nocy? Już pani wyraźnie powiedziałem, że ma się pani odczepić
od mojego telefonu.
— Ależ proszę pana, dlaczego pan krzyczy? Chcę pana przeprosić za pomyłkę, którą
popełniłam, a pan robi awanturę...
— I zrobię jeszcze większą awanturę. Niech mnie pani przestanie prześladować,
radzę pani, bo ja zawiadamiam milicję i milicja się panią zajmie.
Rzucił słuchawkę. Zwariował czy co? Co go napadło z tą milicją? Pomylił mnie z ja-
kąś przestępczynią? Może go wyrwałam ze snu?
Zresztą co mnie to obchodzi, najważniejsze jest, że znam numer, cha, cha, rozwikła-
łam do końca tajemnicę!
Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, czy mnie poznał. Nie, chyba nie, po diabła
mówiłby do mnie takie bzdury? Nic nie szkodzi, niech se śpi, jutro sprawdzę. Aha, praw-
da, miałam skończyć elewacje.
Następnego wieczoru o zdecydowanie wcześniejszej godzinie zadzwoniłam. Nie za-
mierzałam się jeszcze przedstawiać. Cały czas uważałam to wszystko wyłącznie za ory-
ginalną zabawę i byłam bardzo ciekawa, co z tego wyniknie.
— Proszę pana — powiedziałam, kiedy się odezwał. — Usiłowałam panu wczoraj
wyjaśnić pewne drobne nieporozumienie telefoniczne, ale pan mi okropnie nawymy-
ślał. Czy można...
Przerwał mi. Odpowiedź, którą usłyszałam, była tak zdumiewająca, że mi na dobre
odebrało mowę. Uprzejmym, pięknym, spokojnym głosem, z nienaganną dykcją wy-
głosił do mnie przemówienie, w którym kategorycznie zabronił mi się napastować za-
równo w domu, jak i w miejscu pracy, postawił pod znakiem zapytania stan mojego
umysłu, jakość mojej konduity oraz sposób zdobywania środków na utrzymanie, na-
reszcie znów zagroził okropnymi konsekwencjami, wyraźnie zahaczającymi o kodeks
karny. Słuchałam tego w osłupieniu, acz z dużym zaciekawieniem. Na zakończenie po-
wiedział:
— I jeżeli pani jeszcze raz do mnie zadzwoni, to ja natychmiast potem dzwonię na
milicję.
Wobec tego natychmiast zadzwoniłam jeszcze raz, bo bardzo kocham milicję, i po-
50
51
wiedziałam:
— Czy pan sobie w ogóle zdaje sprawę z tego, z kim pan rozmawia?
— Nie i nic mnie to nie obchodzi. A teraz dzwonię na milicję.
Kompletny brak logiki. Zaczął mnie ogarniać duch przekory. Odczekałam chwilę,
żeby mu zostawić czas na ten telefon do milicji, i znów zadzwoniłam.
— Dlaczego pan właściwie robi takie piekło, zamiast rozmawiać normalnie? — spy-
tałam z zaciekawieniem.
— Nie, no tego już za wiele. Z panią nie można rozmawiać normalnie, bo pani jest
nienormalna, i oświadczam pani...
— Mnie się nieodparcie wydaje, że to pan jest nienormalny...
— ... i oświadczam pani, że będzie pani miała duże nieprzyjemności i sama pani bę-
dzie sobie winna...
— Okropnie jestem ciekawa, za kogo mnie pan bierze?...
— Niech pani nie udaje idiotki. Wymyśliła pani sobie jakąś fikcyjną pomyłkę, zdo-
była pani podstępem mój numer telefonu i zakłóca pani mój spokój. Ja już z panią
skończyłem, teraz zajmie się panią milicja.
Co za mania z tą milicją? Istna obsesja. Zaczęły mnie ogarniać wątpliwości, czy to
aby na pewno on? Przy moim szczęściu do pomyłek telefonicznych istnieje możliwość,
że rozmawiam cały czas z jakimś zupełnie obcym człowiekiem, który istotnie mógł
uznać, że prześladuje go wariatka. Ale nie, niemożliwe, to z pewnością jego głos. Wobec
tego co? Nagle oszalał?
Z jednej strony byłam szalenie zaintrygowana, a z drugiej zaczęło mnie to ogromnie
bawić. Sama myśl, że miałabym się przestraszyć kontaktów z milicją, była idiotyczna,
nie mówiąc już o nieprawdopodobnych kalumniach, z którymi nie miałam nic wspól-
nego. Duch przekory działał i nie mogłam się oprzeć chęci kontynuowania zabawy.
Pojechałam do jego komendy dzielnicowej. Znalazłam właściwego przedstawiciela
władzy i poinformowałam go, że gdyby wpłynął meldunek o chuligańskich prześlado-
waniach telefonicznych, to chuliganem jestem ja. I że chciałabym się dowiedzieć, czy je-
żeli dzwonię do człowieka, który mi się wydaje moim znajomym, i usiłuję wyjaśnić mu
zaistniałe nieporozumienie, to popełniam przestępstwo czy nie.
Przedstawiciel władzy wysłuchał mnie z nieprzeniknioną twarzą i powiedział:
— Dowód proszę.
Dałam mu dowód osobisty i legitymację służbową. Z radością dałabym jeszcze bilet
miesięczny i prawo jazdy, ale nie chciał. Zapisał mnie na jakimś papierze, powiedział,
że nic o takiej sprawie nie wie, że telefony do znajomych na ogół nie bywają przestęp-
stwem, a wreszcie uśmiechnął się lekko i oświadczył:
— Proszę pani, chuligańskie prześladowania telefoniczne zaczynają się wtedy, jeżeli
ktoś przez dwa tygodnie robi złośliwe dowcipy, i to w nocy. Z tego, co pani mówi, rozu-
52
53
miem, że dzwoniła pani wszystkiego dwa razy, a w dodatku to ten pan pani nawymy-
ślał, a nie pani jemu.
Pożegnałam się uprzejmie, wróciłam do domu i następnego wieczoru nie wytrzyma-
łam. Wykręciłam numer.
— Słucham.
— Chciałam pana ucieszyć — powiedziałam słodkim głosem — że nie musi się pan
fatygować. Już zawiadomiłam milicję. Dobranoc.
Po dwóch dniach zorientowałam się, że zrobiła się jakaś draka. Normalni ludzie,
mający do tego pana normalne interesy, nie mogą się do niego dodzwonić. W miejscu
pracy odpowiadają, że pomyłka, i odkładają słuchawkę. Ponieważ ja przez ten czas nig-
dzie nie dzwoniłam, poczułam lekkie zaniepokojenie. Jak na mój gust zamieszanie zro-
biło się za duże, wcale nie miałam zamiaru czegoś takiego wprowadzać. Czy to przypad-
kiem nie jest jakaś poważniejsza sprawa, niż przypuszczałam? Mój Boże, może ja temu
człowiekowi istotnie narobiłam jakichś kłopotów? Doprawdy, zupełnie nie miałam ta-
kich intencji, nie mam do niego żadnych pretensji ani żalu, wręcz przeciwnie, jestem mu
gorąco wdzięczna za zabawę, jakiej mi dostarczył. Kalumnie, które na mnie rzucał, nic
mi nie przeszkadzają, są tak dokładnie pozbawione sensu, że mogę je uważać jedynie za
element rozrywkowy. Dobrze, ale może ja mam zabawę, a on poważne kłopoty?
Doszłam do wniosku, że jednak należy tę imprezę jakoś zakończyć. Spytam go po
prostu, czy to on, bo co do tego ciągle żywiłam pewne wątpliwości, przedstawię się wy-
raźnie, wyjaśnię to przedziwne nieporozumienie, przeproszę go za moje niezamierzone
nietakty i bez wzajemnych pretensji rozejdziemy się w przeciwne świata strony. Jego
numer telefonu oraz inne dane wymażę na wieki z pamięci.
Z powyższym zamiarem zadzwoniłam wczesnym wieczorem do miejsca pracy, chcąc
się dowiedzieć, kiedy będzie miał dyżur, bo wydawało mi się, że lepiej będzie porozma-
wiać z nim w pracy niż w domu. Może ma jakiś uraz na punkcie tego swojego prywat-
nego telefonu?
Panią, która odebrała telefon, spytałam o to uprzejmie i zupełnie normalnie.
Odpowiedź mnie znów zaskoczyła.
— Już pani mówiłam, że nie udzielamy żadnych informacji. To pani dziś dzwoniła,
prawda?
Jako żywo, nie dzwoniłam nigdzie od trzech dni. Co to znowu znaczy, u diabła?
— Nie, proszę pani, nie dzwoniłam — powiedziałam ze zdumieniem. — Chciałam
się po prostu dowiedzieć, kiedy ten pan będzie miał dyżur w rozgłośni, żeby go złapać
telefonicznie, ale na razie pierwszy raz o to pytam.
— Proszę zadzwonić do sekretariatu, podam pani numer.
Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam rozmyślać. Ki diabeł? Dzwoni do niego jakaś inna
baba i on ją bierze za mnie? Czy mnie za nią? Co to się w ogóle dzieje? Nic nie rozu-
52
53
miem.
Machnęłam ręką na sekretariat i zadzwoniłam do domu. Wiedziałam, że to on, ale
na wszelki wypadek, spytałam o to pełnym imieniem i nazwiskiem. Przedstawić się już
nie zdążyłam.
— Czy pani się nigdy nie uspokoi? Czy pani dzwoni do mnie po to, żeby wysłuchi-
wać impertynencji? Czy pani nic nie zdoła obrazić? — usłyszałam zamiast odpowie-
dzi.
No, to mnie już nieco zdenerwowało. Co on sobie wyobraża? Że ja te idiotyzmy po-
traktuję poważnie?
— Mogę pana zapewnić, że pańskie impertynencje mnie w ogóle nie dotyczą — po-
wiedziałam lodowato. — Nie mogę się obrażać o coś, co nie ma ze mną nic wspólnego.
Wydaje mi się, że zaistniało tu bardzo nieprzyjemne nieporozumienie, które doprawdy
chciałabym wyjaśnić.
— Nic pani nie będzie wyjaśniać, bo ja sobie nie życzę z panią rozmawiać. Czy do
pani dociera to, co do pani mówię?
— Nie — powiedziałam z zimną furią — nie dociera.
— To znaczy, że pani cierpi na zaburzenia umysłowe. Pani jest nienormalna i po-
winna pani przebywać w zakładzie zamkniętym, bo pani jest niebezpieczna dla otocze-
nia.
Możliwe, że w tym miejscu miał trochę racji.
— Czy pan wreszcie zdoła zrozumieć, co ja do pana mówię? Czy pan dostał fijoła?...
— Nie chcę rozumieć, co pani mówi, i nie chcę tego słyszeć. I radzę pani przestać
dzwonić.
Odłożył słuchawkę. Szlag mnie trafił, uparłam się i przestałam myśleć. Wykręciłam
numer.
— Oświadczam panu — powiedziałam zimno — że nie przestanę dzwonić, dopóki
nie zdecyduje się pan zamienić ze mną kilku normalnych zdań.
— Tego się pani nie doczeka. Nie zamierzam rozmawiać z nikim, kto do mnie
dzwoni anonimowo.
— Ja się panu mogę w każdej chwili przedstawić. Ja nie mam żadnych powodów do
ukrywania swojego nazwiska.
— Nie interesuje mnie pani nazwisko...
Wyłączył się. Natychmiast zadzwoniłam.
— Słucham...
— Będzie pan miał święty spokój do końca życia — powiedziałam uprzejmie — je-
żeli mi pan udzieli odpowiedzi na jedno pytanie.
— Nie udzielę pani żadnej odpowiedzi na żadne pytanie. Pani jest nieprawdopodob-
nie bezczelna i nic dziwnego. Nauczyła się pani tej bezczelności pod „Polonią”...
54
55
— Co??
— Dobrze pani słyszy, pod „Polonią”...
To mnie znowu zaciekawiło. Skąd mu to wszystko przychodzi do głowy?
— Nieco mnie pan dziwi — powiedziałam z zainteresowaniem. — Nie przypomi-
nam sobie tej profesji w swoim życiorysie...
— Mam na pani temat zupełnie dokładne informacje. Zarówno profesja, jak i miej-
sce są dla pani jak najbardziej odpowiednie.
Chciałam mu powiedzieć, że „Polonia” już teraz niemodna i że to wszystko przenio-
sło się gdzie indziej, ale nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie. Zanim sobie przypo-
mniałam, zdążył się wyłączyć. Po namyśle zadzwoniłam czwarty raz.
— Słucham. — (Po co on podnosi słuchawkę? Przecież chyba wie, że to ja?)
— Czy pan się może obawiał — spytałam ze współczuciem — że ja zażądam od pana
honorarium za pańskie kontakty ze mną?
Odpowiedź była długa i wyszukana, acz nieskalanie wytworna. Na zakończenie
znów się uczepił nieszczęsnej milicji. Wobec tego zostawiłam go na chwilę w spokoju
i zadzwoniłam do dwóch komend. Pokrótce przedstawiłam sprawę i spytałam, od któ-
rego telefonu do tego pana zaczynam już podpadać pod kodeks karny. Upewniłam się,
że jeszcze trochę mogę sobie pozwalać. Zadzwoniłam znów do niego.
— No, i co pani nowego wymyśliła? — usłyszałam pytanie.
— Chciałam się pana zapytać, którą komendę milicji zamierza pan zawiadomić? Bo
ja już załatwiłam pańską komendę dzielnicową, moją komendę dzielnicową i Komendę
Główną.
Chwila milczenia, westchnienie i odpowiedź:
— No, to już tylko Tworki zostały...
I znów brzęk słuchawki. Ucieszyłam się, że nareszcie odzyskuje poczucie humoru,
bo już mnie zaczynała martwić ta niesprawiedliwość: ja się świetnie bawię, a on jak na
pogrzebie. Nie mogłam przestać dzwonić, żeby go nie rozczarować, bez wątpienia cze-
kał przecież na mój następny telefon, a poza tym musiałam mu dać szansę ewentual-
nego zorganizowania podsłuchu i nagrania rozmów. Po kilku minutach podniosłam
słuchawkę.
— Słucham...
— Czego pan się właściwie boi? — spytałam z zaciekawieniem. — Dlaczego...
— Pani jednak brakuje piątej klepki — przerwał mi, nie słuchając. — Już do pani
dzwoniła milicja i jeszcze pani mało?
Ten człowiek miał szczególny dar zaskakiwania mnie dziwnymi wypowiedziami.
Jako żywo, żadna milicja do mnie nie dzwoniła, natomiast ja dzwoniłam do milicji.
Pomieszało mu się coś. O rany, a może on napuścił milicję, przez pomyłkę, na kogoś in-
nego?
54
55
— Panie! — krzyknęłam. — Rany boskie, na kogo pan tę milicję napuścił? Do mnie
nikt nie dzwonił!
— Czy pani sobie nie zdaje sprawy z tego, jak pani samej sobie szkodzi? Dzwoni pani
do mnie piąty raz...
— Nie, proszę pana, szósty — przerwałam uprzejmie.
— Szósty, jeszcze gorzej. Zakłóca mi pani spokój w moim własnym, prywatnym
domu, całkowicie bezprawnie. Popełnia pani przestępstwo...
— Niech pan nie zawraca głowy, najwyżej wykroczenie...
— Uniemożliwia mi pani wypoczynek...
— Czy pan nie może na chwilę zamilknąć? Wyraźnie panu mówię...
— I poniesie pani konsekwencje...
Mówiliśmy obydwoje równocześnie, bo on całkowicie ignorował moje wypowiedzi.
Sensu to miało raczej niewiele. Zadzwoniłam po raz siódmy.
— Uszami mi już wychodzą te rozmowy z panem — powiedziałam zniecierpliwiona.
— Nic z tego nie rozumiem i cały czas podejrzewam, że pan jest kimś innym. Chcę od
pana uzyskać odpowiedź na jedno pytanie i potem może się pan nawet utopić...
— A ja pani już powiedziałem, że nic pani ode mnie nie uzyska. Nie zamierzam za-
wierać z panią żadnych znajomości. Pani jest szantażystką...
— Już mi pan to mówił...
— Pani mnie szantażuje, bo pani wyraźnie powiedziała, że pani nie przestanie dzwo-
nić, dopóki się nie zgodzę na rozmowę z panią...
— Kicham na rozmowę, mnie chodzi o pańską jedną odpowiedź...
— A to jest szantaż i za to poniesie pani konsekwencje. Będzie pani miała przykrości
zarówno osobiste, jak i w miejscu pracy...
— U mnie w miejscu pracy i bez pana jest tak źle, że już gorzej być nie może...
— Za to wszystko, co pani zrobiła, czekają panią duże nieprzyjemności...
Znów mówiliśmy równocześnie, ale po chwili zamilkłam, słuchając z wielkim zainte-
resowaniem, bo mówił bardzo ciekawe rzeczy. Powtarzał uprzednio wygłoszone expose
z nową inwencją twórczą. Dowiedziałam się przy tym, że milicja jest już na moim tro-
pie. Zakończył znów nieoczekiwanie i zdumiewająco. Powiedział:
— Czy podsłuch skończony? To ja się wyłączam, dziękuję.
Tym podsłuchem ucieszył mnie bardziej niż czymkolwiek innym. Uznałam, że mogę
zakończyć tę miłą, wieczorną konwersację. Zadzwoniłam ósmy raz i powiedziałam
rzewnym, rozmarzonym głosem:
— Chciałam tylko jeszcze raz w życiu pański głos usłyszeć...
— I to wszystko?...
— Tak... — wionęłam w telefon jak podmuch zefiru.
Odłożywszy słuchawkę, wybuchnęłam śmiechem i poszłam spać.
56
57
Następnego dnia późnym popołudniem telefon zadzwonił.
— Słucham — powiedziałam.
— Chciałem panią poinformować, że teraz może pani sobie dzwonić do sądnego
dnia. Mój numer telefonu jest zmieniony. A pani poczynaniami zajęła się już milicja.
Chciałam mu odpowiedzieć, że pewnie w związku z tym oszaleję z przestrachu, ale
nie zdążyłam, bo się rozłączył. Na wszelki wypadek dowiedziałam się od razu, jak wy-
gląda sprawa zmiany numeru telefonu, uznałam za możliwe, że nie zełgał, i zajęłam się
czym innym. Późnym wieczorem znów zadzwonił. Jednak ten człowiek wyraźnie nie
może żyć beze mnie...
— Ponawiam informację, której pani już udzieliłem. Zmieniłem sobie numer tele-
fonu i nareszcie jestem przed panią zabezpieczony.
Usiadłam przy telefonie, zapaliłam papierosa i powiedziałam:
— To bardzo miło z pana strony, że się pan wreszcie zdecydował definitywnie ujaw-
nić oraz że przemawia pan ludzkim głosem.
— A, tak, teraz już mogę. Stoimy na równych płaszczyznach, nie jestem już bezsilny
wobec pani szaleństw...
— Co pan nazywa równą płaszczyzną? To, że pan o mnie wie wszystko, a ja o panu
nic? Mówi pan w zamroczeniu?...
— Teraz mam całkowitą pewność, że pani telefon nie zakłóci mojego spokoju.
Oświadczam pani, że jestem w domu, odpoczywam i jest mi bardzo przyjemnie, że pani
nie może do mnie zadzwonić...
Przez chwilę miałam ochotę powiedzieć, że wobec tego zaraz do niego przyjadę, ale
się pohamowałam.
— Skoro już jest pan taki niesłychanie uprzejmy, że pan w ogóle ze mną rozmawia,
to może zechce mi pan wyjaśnić, co to wszystko miało znaczyć? Z kim pan mnie po-
mieszał?
— Z nikim pani nie pomieszałem i pani o tym doskonale wie. Nie życzę sobie pani
znać i pani nieprawdopodobna bezczelność nic pani nie pomoże. Niczego pani ode
mnie nie uzyska. Na szczęście wystarczająco wcześnie zorientowałem się, kim pani jest,
i zdążyłem się w porę wycofać. Niejednokrotnie w życiu miałem do czynienia z kobie-
tami tego autoramentu, między innymi właśnie dlatego mam zastrzeżony numer telefo-
nu... i zapewniam panią, że potrafię się zabezpieczyć przed pani atakami.
Wysłuchiwałam tej przemowy w milczeniu, niepomiernie zdumiona. O co mu cho-
dzi, na litość boską? Co mu się ubzdrzyło? Mania prześladowcza? O co on mnie podej-
rzewał?
— Czy pan się może obawiał — spytałam bardzo łagodnie, bo wariatów nie należy
denerwować — że ja zamierzam ciągnąć z pana jakieś korzyści materialne?
— Zechce pani uprzejmie wziąć pod uwagę, że to jest pani supozycja. Ja tego nie po-
56
57
wiedziałem.
— Nic nie szkodzi, wyręczyłam pana po prostu.
— Chcę panią jeszcze poinformować, że o pani poczynaniach do dnia wczorajszego
włącznie jest powiadomiona milicja i będzie pani miała bardzo duże nieprzyjemności.
Pani telefony do mnie są nagrane na taśmę i ta cała sprawa tak się łagodnie dla pani nie
skończy. A teraz się wyłączam i będę mógł w spokoju poczytać książkę, i pani mi w tym
przeszkodzić nie zdoła. Dobranoc pani.
Odłożył słuchawkę, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Powoli położyłam także
słuchawkę na widełkach. Oparłam się o poduszki i zapaliłam drugiego papierosa.
I dopiero teraz zaczęłam wreszcie myśleć.
Z miłej zabawy zrobił się potężny dramat. Nie ulega wątpliwości, że on tę całą hecę
potraktował zaskakująco poważnie. Nie dość na tym, najwyraźniej w świecie głęboko
wierzy w to, co mówi. Jestem w jego oczach kobietą lekkich obyczajów zarówno z pro-
fesji, jak i z charakteru, szantażystką i w ogóle zgoła bydlęciem. A do tego jeszcze, są-
dząc z jego metod działania, niedorozwiniętą kretynką. Na miły Bóg, jaką drogą ten
człowiek do tego doszedł?
Ponieważ na razie żadne wyjaśnienie nie przychodziło mi do głowy, zastanowiłam
się nad czymś innym. Niech ja będę wszystkim najgorszym, przypuśćmy, że to prawda,
to dlaczego się przedtem nie upewnił? Że jego zdanie i opinia o mnie są słuszne? Chyba
normalny człowiek może rozmawiać nawet z szantażystką? Dlaczego od razu wyskoczył
z taką piekielną awanturą? Może istotnie jest przekonany, że ja popełniam jakieś czyny
niezgodne z kodeksem karnym i wystraszę się śmiertelnie na sam dźwięk słowa „mili-
cja”? Czy mu istotnie nie przyszło do głowy takie proste i łatwe rozwiązanie sprawy, jak
zamienienie ze mną kilku słów w ogólnie przyjętej formie na temat jego niechęci do tej
całej sprawy? Przecież gdyby się nie wygłupiał z konspiracją zaraz po moim pierwszym
telefonie, tylko wprost powiedział: „Droga pani, niech mi pani uprzejmie wybaczy, ale
kontynuowanie znajomości z panią jest mi ogromnie nie na rękę i będę pani szalenie
wdzięczny, jeśli zechce pani zapomnieć o moim istnieniu. Było mi bardzo miło, prze-
praszam, dziękuję”, to z całą pewnością spełniłabym jego życzenie. Możliwe, że zadała-
bym mu kilka pytań, ale gdyby nie chciał na nie odpowiedzieć, nie upierałabym się przy
tym. Ostatecznie każdą sprawę można zakończyć kulturalnie, a ten facet doprawdy robił
wrażenie kulturalnego człowieka. Czyżbym się tak fatalnie pomyliła?
Trochę się zdenerwowałam, a trochę mi się zrobiło smutno. Zawsze mi jest smutno,
kiedy się przekonuję, że oceniłam kogoś za wysoko. Poza tym było mi nieprzyjemnie, że
z czegoś, co ja uważałam za ciekawą rozrywkę, zrobiła się taka ponura draka.
Skandalicznej opinii o mnie, którą ten pan mógł nawet rozprzestrzeniać po świecie,
pod uwagę nie brałam, bo te wszystkie insynuacje były tak ode mnie odległe i tak po-
zbawione sensu, że w ogóle nie miały nic wspólnego z moją osobą. Wątpię, czy ktokol-
58
59
wiek ze znajomych powitałby je inaczej niż wybuchem śmiechu i postukaniem się pal-
cem w czoło.
Ponieważ ciągle, mimo głębokich rozmyślań, nie mogłam nic z tej całej historii zro-
zumieć i cały czas miałam uczucie, że się ślizgam po wierzchu czegoś tajemniczego, za-
dzwoniłam do mojej przyjaciółki, zorientowanej w sytuacji. Streściłam jej ostatnie wy-
darzenia, wprawiając ją w osłupienie nie mniejsze od mojego. Przyszedłszy do siebie,
przyjaciółka powiedziała:
— Moja droga, ja widzę tylko jedno wytłumaczenie: ten facet jest upośledzony na
umyśle i cierpi na zaawansowaną manię prześladowczą.
— Mnie to już też przychodziło do głowy, ale jakoś mi trudno w to uwierzyć. Nie
upierajmy się przy najprostszych rozwiązaniach. Odłóż na razie na bok manię prześla-
dowczą i wymyśl coś innego.
— Co tu można innego wymyślić? Chyba że... czekaj...
— No?
— Czekaj, czekaj... on od razu wyskoczył z awanturą? A może, jak ty do niego za-
dzwoniłaś, to on nie był sam?
— Babka tam siedziała?
— Siedziała, nie siedziała... dość, że może akurat była?
— Nic nie wiem o żadnej babce. Zaprzysięgał się, że jest wolnym człowiekiem, wolny
człowiek się przed żadną babką nie trzęsie.
— Głupiaś. Mógł zełgać.
— Zełgać? A po co?
— Diabli go wiedzą. Ale jeżeli na babkę trafiłaś, to ja mu się przestaję dziwić...
— Proszę cię, nie podawaj w wątpliwość jego poziomu umysłowego. Przecież ja wy-
raźnie mówiłam o pomyłce. Każdy człowiek z odrobiną inteligencji uchwyciłby się tego,
jak deski ratunku.
— Prawda, masz rację. A jeśli cię poznał i zorientował się, że go rozszyfrowałaś...
— O, właśnie. Wyobraź sobie tę sytuację. Siedzisz z facetem zadowolona z życia i na-
gle dzwoni ci ten drugi, którego jesteś zmuszona ukryć przed światem. Co byś zrobiła?
— Kategorycznie upierałabym się przy pomyłce. Nawet do rana.
— A potem?
— O Boże! Skontaktowałabym się z nim natychmiast, jak tylko to byłoby możliwe.
Nie wiem, kiedy. O świcie, o piątej rano, o czwartej. Żeby mu wyjaśnić, że ma się prze-
stać wygłupiać, bo mi złamie życie. I dopiero potem, gdyby się okazało, że to jest zło-
śliwe bydlę, zaczęłabym myśleć nad jakimś innym wyjściem.
— No widzisz. Widocznie on z góry założył, że ja jestem złośliwe bydlę. Właściwie to
nic dziwnego, jeśli był tak głęboko przekonany o tych moich wszystkich zaletach...
— Kradniesz także?
58
59
— Nie wiem, nie zdążyłam go zapytać. W ogóle dużo rzeczy jeszcze zostało.
Stręczycielstwo, szpiegostwo, narkomania... przemyt... nie, nie zostałam dokładnie omó-
wiona. Wyraźne niedopatrzenie.
— Czekaj, coś mi jeszcze przyszło do głowy. Co on mówił? Że się zabezpiecza przed
kobietami tego autoramentu?
— Tak, że się w życiu stykał...
— To może on rzeczywiście obracał się w takim towarzystwie przez całe życie?
I nawet mu na myśl nie przyjdzie, że istnieją ludzie? O, moja kochana, to ja zaczynam
dla niego odczuwać głębokie współczucie...
— Może masz rację. Może należało mu złożyć wyrazy ubolewania, a nie robić głupie
dowcipy? Może to po prostu nieszczęśliwy człowiek z życiowym pechem do kobiet?
— Jakby nie było, wygląda na to, że popełnił fatalną pomyłkę. A to, że zadziałał na
podstawie nie sprawdzonych przypuszczeń, świadczy o nim jak najgorzej. I gdzie to
jego poczucie humoru?
— Poczucie humoru jest różnokierunkowe. Każdy z nas ma taki kierunek, w któ-
rym poczucie humoru nie działa. Przypomnij sobie, że była kiedyś taka dziedzina, któ-
rej moje poczucie humoru nie obejmowało. Może jemu zanika w odniesieniu do wła-
snej osoby?
— Tym gorzej dla niego...
Po godzinnej rozmowie nie doszłyśmy do żadnych rezultatów. Wysunęłyśmy mnó-
stwo różnych przypuszczeń, ale nadal nie było wiadomo, które z nich są błędne, a które
nie. Wreszcie poczułam się tym wszystkim zmęczona i zniecierpliwiona. Odłożywszy
słuchawkę, wykąpałam się, położyłam do łóżka i zgasiłam światło. Radio jeszcze grało,
oświetlając pokój słabym blaskiem. Tak samo jak tamtego wieczoru...
I wtedy nagle rozjaśniło mi się w głowie. Patrzyłam na świecące pudło i czułam, jak
mi się zimno robi. Zobaczyłam siebie oczami tego faceta.
No tak, oczywiście. A cóż on mógł innego o mnie pomyśleć, skoro zachowywałam
się odwrotnie, niż powinna się zachowywać każda normalna kobieta. Skoro, zamiast się
śmiertelnie obrazić na skutek braku wyjaśnień, usilnie go namawiałam na spotkanie. Że
też mi to do tej pory nie przyszło do głowy!
W tej sytuacji istotnie musiał dojść do wniosku, że mój poziom moralny przekra-
cza wszelkie dopuszczalne granice. Cóż, Bóg z nim. Miał prawo tak myśleć, nie mam do
niego pretensji. No, jedno przynajmniej zrozumiałam... Reszta pewno na wieki prze-
padnie w mrokach niewiedzy.
Następnego dnia zaczęłam remont mieszkania. Zaczęłam go od skuwania tynków
i zainteresowanie minionym, zdawałoby się, problemem w znacznym stopniu znikło
w tumanach kurzu. Trzech facetów waliło w ściany, a ja się modliłam do Opatrzności
o cierpliwość sąsiadów. Wyszłam z łazienki, bo mnie rozpacz ogarniała na widok czło-
60
61
wieka, siedzącego z butami w wannie i sypiącego do niej całe góry gruzu, i tylko dzięki temu usłyszałam telefon. W łazience bym go nie usłyszała. Zamknęłam drzwi od pokoju i podniosłam słuchawkę.
— Czy mogę mówić z panią Joanną Chmielewską? — usłyszałam nieznany głos.
— Jestem, słucham.
— Dzwonię do pani z polecenia mojego przyjaciela, a pani znajomego.
Nie miałam ani odrobiny wątpliwości, o kogo tu chodzi, ale uprzejmie spytałam:
— Może pan zechce sprecyzować, którego znajomego, bo ja mam bardzo dużo zna-
jomych.
— Tego, który utrzymywał z panią kontakty telefoniczne i, jak rozumiem, znajomość
państwa poza te kontakty nie wyszła.
— Czy nie zechciałby pan uprzejmie wymienić nazwiska tego pana?
— Wolałbym na razie nie. Mam polecenie przekazać pewną wiadomość, ale nie te-
lefonicznie, tylko osobiście. Byłbym pani wdzięczny, gdyby zechciała pani określić czas
i miejsce, w którym mógłbym panią spotkać.
— Zważywszy, że pan dzwoni do mnie, bez wątpienia wie pan, z kim pan rozmawia.
Czy byłby pan taki uprzejmy sam się także przedstawić?
— Uczynię to z największą przyjemnością, ale... osobiście.
— Cóż, skoro pan tak chce... zaczynam się powoli przyzwyczajać do tych tajemnic,
które mnie otaczają z przyczyny pańskiego przyjaciela.
— Zdaje się, że tajemnice to pani wprowadza...
— Co takiego? — (Boże, następny oszalał!) — Pozwoli pan, że będę innego zdania...
— Proszę pani, ja znam tę całą historię i orientuję się, że to zamieszanie powoduje
pani. Zresztą, to się zapewne wyjaśni przy osobistej rozmowie. Gdzie i kiedy wobec tego
będzie pani najwygodniej się spotkać? Dziś już chyba za późno?
Mimo woli spojrzałam na zegarek. Było wpół do dziesiątej.
— Mam nadzieję, że nie będzie się pan domagał spotkania o dwunastej piętnaście
— powiedziałam jadowicie.
— O dwunastej piętnaście? Dlaczego? — W jego głosie słychać było wyraźne zdu-
mienie i niemal oburzenie. A, to jednak nie tak dokładnie zna tę całą historię...
— Nic, drobiazg — odparłam uprzejmie. — Myślałam, że przyjaciel zaraził pana
swoimi metodami. Może być jutro... zaraz, chwileczkę...
Jest takie miejsce, w którym z konieczności bywam codziennie o tej samej godzinie.
Po prostu wychodzę z pracy. Nie zamierzam nigdzie latać nadprogramowo dla przy-
jemności tych szaleńców.
— Może być jutro o siedemnastej w kawiarni na rogu Marszałkowskiej i Królew-
skiej. Koło sklepu z plastykami.
— Proszę uprzejmie. Jutro o siedemnastej.
60
61
— Zaraz, chwileczkę. Jak pan będzie wyglądał?
— Ja panią poznam. Ale, jeśli pani sobie życzy... Wysoki, czarny, w szarym ubraniu...
Dusza mi się gwałtownie wzdrygnęła. Iluż ich jest, u diabła, takich samych? Wysokich,
czarnych i w szarym ubraniu?
— ... i w okularach.
— Ach, pan nosi okulary?...
— Zasadniczo nie noszę, ale wyjątkowo włożę.
— Żeby mnie uczcić?
— Może raczej jako znak rozpoznawczy...
— To bardzo miło z pana strony. Wobec tego do jutra. Czekam z utęsknieniem...
— Aha, jeszcze jedno. Zechce pani przyjąć... — rzeczowy głos w telefonie napełnił się
nagle jadowitą słodyczą i zabrzmiał szczególnie dobitnie — ...serdeczne pozdrowienia
od pani... — i wymienił nazwisko.
Znów mnie zastrzelił. Co to za nowa szopka? Nazwisko znane, ale bez związku ze
mną.
— A kto to jest ta pani? — spytałam ze zdumieniem, którego nie zamierzałam ukry-
wać. — Słowo panu daję, że takiej nie znam.
— Wybaczy pani, jestem zmuszony się wyłączyć. Przepraszam, do widzenia...
— Do widzenia — powiedziałam mimo woli, na nowo zaskoczona i zaintrygowana.
Nie, no, oni mnie do grobu wpędzą. Jak długo będzie trwał ten cudaczny galimatias?
Znów przestałam cokolwiek rozumieć.
Podejrzewałam głupi kawał. Na wszelki wypadek zajrzałam o piątej do kawiarni, ale
żadnego odpowiedniego faceta tam nie było. Kawał, oczywiście. Dobrze, że się tak inte-
ligentnie umówiłam.
Tynki skuwać przestali i nic nie zagłuszało dźwięku telefonu. Z nadzieją, że znów bę-
dzie coś dziwnego, podniosłam słuchawkę. I nie zawiodłam się.
— Najmocniej panią przepraszam — usłyszałam ten sam głos co wczoraj — że nie
mogłem przybyć na umówione spotkanie. Doprawdy, jest mi ogromnie przykro.
— Drobiazg, nic nie szkodzi — odparłam. — Niech pan uprzejmie chwilę zaczeka,
wezmę sobie papierosa...
Wzięłam papierosa i wróciłam do telefonu.
— Ale skoro pan nie przybył — powiedziałam — to niech pan przynajmniej teraz
cokolwiek wyjaśni. Niech mi pan powie, na litość boską, kto to jest ta pani, której nazwi-
sko pan wymienił? Nie znam takiej pani i nigdy w życiu o niej nie słyszałam.
— Niestety, nie jestem upoważniony do udzielenia pani odpowiedzi na to pytanie.
— Nie widzę w tym żadnego sensu. Panie, co to wszystko ma znaczyć? O co tu cho-
dzi?
— Nie jestem upoważniony do udzielania wyjaśnień...
62
63
— To niech pan chociaż powie, dlaczego to pan do mnie dzwoni, a nie ten pański
dziwny przyjaciel?
— Widzi pani, ja jestem niejako podwładnym mojego przyjaciela i załatwienie tego
rodzaju sprawy można by zaliczyć do moich obowiązków.
Masz ci los, minister się znalazł, kurczę blade...
— Jeszcze raz panią najmocniej przepraszam. Wiadomość, którą miałem pani prze-
kazać, jest już nieaktualna. Otrzyma ją pani drogą oficjalną.
— Niech pan chociaż powie kiedy, bo mogę wpaść w rozstrój nerwowy od tego ocze-
kiwania — powiedziałam złośliwie.
— Nie jestem upoważniony do udzielania dalszych wyjaśnień...
„Płyta mu się zacięła” — pomyślałam z wściekłością.
— ...a teraz, niestety, muszę już kończyć rozmowę. Pani wybaczy...
Istny Wersal, tylko tyle, że w domu wariatów. Byłam zmuszona zająć się moim re-
montem i przez kilka dni miałam urwanie głowy. Czułam się nieco zaniepokojona
możliwością ewentualnego zaaresztowania mnie w momencie, kiedy mój dom przed-
stawiał najgorsze pobojowisko. Na szczęście remont się skończył, a ja ciągle jeszcze
przebywałam na wolności.
I wtedy właśnie nadeszła chwila najokropniejsza ze wszystkich. Zadzwonił do mnie
jeden z przyjaciół, którego nie widziałam od urlopu.
— Coś ty najlepszego narobiła? — spytał bez wstępów. — Już kompletnie na głowę
upadłaś? Dużo się po tobie mogłem spodziewać, ale tego, to już doprawdy nie.
Ha! Bojowy rumak w mojej duszy poderwał się na dźwięk pobudki.
— Kochany! Złoty! — wykrzyknęłam. — Mów natychmiast, co ty wiesz!
— Dużo wiem, ostatecznie znam parę osób. Po jaką cholerę zrobiłaś takie potworne
zamieszanie?
— Ależ, skarbie drogi, to nie ja. Ja w ogóle nic z tego wszystkiego nie rozumiem.
Może wreszcie ty mi cokolwiek wytłumaczysz.
— Ja bym wolał, żebyś to ty mi wytłumaczyła. Kiedy masz czas? Możesz przyjść jutro
o pierwszej do Bristolu?
Przyszłabym wszędzie o każdej porze, żeby się wreszcie czegoś dowiedzieć. Już przed
pierwszą twardo czekałam w Bristolu na parterze. Zaprzyjaźniony człowiek wszedł,
spojrzał na mnie i pokiwał głową z politowaniem.
— Jak się czujesz? — spytał troskliwie. — Nie masz gorączki? Nie dostrzegasz u sie-
bie jakichś dziwnych objawów? Muszę ci się przyznać, że się poważnie obawiam o stan
twojego umysłu.
— Przestań się wygłupiać i usiądź. I mów.
— Co mam mówić?
— To, co wiesz. Może na przykład wiesz, kto to jest ta pani, od której jadowitym gło-
62
63
sem przysłano mi pozdrowienia? — i wymieniłam nazwisko.
Przyjaciel spojrzał nagle na mnie bystro, a potem odwrócił wzrok.
— Wiem, kim jest ta pani — powiedział powoli i na chwilę zamilkł.
Czekałam w napięciu. Sięgnął po papierosa, zapalił i zaczął dalej.
— Kim był ojciec tej pani, to bez wątpienia wiesz?
— Ach, więc to jednak jego córka? Tak przypuszczałam, ale to mi nic nie wyjaśnia.
Co ja mam z nią wspólnego?
Przyjaciel znów popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem.
— Powiem ci to, co wiem, a resztę sobie sama wydedukujesz. Znałem kiedyś tę panią
jeszcze w jej panieńskich czasach. Bardzo dobrze ją znałem.
Znów zamilkł i spojrzał w dal w zamyśleniu. Nie patrząc na mnie, zaczął opowiadać
dalej. Streszczał mi biografię tej pani, a ja słuchałam w milczeniu i mroki tajemnicy za-
częły się wreszcie rozpraszać. No tak, moja genialna przyjaciółka miała jasnowidzenie:
babka siedziała... Dwa rozbite małżeństwa i to rozbite z wielkim hukiem... Związek od
kilku lat... podrywacz dużej klasy... no i babka z ostrym charakterem...
— I po diabła tyś się w to wplątała? — zakończył z wyrzutem. — Na co ci to było? To
jest związek, który się pewnie skończy małżeństwem, a tyś się wpakowała w sam śro-
dek.
— Mój drogi — powiedziałam smutnie — a skąd ja o tym mogłam wiedzieć? Czekaj,
opowiem ci, jak to wyglądało od mojej strony, to też coś niecoś zrozumiesz. Wprawdzie
on sam sobie był winien, bo trzeba było nie łgać tak bez sensu, ale przyznam ci się, że
chętnie bym go przeprosiła za te moje dowcipy. Posłuchaj.
Przyjaciel wysłuchał mojego opowiadania z przerażeniem malującym się na obliczu.
Niekiedy wydawał z siebie jęk rozpaczy.
— Wiesz, że ty jesteś rzeczywiście niebezpieczna dla otoczenia — powiedział wresz-
cie. — Nie wiadomo, kiedy można być narażonym na ataki twojego poczucia humo-
ru. Głęboko współczuję temu nieszczęśliwemu człowiekowi. Ale już go może lepiej nie
przepraszaj, bo znów nie wiadomo, co z tego wyniknie.
— Ale wszystko jedno, uważam, że zachował się idiotycznie — powiedziałam z prze-
konaniem.
— Zapewniam cię, że ja bym się na jego miejscu zachował tak samo. Zastanów się,
przecież on ciebie nie znał.
Tak, to prawda. Podobno trzeba się do mnie przyzwyczaić, bo dla osób, które mnie
mało znają, bywam niekiedy szokująca. Komuż normalnemu mogło przyjść do głowy,
że ja lecę nie na faceta, a na tajemnicę?
Zamilkliśmy na chwilę. Paliłam papierosa i bezmyślnie przyglądałam się wchodzą-
cym. W pewnym momencie ujrzałam wysoką sylwetkę, przystojny czarny facet w sza-
rym ubraniu. Zanim zdążyłam się przestraszyć, zobaczyłam twarz. Nie, na szczęście zu-
64
65
pełnie mi nie znaną. Spojrzałam na mego towarzysza, chcąc coś do niego powiedzieć,
i ujrzałam, że patrzy na mnie z wyraźnym podziwem.
— No, ale nerwy to masz jak postronki — powiedział z uznaniem.
Bardzo mnie to zdziwiło.
— Dlaczego?
— Na litość boską! Przecież spojrzałaś na tego faceta i nawet okiem nie mrugnęłaś.
— Na jakiego faceta? Tego, co wszedł? Ja go nie znam, dlaczego miałam mrugać?
Mój przyjaciel przyjrzał mi się uważnie i z lekkim zaniepokojeniem.
— Dowcipy sobie robisz? Cały czas mówimy o tym człowieku. Twierdziłaś, że go wi-
działaś.
— Kogo? Tego? Ależ to nie on!
— Jak to nie on? To jest pan... — wymienił wyraźnie imię i nazwisko. — Ostatecznie
znam go chyba.
Przez chwilę miałam wrażenie, że trafił mnie piorun z jasnego nieba. Bez wątpienia,
ktoś tu zwariował, możliwe, że ja. Obejrzałam się na siadającego przy sąsiednim stoliku
faceta, a potem znów spojrzałam na mojego przyjaciela. Musiałam mieć prawdopodob-
nie osłupiały wyraz twarzy, całkowicie zgodny ze stanem mojego ducha, bo na obliczu
przyjaciela też pojawiło się niebotyczne zdumienie.
— Kobieto, oprzytomnij — powiedział z gniewem. — o kim tyś mówiła przez cały
czas?
— Czekaj, czekaj — powiedziałam zduszonym głosem. — Czy jesteś pewny, że to jest
ten facet? O takim nazwisku? Spiker Polskiego Radia? Jesteś tego pewny?
— Najpewniejszy w świecie. Widziałem go mnóstwo razy.
— Boże, zmiłuj się nade mną!
Siedziałam ogłuszona niespodziewanym ciosem, a przyjaciel przyglądał mi się ze
zdumieniem i narastającym niepokojem. Nie byłam w stanie zebrać myśli. Nie, niemoż-
liwe, nie uwierzę!
Nie zastanawiając się nad tym, co robię, nie myśląc o konsekwencjach, na jakie się na-
rażam, podniosłam się od stolika i podeszłam do siedzącego obok wysokiego, przystoj-
nego faceta. Stanęłam nad nim i wpatrzyłam się w niego osłupiałym wzrokiem. Miałam
na sobie tego dnia mój najpiękniejszy kostium i nowe szpilki, byłam pięknie uczesana
i umalowana i tylko inteligencji na moim obliczu zapewne trudno się było w tej chwili
dopatrzyć. Pomimo to facet, spojrzawszy na mnie, automatycznie też się podniósł.
— Bardzo pana przepraszam — powiedziałam z rozpaczą. — Strasznie pana prze-
praszam, ale niech mi pan powie, czy to pan jest pan...
Wymieniłam nazwisko.
— Tak, proszę pani, to ja — odparł z lekkim zdziwieniem, ale bardzo uprzejmie.
— Czy pan jest tego pewien??
64
65
— Co? Ależ, droga pani, chyba jeszcze wiem, jak się nazywam.
— Możliwe — odparłam z determinacją, bo już mi było wszystko jedno. — Ale, na li-
tość boską, niech mi pan to udowodni! Błagam pana!
Pomimo ogłupienia malującego się na twarzy, musiałam rzeczywiście wyjątkowo
pięknie wyglądać, bo facet uśmiechnął się lekko i sięgnął do kieszeni.
— Służę pani moim dowodem osobistym.
Porwałam dowód jak diabeł dobrą duszę. O, święci pańscy, nazwisko jak byk! Imię,
adres, fotografia, wszystko się zgadza. Zrobiło mi się słabo. To przecież tego człowieka ja
cały czas prześladowałam, a to nie on. Nie on!!!
— Proszę pana — powiedziałam z jękiem rozpaczy. — Słowo honoru panu daję, że
to nie o pana chodziło. Czy pan mi to zdoła kiedykolwiek w życiu przebaczyć?
Teraz z kolei on się zdumiał niezmiernie. Wyjął mi z ręki swój dowód osobisty i pa-
trzył na mnie, wyraźnie nic nie rozumiejąc.
— Co ja mam pani przebaczyć?
— To wszystko. Te telefony i inne idiotyzmy. To ja pana prześladowałam, ale przysię-
gam panu, wzięłam pana za kogoś innego. Ja pana pierwszy raz widzę na oczy...
— Ja panią także. O czym pani mówi? Były do mnie złośliwe telefony, ale przecież to
nie pani...
— Jak to nie ja? Ja!!!
W tym momencie podszedł do nas mój przyjaciel, obserwujący cały czas te dziwną
scenę.
— Przepraszam pana — powiedział spokojnie — pozwoli pan, że wyjaśnię to nie-
porozumienie, bo moja znajoma jest nieco zdenerwowana. Czy możemy na chwilę
usiąść?
Usiedliśmy i już nawet powietrze dookoła nas było zdumione. Przyjaciel pokrótce
przedstawił sprawę od mojej strony. Pan, siedzący z nami przy stoliku, zamiast się uspo-
koić, usłyszawszy wyjaśnienie, wydawał się coraz bardziej wstrząśnięty. Wreszcie powie-
dział pięknym, niskim, miękkim głosem...
— Drodzy państwo, zdaje się, że zamieszanie zrobiło się podwójne. Ja mam dosko-
nałą pamięć wzrokową i to na pewno nie pani była tą panią, która mnie zatrzymała,
kiedy jechałem samochodem po dwunastej w nocy, mniej więcej miesiąc temu. Padał
deszcz i podwiozłem tę panią do Śródmieścia. Ta pani dowiedziała się, kim jestem,
i dzwoniła do mnie do pracy, a potem zaczęła dzwonić do domu...
— Nie — przerwałam, ciągle pełna rozpaczy. — Do domu to ja...
— Ale ja myślałem, że to ona, i bardzo mi się to nie podobało, bo ja z tą panią nie za-
mierzałem nawiązywać żadnej bliższej znajomości. Nie znałem jej nazwiska i, szczerze
mówiąc, nie interesowało mnie, kim jest i jak się nazywa. Dopiero kilka ostatnich roz-
mów z nią dało mi coś niecoś do myślenia. Już przy jej ostatnim telefonie do pracy nie
66
67
ukrywałem tego, że wolałbym te kontakty zakończyć. Przez kilka dni był spokój, a po-
tem zaczęły się te telefony do domu...
— To dlatego pan wybuchnął od razu z taką awanturą?
— Oczywiście. Ma pani głos bardzo do niej podobny. Jeśli to istotnie była pani?...
— Ja, na pewno! Mogę panu zaraz zacytować pańskie wypowiedzi.
— Niech pani tego lepiej nie robi. Ja bardzo...
— Zaraz — przerwałam, intensywnie usiłując zebrać myśli, bo w głowie miałam
jeden potężny chaos. — Zaraz. A ten pański przyjaciel? Przecież dzwonił do mnie?
— Jaki przyjaciel? To ja dzwoniłem do pani, byłem przekonany, że dzwonię do tam-
tej pani...
— A przedtem pan nigdy sam do niej nie dzwonił? I nie znał pan jej numeru tele-
fonu?
— Nie, to ona dzwoniła do mnie. Dopiero jak zaczęła dzwonić do domu... to znaczy,
jak pani zaczęła dzwonić do domu, to mnie to zdenerwowało. W rezultacie wyłapałem
pani numer telefonu. I to panią mam nagraną na taśmę, a nie ją?
— Wygląda na to, że mnie...
— Masz ci los — powiedział z zakłopotaniem. — Bardzo panią przepraszam.
— Nie, to ja pana bardzo przepraszam.
— Już się państwo wystarczająco przeprosiliście — wtrącił stanowczo mój przyjaciel.
— Pan z pewnością na kogoś czeka, a na nas już czas. Mówiłaś, że masz o wpół do trze-
ciej jakąś konferencję? Zwracam ci uwagę, że jest dwadzieścia po drugiej.
Siedziałam zgnębiona i pełna rozpaczy. Co on mi tu zawraca głowę jakąś konferen-
cją, co mnie obchodzi konferencja. Po jakiego diabła ja robiłam tyle wysiłków? I to nie-
prawdopodobne podobieństwo głosów... i te zbiegi okoliczności... Czy to aby na pewno
były zbiegi okoliczności...? A nie czyjeś świadome działanie?... „Uprzedzam cię, że cię
zdekonspiruję”... ”Proszę cię uprzejmie”... Ta pewność siebie w nienagannie uprzejmym
tonie... i tak się idealnie wszystko zgadzało...
Westchnęłam rozdzierająco i wróciłam do okropnej rzeczywistości. Niewinnie prze-
śladowany mówił:
— ...ale myślę, że się państwo pozwolą zaprosić na kawę? Tak niezwykle rozpoczęta
znajomość...
— Wykluczone — przerwał mój podły przyjaciel. — Mnie pan może zaprosić, jej nie.
Ta kobieta jest zdolna doprowadzić do obłędu całe miasto, zresztą sam pan miał próbki
jej temperamentu. Nie zgadzam się na to, żeby ktokolwiek w mojej obecności zawierał
z nią znajomość. Potem bym sobie czynił wyrzuty, że nie zapobiegłem nieszczęściu.
— Pomimo to mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy...
Wyszliśmy z Bristolu w milczeniu. Przyjaciel przeprowadził mnie na drugą stronę
ulicy i ustawił twarzą w kierunku mojego biura.
66
67
— Idź — powiedział — konferencję masz. I, na miłość boską, nabierz odrobinę rów-
nowagi umysłowej...
Poszłam przed siebie, bo cóż mi innego pozostało? Nawet się niewiele spóźniłam, ale
o czym była mowa na tej konferencji, do dziś nie potrafię sobie przypomnieć. I, co naj-
dziwniejsze, wracając do domu, nie wpadłam pod żaden samochód, nie zapomniałam,
gdzie mieszkam, i nawet się nikt za mną na ulicy specjalnie nie oglądał...
I co teraz? Co ja mam teraz zrobić? Już rzeczywiście wszystko przepadło?
Chyba tak...
Nigdy w życiu nie dowiem się, kim był człowiek, który, przypadkiem włączywszy się
w mój telefon, uratował moje nadpęknięte serce i który — przysięgam — na pewno ist-
niał...
CZĘŚĆ II
Człowiek, siedzący za biurkiem naprzeciwko mnie, przyjrzał mi się z uśmiechem na
ustach, ale bez uśmiechu w oczach. Przyjrzałam mu się wzajemnie, rozważyłam sytu-
ację i postanowiłam mówić prawdę.
— Dobrze — powiedziałam — zrelacjonuję panu tę hecę. Ale uprzedzam pana, że to
może długo potrwać.
— Nie szkodzi, marny mnóstwo czasu. Tu są papierosy, a zaraz nam przyniosą kawę.
Cieszę się, że się pani zdecydowała... Proszę, niech pani mówi.
Westchnęłam ciężko i zaczęłam...
Po dobrej godzinie w pokoju było pełno dymu, na stole stały szklanki po kawie,
a pan po drugiej stronie biurka słuchał bez komentarzy z wyraźnym zainteresowaniem
na obliczu. Zamilkłam na chwilę, bo mi zaschło w gardle.
— Nie powiem panu ani słowa więcej, dopóki nie dostanę chociaż odrobiny wody
sodowej — oświadczyłam.
— Natychmiast będzie cały syfon! Niech pani mówi dalej, to zaczyna być coraz bar-
dziej interesujące.
... Po wszystkim, co mnie spotkało, wpadłam w przerażającą depresję. Rzadko mi się
zdarza taki stan doskonałej apatii i zniechęcenia, ale tym razem ten stan doszedł do ze-
nitu. Życie zrobiło się beznadziejnie obrzydliwe i doprawdy nie widziałam żadnego po-
wodu, dla którego warto byłoby w ogóle się rodzić.
Siedziałam w pracowni razem z Januszem i Wiesiem, i wszyscy troje byliśmy za-
jęci pracą. Wiesio robił makietę pagórkowatego terenu, na którym miał stanąć kom-
pleks budynków mieszkalnych, Janusz kreślił elewacje, a ja kończyłam detale stalowej
bramy w ogrodzeniu. Odwracając rysunek na drugą stronę spojrzałam na nich, patrzy-
łam przez chwilę i nagle dotarła do mnie świadomość tego, jak idiotyczne i groteskowe
są nasze poczynania. Siedzi w pokoju troje dorosłych ludzi z wyższym wykształceniem.
Jedno z nich z przejęciem wycina z plasteliny prostopadłościany o kubaturze pół cen-
tymetra sześciennego. Drugie w skupieniu dziubie redisówką w kalkę, stawiając na niej
nieprzeliczone roje kropek, a trzecie, to znaczy ja, pracowicie zamazuje ołówkiem po
70
71
lewej stronie nieforemne figury geometryczne. Na litość boską, po to było kończyć studia, uczyć się tyle lat, żeby teraz wykonywać takie czynności?
— Januszek, jak myślisz? — spytałam. — Gdybyś się tak z rok mniej uczył, to pew-
nie byś nie dał rady?
Janusz spojrzał na mnie błędnym wzrokiem.
— Co bym nie dał rady?
— Stawiać tych kropek.
— Jakich kropek?
— Popatrz, co masz przed sobą, i zastanów się, co robisz.
Janusz patrzył na mnie nie pojmując, o co mi chodzi.
Spojrzał na stół przed sobą, a potem znów na mnie ze zdumieniem i niepokojem
w oczach.
— O co chodzi? Coś źle zrobiłem?
Pokiwałam głową i westchnęłam smutnie.
— No widzicie? Tak go te frapujące czynności ogłupiły, że sobie nawet nie zdaje
sprawy z tego, co robi. Zastanówcie się, czym my w tej chwili jesteśmy zajęci, i powiedz-
cie mi: czy na pewno do tego stukania patykiem po kalce i grzebania w plastelinie po-
trzebny jest dyplom? Może by nam matura wystarczyła?...
Obydwaj patrzyli na mnie pełnym zainteresowania spojrzeniem, nieco zaskoczeni
moimi dziwnymi refleksjami. Po chwili spojrzeli na siebie nawzajem i wreszcie do nich
dotarło.
— Rzeczywiście, mamy dziś wyjątkowo idiotyczne zajęcia — powiedział Wiesio, nie
wiadomo dlaczego wyraźnie tym faktem uradowany.
— Witolda nie ma — dodał Janusz spojrzawszy na stół przede mną. — On ratuje
nasz honor.
Istotnie, czwarty, chwilowo nieobecny, spełniał czynności wymagające kolosalnego
wysiłku umysłowego. Wkreślał cyrklem drzewa na planie sytuacyjnym. Rzeczywiście,
zawsze co kółka, to nie kropki...
Wróciliśmy do naszych skomplikowanych zajęć. Zamierzałam snuć dalej ponure
rozważania, wiodące nieodparcie do wniosku, że wyższe studia nie mają żadnego sensu,
ale zadzwonił telefon.
— Do ciebie — powiedział Janusz.
Wzięłam do ręki słuchawkę.
— Jak się masz, moja droga — usłyszałam znajomy głos zaprzyjaźnionej pani z Re-
dakcji. — Czy możesz mi powiedzieć, co ty sobie właściwie myślisz?
Zdziwiłam się.
— Myślę? Jak to? Ja w ogóle nic nie myślę...
— Tak właśnie przypuszczałam i muszę ci się przyznać, że mnie to coraz bardziej
70
71
martwi. Czy ty wreszcie przestaniesz robić ze mnie idiotkę? Czy ty mi dasz ten artykuł
o domach kultury?...
Gdybym nie siedziała, bez wątpienia ugięłyby się pode mną nogi. Artykuł o domach
kultury!...
— ... Jak długo jeszcze ja mam świecić za ciebie oczami przed moim szefem?! Już
drugi numer zapycham byle czym, bo do ostatniej chwili zostawiam miejsce na twój
przeklęty artykuł!...
Oczywiście, wiedziałam, że mnie dziś coś złego spotka. Jest środa, we wszystkie środy
spadają na mnie rozmaite ciosy i nieszczęścia.
— Przestań! — jęknęłam. — Przestań, nie znęcaj się nade mną! Dam ci ten cholerny
artykuł, dam, już w tym tygodniu!
— Obiecujesz mi już drugi miesiąc...
— Tym razem dam ci na pewno, tylko ucichnij! Już go napisałam, zabrakło mi kon-
ceptu na zakończenie. Ale przysięgam, że się skupię, i dostaniesz go najdalej w sobotę.
— Ostatni raz ci wierzę. Jeżeli mi go nie dasz do poniedziałku rano!...
— Dobrze, już dobrze, dam!...
Kropki, kreski, plastelina i sens wyższych studiów przestały mnie nagle obchodzić.
Telefon z Redakcji przypomniał mi nie tylko ten wstrętny artykuł, który, częściowo na-
pisany, w wirze późniejszych wydarzeń zupełnie wywietrzał mi z głowy, ale przypo-
mniał mi także te późniejsze wydarzenia...
Zanim jeszcze wpadłam ostatecznie w moją przeraźliwą chandrę, zdążyłam popełnić
ostatnie głupstwo. W przypływie zamroczenia zadzwoniłam jeszcze raz do mojej ofiary.
W głębi duszy miałam cichą nadzieję wyjaśnić choć część wątpliwości, które mi mgli-
ście chodziły po głowie.
Zdawało mi się, że przecież facet powinien się zainteresować faktem posiadania
w Warszawie prawie sobowtóra, a może nawet powinien o nim wiedzieć i znać go przy-
najmniej z widzenia? A przy tym nieco niewyraźna wydawała mi się sprawa owego
przyjaciela, który zapowiadał mi przez telefon niesprecyzowane kataklizmy.
Wnosząc z uprzejmości okazywanej przez tego pana w Bristolu w dramatycznych
chwilach wyjaśnień, mogłam oczekiwać, że przez telefon będzie rozmawiał ze mną
równie uprzejmie. Tymczasem nastąpiło coś dziwnego. Pan był uprzejmy, ale lodowa-
to. Ton rozmowy był taki, że mi się błyskawicznie odechciało czegokolwiek dowiady-
wać. Odniosłam nieodparte wrażenie, że on mnie podejrzewa o jakąś potężną mistyfi-
kację, mającą na celu uwiedzenie go, usidlenie, wykorzystanie i Bóg wie co jeszcze. Mój
duch przekory nawalił i nie wszedł do akcji, zdenerwowało mnie to, napełniło niesma-
kiem i do reszty zdegustowało.
Na domiar złego pan z pokoju trzysta trzydzieści sześć zaraz potem wyjechał bez
pożegnania i tak zostałam, dubeltowo nieszczęśliwa, obrażona i winna mu pięćset zło-
72
73
tych.
A teraz Redakcja upominała się o zaległy artykuł!...
Fragmentarycznie uwieczniony płód mojego ducha gdzieś mi zginął. Przewróciłam
do góry nogami całe mieszkanie, stwierdzając niezbicie, że wpadł jak kamień w wo-
dę. Pisałam go kawałkami na różnych rzeczach i w różnych okolicznościach. Zaczęłam
w domu, w cienkim, żółtym zeszycie, potem miałam trochę w notesie, napisane w cza-
sie wyjątkowo nudnej Rady Technicznej, a resztę na wielkim kawale papieru w kratkę,
który wetknęłam potem do tego żółtego zeszytu. Możliwe zresztą, że zeszyt nie był żółty,
tylko zielony, w każdym razie niezależnie od koloru diabli go wzięli i z całej twórczości
został mi tylko ten kawałek w notesie.
Kawałek w notesie był zupełnie nieźle napisany, więc ogarnęło mnie jeszcze więk-
sze przygnębienie, bo nie ma nic gorszego, niż pisać coś, co się już raz dobrze napisało
i czego sobie w żaden sposób nie można przypomnieć. Ale nie miałam innego wyjścia.
Wzięłam ten notes, papier, papierosy, nalałam sobie herbaty i ulokowałam się na tap-
czanie, pełna rozgoryczenia i nienawiści do siebie samej, do macierzystej Redakcji i do
całego świata.
„Przekleństwo ciąży nad moim związkiem z domami kultury — pomyślałam.
— Jeszcze teraz tylko telefonu brakuje”.
I wtedy właśnie zadzwonił telefon...
Niewinny dźwięk rozległ się jak głos przeznaczenia. Okoliczności były zupełnie takie,
jak powinny być: nastrojowa lampka nad tapczanem, dookoła stosy szpargałów, w mo-
jej duszy przygnębienie i wściekłość oraz wisząca nad tym wszystkim wizja nieszczę-
snych domów kultury. Zanim sięgnęłam po słuchawkę, patrzyłam na nią przez chwilę,
usiłując zgasić w sobie wybuchłą nagle bezsensowną, idiotyczną nadzieję.
— Słucham — powiedziałam wreszcie, po trzecim sygnale.
— Cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden?
— Tak, słucham...
— Jest szef?
— Co?
— Jest szef? Prędzej!
Niespodziewane pytanie zaskoczyło mnie tak, że przez krótką chwilę nie wiedzia-
łam, co odpowiedzieć, zwłaszcza że przed pytaniem usłyszałam przecież mój własny
numer. Głos w telefonie był ostry, natarczywy, gniewny i bardzo mi się nie podobał.
Zamiast wyjaśnić oczywistą pomyłkę, wpadłam w jeszcze większą wściekłość i poczu-
łam gwałtowną antypatię do rozmówcy.
— Nie, proszę pana, nie ma szefa — powiedziałam z jadowitą uprzejmością. — Dostał
boleści po zsiadłym mleku i wyszedł.
— Co takiego? Wyraźniej!
72
73
— Wyszedł! — ryknęłam z furią, bo mnie ten rozkazujący głos zdenerwował i było
mi zupełnie obojętne, czy to, co mówię, ma jakiś sens.
— Powtórzyć natychmiast, jak wróci: akcja „Szkorbut” rozpoczęta. M-2 w rejonie sto
cztery, codziennie zero dwadzieścia. Ustalić sygnał. Zapamiętacie?
— Niewątpliwie zapamiętamy — zapewniłam go zgryźliwie. — Do końca życia.
— Synchronizacja jest konieczna — objaśnił mnie jeszcze antypatyczny głos.
— Wyłączam się, koniec meldunku.
— Bardzo się cieszę — powiedziałam i odkładając słuchawkę, wzruszyłam ramiona-
mi. Udzielona mi informacja była całkowicie niezrozumiała. Zastanawiałam się nad nią
przez chwilę, ale uznałam, że to albo pomyłka, albo głupi dowcip, i przestałam się zasta-
nawiać, natomiast moja wściekłość i przygnębienie wzrosły do monstrualnych rozmia-
rów. Doskonale wiedziałam, że biorąc się na nowo za artykuł o domach kultury pod-
świadomie czekałam na zupełnie inny telefon, telefon, który nie byłby głupią pomył-
ką...
Siedziałam nad kartką z długopisem w ręku i od czasu do czasu pisałam pozbawione
sensu zdania. Czułam się nieszczęśliwa od stóp do głów, a świadomość nie wypełnia-
nia wiszącego mi nad głową obowiązku denerwowała mnie coraz bardziej. Wreszcie do-
szłam do kulminacyjnego punktu twórczości, a mianowicie napisałam: „Dom kultury
musi straszyć”. Przyjrzałam się temu, co napisałam, najpierw bezmyślnie, a potem nagle
absurdalność tej wypowiedzi uderzyła mnie do tego stopnia, że oprzytomniałam. Jakie
straszyć, dlaczego straszyć? Wszystko, tylko nie straszyć! Widocznie mam już nieprze-
ciętnego fijoła, skoro takie bzdury wypisuję, najwyższy czas wrócić do równowagi!
Chęć powrotu do równowagi mogła być tylko pobożnym życzeniem, bo równo-
waga była ode mnie oddalona o lata świetlne. Ale głęboko zakorzenione poczucie obo-
wiązku zmusiło mnie do gigantycznych wysiłków i wreszcie, późną nocą, udało mi się
odrobinę zainteresować zaplanowanym tematem. Skutek tego zainteresowania był taki,
że początek artykułu nabrał nieco sensu, ale do pracy pojechałam nieprzytomna z nie-
wyspania.
Najprostsze czynności zawodowe wydawały mi się szalenie skomplikowane.
Skończyłam moją bramę i zabrałam się do przerabiania projektu, który niegdyś tworzył
Janusz, a w którym musiały znaleźć odbicie aktualne fanaberie inwestora. Usilnie stara-
łam się możliwie mało przerobić i możliwie dużo zostawić, bo jedyne, do czego byłam
zdolna, to bezmyślne kreślenie po Januszu.
Parę minut po dwunastej ugrzęzłam nad zawiłym problemem. Na przekroju podłuż-
nym były wypisane jakieś dziwne wymiary, ale nie było żadnego elementu, którego by
dotyczyły. Bardzo długo siedziałam, zastanawiając się nad tym, co ten Janusz takiego
mógł mieć na myśli. Moje wysiłki umysłowe nie dały żadnych rezultatów, więc wreszcie
postanowiłam go o to zapytać. Mogłam to bez trudu uczynić od razu, ale w tym stanie
74
75
ducha najprostsze rozwiązania nie przychodziły mi do głowy.
Zanim go zapytałam, wpadły mi nagle w ucho dźwięki, rozprzestrzeniane przez
radio. Dziennik południowy...
Przez chwilę słuchałam, pełna niechęci i rozgoryczenia.
— O — powiedziałam — chłopaki, słuchajcie. Moja ofiara czyta.
Wiesio i Janusz podnieśli głowy i słuchali z zaciekawieniem, bo moje osobliwe kon-
takty z czytającym były im doskonale znane. Piękny, dźwięczny głos mówił: ”...zostanie
sprowadzone do Polski sto osiemdziesiąt ton bułgarskich pomidorów”.
— Ciekawe... — powiedział Wiesio w zamyśleniu.
Ocknęłam się nagle.
— Janusz, chodź no tu — powiedziałam z westchnieniem. — Coś ty tu zwymiaro-
wał? Powietrze?
— Jakie powietrze? — spytał Janusz nieufnie, podnosząc się od stołu. — Co ty wy-
gadujesz?
Pokazałam mu dziwne miejsce.
— Rzeczywiście. Czekaj, co ja tu mogłem zrobić?
Pochylił się nad stołem, oparł na nim łokcie i brodę na rękach i przez chwilę oby-
dwoje przyglądaliśmy się tajemniczym wymiarom jednakowo bezmyślnie.
— Też mi głupie pytania zadajesz — powiedział z niesmakiem. — Skąd ja mogę pa-
miętać, co ja tu robiłem trzy miesiące temu.
— No przecież chyba coś myślałeś?
— No na pewno myślałem, tylko co?
— Może tu coś miało być i zapomniałeś dorysować?
— Zaraz, zaraz... Chyba już wiem, weź przekrój poprzeczny...
Zaabsorbowani odgadywaniem minionych procesów myślowych Janusza nie zwra-
caliśmy uwagi na Wiesia, który wstał z krzesła i podszedł do telefonu. Usiadł, wykręcił
numer i poprosił o jakiś wewnętrzny. Rozłożyłam przekrój poprzeczny.
— Jest! — zawołał Janusz. — Studzienka zbiorcza w kanale.
— Rzeczywiście, w poprzecznym jest, a w podłużnym nie ma. Zapomniałeś naryso-
wać? Na ogół bywa odwrotnie, rysuje się element, a zapomina o wymiarach...
— Ja jestem taki oryginalny. To teraz ty ją dorysuj...
Wiesio dostał połączenie i poprosił kogoś do telefonu. Z niewyspania miałam fatal-
nie spóźniony zapłon i nazwisko, które wymienił, nie dotarło do mnie we właściwym
czasie. Kiedy porzuciłam studzienkę i zerwałam się z krzesła, było już za późno.
— Wiesiu, na litość boską! Co robisz?!...
— Chcę go zapytać, po czemu będą te bułgarskie pomidory — wyjaśnił mi Wiesio
uprzejmie, zasłaniając ręką mikrofon i natychmiast odsłaniając. Widocznie tamten pod-
szedł już do telefonu. Przeraziłam się śmiertelnie i zupełnie zgłupiałam. Rany boskie, co
74
75
mu do głowy strzeliło, przestańmy się wreszcie czepiać tego człowieka!...
— Wiesiu, to nie on! — krzyknęłam rozdzierająco. — Na litość boską, zostaw go!
Znów mnie posądzi!...
— Bardzo pana przepraszam — powiedział Wiesio do telefonu, patrząc na mnie, wy-
raźnie zaskoczony. — Czy może mnie pan poinformować, po czemu będą te bułgarskie
pomidory?
Wydzierając sobie włosy z głowy, wykonywałam przed nim skomplikowaną panto-
mimę, która miała mu dać do zrozumienia, że popełnia tragiczny błąd. Bałam się ode-
zwać, żeby tamten mnie przypadkiem nie usłyszał. Telefon działał dziwnie dobrze.
Wiesio trzymał słuchawkę daleko od ucha i bez trudu usłyszeliśmy odpowiedź.
— Po dwa złote i dwadzieścia groszy.
Zamarłam w figurze pantomimy. Oczekiwałam awantury i ta odpowiedź zaskoczyła
mnie zupełnie. Patrzyłam tępym wzrokiem na Wiesia, a Wiesio tak samo patrzył na
mnie, równocześnie mówiąc do telefonu:
— Za kilo?
— Nie, za mendel.
— To bardzo się cieszę, proszę pana, że tak tanio.
— Właśnie, i tak dużo, prawda?
— I długo to ma trwać?
— Dwa do trzech tygodni.
— Bo już się martwiłem, że pogniją...
— Wykluczone, proszę pana, zamrożone...
Bóg raczy wiedzieć, jakie idiotyzmy wygłosiliby do siebie nawzajem, gdyby nie to, że
Wiesio, spłoszony moją reakcją, czuł się nieco niepewnie i wolał nie nalegać na dalsze
informacje.
— To bardzo panu dziękuję — powiedział uprzejmie i z wielką wdzięcznością.
— Ależ proszę bardzo, nie ma za co.
Odłożył słuchawkę, dzięki czemu mogłam nieco ochłonąć i wrócić do normalnej po-
zycji.
— Zdumiewające — powiedziałam. — Powinien był zrobić potworną awanturę.
— Dlaczego? Przecież cię chyba ze mną nie kojarzy? A w ogóle co to znaczy, że to nie
on? Nie rozumiem?
— Jak to, nie mówiłam ci? Widziałam go w Bristolu, to zupełnie inny facet.
Prześladowałam go niewinnie.
— Ale to on ci przecież wymyślał przez telefon?
— On, ale mnie nie o niego chodziło...
Wyjaśniłam Wiesiowi szczegółowo całe nieporozumienie. Słuchał i kręcił głową
z niesmakiem.
76
77
— Ja się już pogubiłem w tych facetach. Mnie się nie podoba ten, co wymyślał.
A który z nich właściwie ma na imię Janusz?
— Obawiam się, że obydwaj. Ten na pewno, a tamten prawdopodobnie. W ogóle
tych Januszów do cholery i trochę, jak psów.
— Właśnie — powiedział Janusz z goryczą. — Ja chyba imię zmienię. Ten twój z Ło-
dzi też Janusz?
— Janusz. Prześladuje mnie to imię, zwariować można.
— Ja bym go chciał zobaczyć — powiedział Wiesio z uporem.
— Którego?
— Tego, co robił awantury. Może zadzwonić do niego i poprosić o spotkanie?
— Po pierwsze, na pewno odmówi, a po drugie, po co?!
— Tak sobie. Nie lubię facetów, którzy wymyślają kobietom.
— No to co, pobijesz go? Już teraz za późno, przedawnione. I w ogóle dajmy mu już
spokój, ja z nim nie chcę mieć nic do czynienia. Dowiedziałam się o nim różnych ta-
kich rzeczy...
Wiesio nie wydawał się przekonany i zaczęłam żywić poważne obawy, że teraz z ko-
lei on wymyśli coś głupiego, a podejrzenie padnie, oczywiście, na mnie. Zaniepokoiło
mnie to, zdenerwowało i znów wpędziło w ponurą depresję, napełniając żywą niechę-
cią do siebie, do otoczenia i do całego świata...
Nie sądzone mi było spokojnie napisać tego nieszczęsnego artykułu. Zaraz po po-
wrocie do domu przygotowałam sobie warsztat pracy, zamierzając oddać się twórczym
wysiłkom. Okno było szeroko otwarte, bo wiosna wybuchła nieoczekiwanie i zrobiło się
nagle ciepło. Zza tego okna dobiegał mnie dziwny, denerwujący odgłos, powtarzający
się rytmicznie. Brzmiało to tak, jakby pffff... pffff... przy czym to „pfff” rozlegało się jak
potężny ryk po całej dzielnicy. Nie mogłam tego wytrzymać, podniosłam się z tapczanu
i stanęłam w oknie. Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie podwórza, jakaś kobieta na
balkonie nabierała wody w usta i imponującą fontanną pluła na kwiatki.
Zdawałoby się, że balkon to jest element, który ma ograniczone wymiary. Jej balkon
ze świeżo posadzonymi kwiatkami, wnosząc z czasu trwania tego plucia, ciągnął się
we wszystkie strony w nieskończoność. Pomyślałam sobie, że jednak zakaz posiadania
broni palnej ma swój głęboki sens...
Od wpatrywania się okropnym wzrokiem w plującą kobietę oderwał mnie dźwięk
telefonu. Doprowadzona tym ryczącym „pffff” do ostatecznej furii, gwałtownie chwy-
ciłam słuchawkę. Ktokolwiek to był, niechaj Opatrzność nad nim czuwa, bo cała moja
wściekłość spadnie na jego głowę!
— Słucham! — warknęłam.
— Cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden?
— Tak!
76
77
— Akcja „Szkorbut”...
Pomimo irytacji zdałam sobie sprawę, że słyszę zupełnie inny głos niż poprzednim
razem. Błyskawicznie pomyślałam, że widocznie pół miasta postanowiło robić mi zło-
śliwe dowcipy i ze złości zrobiłam się nagle uprzejma.
— Co mają znaczyć te wygłupy? — spytałam lodowatym, ale szalenie wytwornym
tonem.
— Jakie wygłupy, to nie ich wina! — zawołał głos, wyraźnie zdenerwowany.
— Synchronizacja nawaliła, dlaczego nikt nie odbierał sygnałów?!
Trzeba przyznać, że mnie zaskoczył. W stanie furii reagowałam nieco inaczej niż
normalnie i znów, zamiast wyjaśnić pomyłkę, wzięłam czynny udział w dialogu.
— Jak to dlaczego? Stanowiska były źle wybrane — powiedziałam złośliwie. Słowo
„sygnały” skojarzyło mi się, nie wiadomo dlaczego, z puszczaniem zajączków w słońcu
lusterkiem i oczyma wyobraźni błyskawicznie ujrzałam człowieka, puszczającego te za-
jączki gdzieś w otwartym terenie, źle ustawionego i zasłoniętego pagórkiem, tak że go
nie było widać.
— Możliwe — powiedział głos w telefonie z powątpiewaniem. — Teraz będzie rejon
sto dwa, M-2 i M-4. Jutro, dwudziesta trzecia. Koniec meldunku.
Znów zaskoczona tą odpowiedzią chciałam go zapytać, jak sobie wyobraża puszcza-
nie zajączków o dwudziestej trzeciej, ale nie zdążyłam, bo się rozłączył. Nieinteligentnie
przyglądałam się przez chwilę trzymanej w ręku słuchawce. O co mu mogło chodzić?
M-2 i M-4 to są bloki z gruzobetonu, kradnie gdzieś materiały budowlane czy co?
Dziwaczna rozmowa rozładowała trochę moją wściekłość, kobieta na balkonie prze-
stała wreszcie pluć, więc znów usiadłam do pisania. Byłam w połowie dzieła, kiedy za-
dzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę z zainteresowaniem, bo już zaczęłam zabobon-
nie wierzyć, że rozmyślania o domach kultury ściągają na mnie jakimś cudownym spo-
sobem same dziwne rzeczy, tak jak piorunochron ściąga pioruny.
— To ty? — spytała moja odwieczna, wyjątkowa przyjaciółka, Janka, i natychmiast
dodała tajemniczo: — Widziałam twojego przyjaciela.
— Jakiego przyjaciela?
— No to nie przyjaciela — pośpiesznie poprawiła się przyjaciółka. — Twojego
śmiertelnego wroga.
— Jakiego wroga?!
— Wroga z psem!
— Ach!...
Już mnie widocznie muszą dzisiaj tym człowiekiem prześladować. Najpierw Wiesio,
teraz Janka... Przepadło. Wbrew niechęci poczułam zainteresowanie jej wrażeniami.
— Chciałaś powiedzieć: moją ofiarę? — powiedziałam z przekąsem.
— Może być ofiarę, chociaż jeszcze nie słyszałam, żeby ofiary tak się odnosiły do
78
79
swoich prześladowców. Moim zdaniem to wróg!
— Dobrze, niech ci będzie wróg. Gdzie go widziałaś?
— Na schodach.
— Czy nie mogłabyś się wypowiadać precyzyjniej. Na jakich schodach?
Ruchomych?
— Nie, na jego schodach. On mieszka na Starym Mieście, tak? Jestem pewna, że to
był on!
— Po pierwsze skąd wiesz? A po drugie, co, u diabła, robiłaś na jego schodach?
— Byłam u tej Mańki, co ze mną pracuje, w godzinach pracy. Wiesz, ona tam miesz-
ka, na Starówce. Stałam pode drzwiami i dzwoniłam, a tam nikogo nie było, mogłam
sobie dzwonić dowolnie długo. Usłyszałam, że ktoś schodzi po schodach, i pomyślałam,
że byłoby świetnie, gdybym tak nagle trafiła właśnie na niego, więc się obejrzałam i wy-
obraź sobie, to był on!
— Skąd wiesz?!
— Poznałam go natychmiast z twojego opisu. Czarny, dwa metry i ulizany.
— Ulizany?
— Ulizany do tyłu.
— Właśnie, do tyłu! I mniej więcej w takim wieku, no i ten pies! Takie wielkie, czarne
bydlę! O Boże, jaki on wielki!
— Jeszcze urośnie. Mówiłam ci, że to są bardzo duże psy. No i co?
— Szedł po schodach na dół z tym psem. Mnie było wszystko jedno, więc się odwró-
ciłam tyłem do drzwi i wytrzeszczyłam na niego oczy.
— Nie zwrócił na ciebie uwagi?
— Musiałby być ślepy. Oczywiście, że zwrócił, odwrócił się nawet jeszcze raz, jak już
zszedł niżej, a ja ciągle stałam tyłem do drzwi i wpatrywałam się w niego. I oświadczam
ci, że on mi się nie podobał!
— Głupiaś! — zawołałam z gniewem, bo wróg, nie wróg, uważałam, że skoro miałam
z nim coś wspólnego, powinien być na poziomie. — Dlaczego ci się nie podobał?
— Bo on wyglądał na to wszystko — odparła Janka uroczyście.
Bez żadnych wątpliwości wiedziałam, co ma na myśli. Lata przyjaźni robią swoje.
Zastopowałam oburzenie.
— Tak sądzisz? No?
— Miał wyraz twarzy... I pies też mi się nie podobał, obydwaj mieli jednakowy wyraz
twarzy. Taki godny, nabzdyczony i odpychający. Mówię ci, i pan, i pies są pozbawieni
poczucia humoru!
— Niemożliwe. Nie może być pozbawiony poczucia humoru. Prawie cały czas je
okazywał.
— Właśnie, prawie!...
78
79
— No i co zrobiłaś?
— Przestałam dzwonić, bo i tak tam nikogo nie było, i zeszłam za nim na dół. Nie
zaraz, za chwilę, bo zaraz się bałam. Widziałam ich z daleka, jak szli, okropnie dostojnie.
To jest chyba bardzo spokojny i systematyczny facet...
— Nie wiem, możliwe. Wymyślał mi dość systematycznie... No i co?
— Nic, mało ci jeszcze?
— Jak to, nic więcej nie zrobiłaś? Trzeba było podejść i poprosić, żeby ci dał dziesięć
złotych. Z Kopernikiem. Utwierdziłabyś go w jego dobrym mniemaniu o kobietach.
— Nie przyszło mi to do głowy, miałam spóźniony zapłon z wrażenia. Bardzo się cie-
szę, że go zobaczyłam. Aha, już wiem, co mi się nie podobało. On ma na twarzy wypi-
sany ten stosunek do kobiet...
— Niech sobie ma. Daj mi z nim święty spokój, mam go po dziurki w nosie.
Popełniłam przez niego najidiotyczniejszą pomyłkę w życiu!
— Ciekawa jestem, dlaczego on potem znów tak...
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Przypuszczam, że on równie nieżyczliwie
myśli o mnie, jak ja o nim. Obydwoje wygłupiliśmy się rekordowo...
— A tak, tego wam odmówić nie można... Odłożyłam słuchawkę z niechętnym za-
miarem powrotu do pisania. Domy kultury wzbudzały we mnie coraz większą awer-
sję...
Telefon zadzwonił, kiedy byłam już przy zakończeniu.
— Słucham — powiedziałam z lekkim roztargnieniem.
— Halo, tu Szkorbut. Akcja dziś o dwudziestej trzeciej trzydzieści...
Poczułam się nieco skołowana. Czego ci ludzie tak mącą i w ogóle ilu ich jest? Znów
inny głos, rzeczywiście chyba pół miasta się wygłupia.
— Przecież miało być jutro o dwudziestej trzeciej — powiedziałam mimo woli z roz-
paczą.
— Przyśpieszono termin, jutro będzie jawnie. Reszta bez zmian.
— Kto to widział tak kręcić i to w ostatniej chwili — odparłam z urazą. Chciałam
jeszcze dodać, że ja się nie zgadzam na takie głupie skoki w czasie, kiedy nagle uprzy-
tomniłam sobie, że jest mi przecież doskonale obojętne, kiedy będą przeprowadzać ja-
kieś niezrozumiałe akcje i że nie mam z tym nic wspólnego.
— Trudno, trzeba działać przez zaskoczenie. Nic w tym nie ma dziwnego — powie-
dział zniecierpliwionym tonem mój rozmówca i rozłączył się.
Nie zastanawiałam się nad tymi dziwnymi telefonami, tylko szybko wróciłam do ar-
tykułu, żeby nie stracić wątku. O pierwszej postawiłam ostatnią kropkę i poszłam spać.
Telefon wyrwał mnie ze snu o wpół do trzeciej. Półprzytomnie sięgnęłam po słu-
chawkę.
— Słucham...
80
81
— Szkorbut, Szkorbut... Proszę o dyspozycje!
Ktoś mówił bardzo zdenerwowanym głosem. No nie, tego już za wiele. Bardzo lubię
dowcipy, ale nie o tej porze, nie zamierzam się wdawać w środku nocy w idiotyczne
konwersacje!
— Nic z tego nie będzie — oświadczyłam stanowczo, mając na myśli to, że nie po-
zwolę sobie robić kawałów o takiej godzinie. Zamierzałam natychmiast odłożyć słu-
chawkę, ale byłam śpiąca i miałam zwolnione ruchy, wobec czego zdążyłam jeszcze
usłyszeć zdumiewającą odpowiedź.
— Tak jest! Natychmiast schodzimy! — powiedział zdenerwowany głos posłusznie
i z wyraźną ulgą. Rozłączył się szybciej niż ja.
I dopiero teraz uderzyła mnie niezwykłość tych rozmów. Powoli odłożyłam słu-
chawkę na aparat i oparłam się o poduszkę, nagle rozbudzona. Patrzyłam w ciemność
szeroko otwartymi oczami i czułam, jak serce zaczyna mi bić rozkosznym niepoko-
jem.
Wreszcie, po raz pierwszy, obudziła się we mnie myśl, że to nie jest zwyczajna pomył-
ka. Zwyczajna pomyłka zdarza się raz albo dwa razy i na ogół polega na pomyleniu nu-
meru telefonu, a tu przecież dzwonią systematycznie, wymieniając przy tym wyraźnie
numer, który należy do mnie od wielu lat. Głupie dowcipy? Niemożliwe, ileż osób mu-
siałoby w tym brać udział, a poza tym komu by się chciało dzwonić o trzeciej w nocy
wyłącznie dla robienia kawałów. A do tego ten ton głosu!... Zaangażowali samych akto-
rów? I kto? Nie, wykluczone, to nie są złośliwe dowcipy!
I nagle piknęło mnie w sercu, bo zdałam sobie sprawę z tego, co to może być.
Schodzą... natychmiast schodzą... Wielki Boże, ależ to wygląda na szajkę bandytów!
I ten Szkorbut... Ależ oczywiście, to jest najwyraźniej w świecie hasło wywoławcze ban-
dyckiego gangu, który przygotowuje duży skok! Telefonicznie podają sobie informacje,
rozmawiając niezrozumiałym szyfrem!...
No dobrze, szajka szajką, ale co ja w tym robię? Dlaczego, na litość boską, przycze-
pili się do mnie? Nigdy w życiu nie miałam do czynienia z żadnymi przestępcami i, jak
rozumiem, nikt z moich znajomych nie zajmował się tego rodzaju działalnością, więc
skąd im się nagle wzięło?... I o co im może chodzić? Schodzą... Skąd, u diabła, schodzą?
Ze schodów? Wnosząc ze zdenerwowania brzmiącego w głosie tajemniczego członka
bandy, coś im się pomieszało i zaistniała jakaś podbramkowa sytuacja...
Pomyślałam sobie, że to jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Przez całe życie
marzyłam o wmieszaniu się w jakąś wspaniałą, niezwykłą aferę i teraz miałoby mnie to
rzeczywiście spotkać? Cud? Niemożliwe, cud był na kościele na Nowolipkach, ale nie
u mnie w domu!
Pełna równocześnie zwątpienia i nadziei zastanawiałam się intensywnie nad tym,
skąd wytrzasnęli mój numer telefonu i co im strzeliło do głowy, żeby dzwonić właśnie
80
81
do mnie. Dlaczego do mnie?
Coś mi nagle błysnęło w głowie i natychmiast zgasło. Jakaś nieuchwytna, mglista
myśl o czymś niesłychanie ważnym, o czym powinnam wiedzieć, a co jest przyczyną
tego przyczepienia się do mojego telefonu. Byłam pewna, że w tym coś jest, tylko co?
Co?!...
Przestałam się zastanawiać nad tajemniczą działalnością bandy i tylko usiłowałam
sprecyzować tę niejasną myśl, ale to było tak męczące, że zanim doszłam do jakichkol-
wiek rezultatów, zasnęłam na nowo. Wróciłam do tych rozmyślań nazajutrz rano, jadąc
do pracy. W dzień myśli się o wiele bardziej trzeźwo niż w nocy. Niechętnie i z żalem
doszłam do wniosku, że wspaniała afera bandy przestępców jest tylko moim pobożnym
życzeniem, a idiotyczne telefony są zemstą byłej ofiary za poprzednie prześladowania
i za te bułgarskie pomidory.
Prawdopodobnie napuścił na mnie swoich wszystkich znajomych, żeby mi życie za-
truli, no, a to są przecież ludzie przyzwyczajeni do odpowiedniej modulacji głosu...
Musiałam wybrać odpowiednie zdjęcia do skończonego wreszcie artykułu. Dzień
był piękny, słoneczny, wiosenny, więc szłam do macierzystej Redakcji okrężną drogą.
A zresztą, trzeba przyznać uczciwie, że niezależnie od pogody, ilekroć byłam w tej oko-
licy, same nogi mnie niosły pod hotel „Warszawa”. Bez sensu, bez powodu, nielogicznie
i irracjonalnie, ale jednak niosły.
Idąc rozmyślałam o tajemniczych telefonach. Niezwykły okrzyk „Szkorbut, Szkorbut”
zaczynał mnie coraz bardziej intrygować. Snułam sobie na ten temat różne przypusz-
czenia i byłam tym tak głęboko zaabsorbowana, że dopiero w ostatniej chwili zauwa-
żyłam idącego naprzeciwko mnie bardzo wysokiego faceta. Poznałam go natychmiast,
chociaż widziałam go tylko ten jeden raz w Bristolu, i miałam teraz wielką ochotę za-
trzymać się i zawołać za nim: „Dzień dobry panu”, ale powstrzymałam się od tego, bo
ten pan szedł z kobietą.
Poczułam głęboki żal, że zauważyłam ich za późno i nie zdążyłam się jej przyjrzeć.
Ostatecznie powinnam chyba obejrzeć babkę, za której rywalkę przez jakiś czas ucho-
dziłam. Westchnęłam ciężko i wróciłam do absorbujących rozmyślań o Szkorbucie.
Zdjęcia w Redakcji wybrałam bardzo szybko i już po półgodzinie byłam z powrotem
w biurze. Wiesio, Janusz i Witold pracowali, atmosfera była dość niemrawa i wszystkim
się wyraźnie chciało spać. Usiadłam przy stole i zupełnie bez zapału zabrałam się do
projektu. Wiesio ziewnął okropnie i melancholijnie zapatrzył się w radio.
— Coś nudno dzisiaj... — powiedział. — Może by zadzwonić do tego pana?
— Nie fatyguj się — odparłam niechętnie. — Nie ma go tam, przed chwilą spotka-
łam go na ulicy.
— Ale przecież słyszałem go parę minut temu — zaprotestował Wiesio.
— Pewnie z taśmy, cudów nie ma, w dwóch miejscach naraz nie przebywa.
82
83
Powiedziałam to i nagle coś mnie zastanowiło. Zaraz, kiedy to Janka oglądała go na
schodach? Wczoraj? A kiedy Wiesio maglował go o te pomidory?
— Wiesiu — spytałam z lekkim zainteresowaniem — kiedy ty tam dzwoniłeś?
Wczoraj, prawda?
Wiesio popatrzył na mnie w zamyśleniu.
— Wczoraj, oczywiście. To było tuż przedtem, zanim skończyłem te cholerną makie-
tę, a potem stłukłem pod nią szybę. A bo co?
— Nic — odparłam z roztargnieniem i zaczęłam myśleć.
Wczoraj Wiesio dzwonił i wczoraj Janka go widziała w naturze. Dzwonił jakieś dwa-
dzieścia po dwunastej... o której godzinie ona go oglądała?
Podniosłam się i podeszłam do telefonu.
— O której godzinie widziałaś go na tych schodach? — spytałam bez wstępów, bo na
intelekt ukochanej przyjaciółki mogłam ślepo liczyć. — To było wczoraj, prawda?
— Coś się stało? — spytała Janka natychmiast.
— Jeszcze nie wiem. No? Kiedy to było?
— Zaraz, czekaj, niech sobie przypomnę... Wczoraj na pewno, a o której? Wyszłam
stąd o dziesiątej, potem byłam w Pałacu Kultury, potem nie wiem, co robiłam, ale stam-
tąd wróciłam o pierwszej. Musiałam go widzieć tak gdzieś koło wpół do pierwszej albo
nieco wcześniej.
Wniosek nasunął mi się błyskawicznie pomimo rozpaczliwego niewyspania.
Milczałam w tę słuchawkę tak długo, aż zaniepokoiłam tym Jankę.
— Halo, co się stało? Umarłaś tam? Nie milcz tak, bo się zdenerwowałam!
— Czekaj — powiedziałam — wezmę papierosa. Ty też weź i uzgodnijmy rysopisy.
Przyjmij do wiadomości, że tuż przed wpół do pierwszej Wiesio rozmawiał z nim przez
telefon.
— Z domu?
— Nie, z pracy. Stąd.
— Co stąd? Wiesio stąd? Ja się pytam, skąd tamten rozmawiał?
— Z rozgłośni.
— Jak to?
— Zwyczajnie. Wiesio dzwonił do niego do rozgłośni.
— On tam był?!
— We własnej osobie. Sama słyszałam aż za dobrze. Co jak co, ale ten głos poznam
na końcu świata.
— Nie rozumiem. Przecież go widziałam na własne oczy na drugim końcu miasta.
Zdążył przejechać?
— Niewykonalne. Z Mokotowa na Stare Miasto w ciągu pięciu minut, i do tego jesz-
cze wejść na drugie piętro i wyjść z powrotem z psem, żeby cię spotkać na schodach?...
82
83
Mowy nie ma!
— No to co, rozdwoił się?
— Toteż właśnie zastanawiam się nad tym, kogo ty widziałaś...
Teraz Janka zamilkła na długą chwilę.
— Nie milcz, do diabła! — zdenerwowałam się. — Mów szczegółowo, jak wyglądał!
Przez kilka minut ustalałyśmy rysopis z najdrobniejszymi detalami. Bezskutecznie,
nic nam nie dawało stuprocentowej pewności.
— Czy on nie miał niczego, po czym go można na pewno rozpoznać? — spytała
zniecierpliwiona Janka. — Żadnych znaków szczególnych?
— Miał — odparłam ponuro. — Szarą marynarkę ze skórzanym kołnierzykiem.
Ciuch, na pewno tylko jedna w Warszawie. I dwa metry wzrostu.
— Wypchaj się dwoma metrami. O Boże, gdybym coś podobnego przypuszczała, to
możesz być pewna, że kazałabym mu zdjąć jesionkę. Wszystko mi jedno, co by sobie
o mnie pomyślał!
— I znów napadłabyś na niewinnego człowieka. Nie, nic z tego, nie wchodzę do kon-
kurencji. Mam tego dosyć, on czy nie on, niech sobie lata po tych schodach z góry na
dół i z dołu do góry do dnia Sądu Ostatecznego. Nie zamierzam nic robić!
— Nie denerwuj mnie. Zdechłaś duchowo?
— Zdechłam kompletnie. Jestem w stanie zaawansowanej chandry i kicham na cały
świat. Zresztą mam co innego na głowie...
— Szkorbut?
— Szkorbut. To może być coś ciekawego. Liczę na to, że mnie wyrwie z tego głupiego
stanu...
Wbrew kategorycznym zapewnieniom nie mogłam się pozbyć nikłego zaintereso-
wania tamtym tematem. Kto by przypuszczał, że w Warszawie jest tylu jednakowych
czarnych, wysokich facetów! I do tego z czarnymi psami. Co za urodzaj na czarne psy!
Bo przecież nie uwierzę w fakt istnienia człowieka, którego po tylu wysiłkach musiałam
przenieść w dziedzinę mitu i legendy, i nie uwierzę w możliwość rozwikłania tej po-
grzebanej na zawsze tajemnicy...
Artykuł o domach kultury musiałam jeszcze przepisać na maszynie. Wlokło się to za
mną jak kula u nogi i nie miałam innego sposobu pozbycia się tej zakały, jak tylko defi-
nitywnie ją skończyć i oddać. Telefon zadzwonił, kiedy byłam na czwartej stronie.
— Słucham...
— Halo Szkorbut! Szkorbut!
Oczywiście, że Szkorbut, cóż by innego! Byłabym zdziwiona — gdyby mnie nagle za-
niedbali. Z uwagi na bliski, już koniec mojego literackiego męczeństwa, samopoczucie
mi się znakomicie poprawiło, a co za tym idzie odzyskałam nieco przytomności umy-
słu. Czymkolwiek by ten Szkorbut był, nie mogę go wypuścić z ręki, dopóki się czegoś
84
85
konkretnego nie dowiem. Postanowiłam działać metodycznie.
— Pod jaki numer pan dzwoni? — spytałam ostro.
— Cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden.
— Tak jest, słucham.
— Rejon sto dwa spalony. M-2 odpadł z akcji...
— A M-4? — spytałam w nagłym natchnieniu.
— W porządku, działa. A-x i B-2 będą w rejonie sto jeden Zaczynamy o pierwszej.
Czy są jakieś polecenia?
— Nie — odparłam zgodnie z prawdą, bo jako żywo żadnych poleceń nie miałam.
Chciałam mu jeszcze tylko zaproponować żeby do tego rejonu sto dwa wezwał straż po-
żarną, ale nie zdążyłam, bo się rozłączył.
Automatycznie wróciłam do maszyny, usiadłam i zapaliłam papierosa prawdopo-
dobnie już od tej chwili włączyłabym aktywnie do tajemniczej afery, gdyby nie nie-
uchronna konieczność dopełnienia obowiązku. Na ogół biorąc bardzo lubię pisać arty-
kuły, ale w tym jednym wyjątkowym wypadku żywiłam głęboki wstręt do zasadniczo
miłego zajęcia. Wiedziałam, że muszę go skończyć, bo inaczej nie będę w ogóle zdolna
do jakichkolwiek myślenia, a tym bardziej działania. To było coś jak potworny balon,
wypełniający do ostatnich granic wszystkie pomieszczenia, w jakich się znajdowałam,
otaczający mnie dookoła jak powietrze, gnębiący mnie bez przerwy i bez chwili wy-
tchnienia. Musiałam się go wreszcie pozbyć! Gdyby nie znienawidzony artykuł, niewąt-
pliwie już wcześniej wymyśliłabym coś głupiego, zrobiłabym to co wymyśliłam, zepsu-
łabym wszystko, bo miałam stanowczo za mało danych, żeby zadziałać inteligentnie.
Nie włączyłam się więc jeszcze, tylko zaczęłam myśleć między jednym a drugim prze-
pisywanym zdaniem, co nie wpływało najlepiej ani na przepisywanie, ani na rezultaty
myślenia.
Sensu w tym wszystkim nie ma za grosz. Dzwoni do mnie banda przestępców, z du-
żym uporem informując mnie o jakiejś idiotycznej akcji i domagając się poleceń. Można
z tego wywnioskować, że zostałam mianowana zaocznie hersztem szajki opryszków.
Akcja jest niewątpliwie nielegalna, bo żadna legalna instytucja tak głupio nie działa.
„...zespoły artystyczne prowadzą ożywioną działalność przestępczą”. Zatrzymałam
się, wyiksowałam „przestępczą” i pisałam dalej, równocześnie usiłując myśleć logicz-
nie. Co on rozumiał, mówiąc „schodzimy”? Skąd mógł schodzić w warunkach war-
szawskich? Ze statku nie, za zimno, statki nie kursują, szczytu góry w Warszawie nie ma.
Schodów, owszem, jest do diabła i trochę, mogli schodzić na przykład z jakiegoś stry-
chu, na którym byli zaczajeni... „ruchome ścianki pozwalają na dowolną synchroniza-
cję pomieszczeń...”
Do diabła, nie synchronizację, tylko użytkowanie! Albo zrezygnuję na razie z jednej
z dwóch wykonywanych równocześnie czynności, albo dostanę fijoła! Po namyśle zre-
84
85
zygnowałam z przepisywania.
Uznałam, że muszę się zająć zagadnieniem poważnie. Jedna nie wyjaśniona tajem-
nica w życiu w zupełności mi wystarczy, drugiej sobie stanowczo nie życzę. A być może
uda mi się wykryć jakieś wspaniałe przestępstwo i ojczyzna będzie mi wdzięczna do
grobowej deski.
Oczywiście uczyniłam to, co się zawsze w takich wypadkach robi. Dokonałam szcze-
gółowego spisu posiadanych wiadomości, które, utrwalone czarno na białym, wydały
mi się niesłychanie głupie, ponieważ nic z nich nie mogłam zrozumieć.
Doszłam jedynie do pewnych oderwanych spostrzeżeń.
Użyłam słowa „stanowiska”, a mój rozmówca nie okazał zdziwienia. Wobec tego na-
leży przyjąć, że schodzili nie ze schodów, tylko ze stanowisk. Stanowiska były w rejonie.
Co to jest rejon? Takie określenie dotyczy zazwyczaj miejsca, ale to miejsce to może być
równie dobrze fragment ulicy, dzielnica miasta, jak i wszystkie pola, lasy i łąki na tere-
nie całego kraju. Powietrza pod uwagę nie brałam, bo byłam zdania, że przy ustalaniu
wysokości nad poziomem morza, podawaliby jakieś informacje o pogodzie, tak jak na
przykład dla szybownictwa.
Banda jest liczna, bo po pierwsze za każdym razem dzwoni do mnie ktoś inny, a po
drugie mówili o sobie w liczbie mnogiej. Mają jakiegoś szefa. Szefa...
Przy szefie coś mnie tknęło, ale nie wiedziałam co. Ten szef powinien mi dać coś
do zrozumienia. Myślałam przez chwilę, nic nie wymyśliłam i zostawiłam szefa w spo-
koju.
Nadmiar znaków pisarskich, którym mnie cały czas uszczęśliwiają, to może być
wszystko, od materiałów budowlanych począwszy, a na szpiegach wrogiego państwa
skończywszy. Szczerze mówiąc, wolałabym szpiegów niż cegły. Trzeba będzie zrobić
sobie spis wszystkich odpowiednich słów na M, na A i na B i zobaczyć, co z tego wy-
niknie...
Jedyna rzecz, jaką podają wyraźnie, to czas. Jestem świetnie zorientowana, kiedy
się coś dzieje, tylko nie mam pojęcia, co i gdzie. Przez krótką chwilę błysnęła mi myśl,
żeby może dzwonić do wszystkich komend milicji w całej Polsce, pytając, czy się przy-
padkiem gdzieś coś o takiej porze nie zdarzyło, ale szybko wybiłam to sobie z głowy.
Spokojnie, na milicję przyjdzie czas, jak już coś konkretnego odkryję.
No i najważniejsze pytanie: dlaczego, na miłość boską, dzwonią do mnie?!
I znów doznałam uczucia, że powinnam to wiedzieć i że to jest clou całej zagadki.
To coś okropnie ważnego, czego sobie, nieszczęsna, zaspana idiotka, nie mogę w żaden
sposób przypomnieć!
Ta ostatnia myśl tak mnie zmęczyła, że zakończyłam rozmyślania. Uznałam, że muszę
trzymać rękę na pulsie i postarać się o więcej wiadomości, a przede wszystkim muszę
wreszcie zrzucić z głowy tego upiora w postaci domów kultury!
86
87
Nad upiorem wyraźnie ciążyło przekleństwo. Nie skończyłam go przepisywać tej nocy, bo byłam już zbyt śpiąca po wyczerpujących rozmyślaniach i następnego wieczoru znów usiadłam do maszyny. Oczywiście, natychmiast zadzwonił telefon.
— To ty? — krzyknęła moja przyjaciółka podnieconym głosem. — Słuchaj, widzia-
łam coś nadzwyczajnego!
Od razu mnie to zirytowało, bo oczekiwałam Szkorbutu i niepotrzebnie przywoła-
łam na pomoc wszystkie władze umysłowe, maksymalnie wytężając inteligencję. A przy
tym miałam zupełnie wystarczającą ilość własnych nadzwyczajności.
— Denerwują mnie te twoje wizje — powiedziałam gniewnie. — Co znów widzia-
łaś?
— Widziałam go podwójnie!
Doskonale wiedziałam, o kogo jej chodzi, i tylko zastanawiałam się przez chwilę,
gdzie i z jakiej okazji mogła się tak zalać.
— Były jakieś imieniny? — spytałam ostrożnie.
— Jakie imieniny?
— Jakiekolwiek. Po imieninach dużo rzeczy widzi się podwójnie. A czasem nawet
w całych stadach... Nie widziałaś go w stadzie?
— Idiotka! W jakim stadzie? Ja mówię o facecie, a nie o buhaju. Widziałam ich
dwóch, takich samych, w biały dzień, w samo południe, na placu Zamkowym.
— Jesteś pewna, że ci się w oczach nie dwoi?
— Przestań się wygłupiać i słuchaj, bo ja dopiero teraz jestem naprawdę przejęta!
Wyjechałam schodami, wyszłam na plac Zamkowy i natychmiast rzucili mi się w oczy,
bo było mało ludzi. Tego samego wzrostu i, jak Boga kocham, można się pomylić!
Powoli i z oporami docierała do mnie rewelacyjność tej informacji. Postanowiłam
zachować daleko posuniętą ostrożność.
— Co robili? — spytałam z zaciekawieniem, ale bez przesadnego podniecenia.
— Oddalali się od siebie.
— Co?! Co to znaczy?
— No, szli tak, jakby się przed chwilą pożegnali i rozstali. Jeden poszedł zupełnie,
a drugi został.
— Jak to został, gdzie został? Usiadł na placu Zamkowym i karmił gołębie?!
— Nie, podszedł do budki i kupował kwiaty. Natychmiast poleciałam za nim, stanę-
łam obok i udawałam, że oglądam te kwiaty. Nie mam pojęcia, jakie były, pewnie dosta-
łam rozbieżnego zeza!
— Zauważył cię?
— Jeszcze jak! Wcale nie wierzył w moje zainteresowanie kwiatami i przyglądał mi
się okropnie podejrzliwie. I wiesz, już mi się teraz o wiele bardziej podobał...
— Dlaczego ci się bardziej podobał?
86
87
— Nie wiem. Miał inny wyraz twarzy... Miał taki uśmiech, jakby go to bawiło. No,
miał poczucie humoru!
Mimo woli, wbrew niechęci, ujrzałam oczyma duszy lekko kpiący, a pomimo to bar-
dzo sympatyczny uśmiech. Uśmiech człowieka, który nie istnieje... Otrząsnęłam się
z tego widoku.
— Skoro ze sobą rozmawiali, to może to był ten cholerny, mityczny przyjaciel? — po-
wiedziałam z powątpiewaniem. — Ten, który do mnie dzwonił?
— Dwumetrowy?!
— No to co, przyjaciołom nie wolno rosnąc?
— Wykluczone, niemożliwe, żeby się tak dobrali. Jestem pewna, że to był on! Ten
twój tajemniczy nieznajomy!
— No i co dalej? — spytałam, zdenerwowana jej kategorycznym przekonaniem.
— Co potem zrobił? Przecież nie stoi przy tej budce do tej pory!
— Wsiadł do samochodu i odjechał.
— Do jakiego samochodu?
— Nie wiem.
— Jak to, nie rozpoznałaś marki samochodu?! Zaniewidziałaś nagle czy byłaś kom-
pletnie nieprzytomna?
— No pewnie, że byłam! Duży. Szary.
— I pod spodem miał cztery koła. Rzeczywiście, kuriozum, jedyne w Warszawie.
Dlaczego, do diabła, do mnie nie zadzwoniłaś?!
— Nie zdążyłam! Co ty sobie wyobrażasz, miałam mu powiedzieć: „Niech pan chwilę
zaczeka, ja tylko zawiadomię przyjaciółkę”?
— Trzeba było za nim jechać!
— Czym?!
— Taksówką!
— Chyba masz źle w głowie. Skąd taksówka w południe na Starym Mieście?!
— No to straciłyśmy okazję rozpoznania obiektu. Następnym razem jak go zoba-
czysz, to dzwoń do mnie, a potem leć za nim i zostawiaj mi znaki. Rzucaj na ziemię co-
kolwiek, papierki, pieczywo...
— Głupiaś, papierków wszędzie do diabła i trochę, a pieczywo gołębie zeżrą.
— No to co innego, byle co. Kapsle od piwa...
— Wyraźnie cierpisz na zaburzenia umysłowe!...
Odłożyłam słuchawkę nieco poruszona. Czyżby znów pogrzebana na wieki tajem-
nica zaczynała mi wchodzić w paradę? Kto to jest, ten człowiek, którego ona ustawicz-
nie spotyka? Muszę to sprawdzić, bo inaczej nie zaznam spokoju, tylko jak? Stanąć na
placu Zamkowym i stać przez dwa tygodnie jak Szymon Słupnik? Szymon Słupnik stał,
zdaje się, dłużej... Dlaczego ona go ciągle spotyka, a ja nie? Do diabła, i mówi się, że
88
89
świat jest mały!
Wróciłam do maszyny i pisałam. W głębi duszy byłam pełna napięcia. Czekałam na
Szkorbut...
Szkorbut nie zawiódł, zadzwonili przy ostatniej stronie. W milczeniu słuchałam
szybkich, zakonspirowanych informacji.
— M-4 w porządku, nie wykryty. W rejonie sto jeden dwa B-x falsyfikaty. Sygnał
„olaboga”. Jutro dwudziesta trzecia trzydzieści. Koniec meldunku.
Olaboga! Olaboga, to ja mogłabym krzyknąć. Czy ci ludzie poszaleli? Na moment
zwątpiłam w bandę przestępców i przyszło mi do głowy, że to może grupa wariatów
uciekła z zakładu zamkniętego. O cóż, na miły Bóg, może im chodzić?! M-4 to może być
bandzior, któremu udało się uniknąć kontaktów z władzą ludową, ale te dwa falsyfika-
ty? Podstawiają manekiny zamiast ludzi? A może to są fałszerze pieniędzy?... Po diabła
fałszerzom pieniędzy sygnał „olaboga”?!
Zamiast iść spać zabrałam się do śledztwa i w ciągu godziny wyprodukowałam spis
wyrazów, który po bliższym obejrzeniu wyglądał raczej niepokojąco. Pisałam wszyst-
ko, co mi przychodziło do głowy na A, na B i na M, nie przebierając, jak leci, i osiągnę-
łam imponujący stek nonsensów. Muflony, mięso, marihuana, morfina, milicja, mokra
robota, anteny, mikrofony, arszenik, brylanty, banknoty, agronomia, biologia... i bardzo
dużo innych, równie interesujących rzeczy. Jakim sposobem przedmiotem przestęp-
stwa mogła być na przykład agronomia albo ministerstwo jako takie, które też w tym
zbiorze ulokowałam, doprawdy nie wiem. Z niesłychanym wysiłkiem wpatrywałam się
w ten osobliwy spis czując, jak mi się zaczyna wszystko w głowie mącić, a równocześnie
nie mogąc się pozbyć uczucia, że to wcale nie jest takie głupie, jak by się zdawało. Coś
w tym jest, co ma jakiś sens, tylko nie wiem, co i jaki.
Poszłam wreszcie spać, z niepokojem myśląc, co będzie, jak mnie znów wyrwą
z łóżka w środku nocy. Będę nieprzytomna i mogę się wygłupić z czymś, co im uprzy-
tomni pomyłkę... Za nic w świecie!
Pomimo niepokoju zasnęłam jak kamień i telefon musiał chyba długo dzwonić,
zanim sięgnęłam po słuchawkę. Na dźwięk znajomego hasła błyskawicznie oprzytom-
niałam. Ktoś mówił bardzo zmęczonym głosem i chyba przez to zmęczenie był wyjąt-
kowo mało oficjalny.
— Jak długo można czekać — mówił, ale raczej z rezygnacją niż z pretensją. — Szef
jest?
— Nie, nie ma — odparłam z absolutnie czystym sumieniem. Mogłam przysiąc na
wszystkie świętości, że żaden szef w moim domu nie nocuje.
— No, trudno. Proszę go zaraz zawiadomić, że jest krewa. A-x nie działał, nie wia-
domo dlaczego. B-1 też nie bardzo, parę rzeczy nie wyszło.
— Których rzeczy? — spytałam ostrożnie i czujnie.
88
89
— Zaraz podam, mam spisane... Brząścić, wiątek... krztąc... pierzag, mątla... piąrze...
To chyba wszystko.
Zamarłam na chwilę i całe intelektualne wnętrze przewróciło mi się do góry nogami.
Przez kilka sekund nie mogłam wydobyć z siebie głosu.
— Tak, dobrze. Co dalej? — powiedziałam możliwie spokojnie.
— Jutro wszystko według planu. Czekamy na dalsze polecenia. To wszystko, dobra-
noc.
— Dobranoc — odparłam, zaskoczona pierwszym ludzkim słowem, jakie wresz-
cie usłyszałam. Ha, to była rewelacja! Już nie światełko, a wspaniały blask reflektora
w ciemnościach! Wielki Boże, ja przecież wiem, wiem, co znaczą te idiotyczne słowa!!!
Niewiele brakowało, a olśniona niespodziewanym odkryciem, wyskoczyłabym
z łóżka i zaczęłabym tańczyć po mieszkaniu. Uchylił się przede mną rąbek tajemnicy.
Kilka dokładnie pozbawionych sensu słów pozwoliło mi nagle pojąć istotę przestęp-
stwa. Byłam tak uszczęśliwiona, że musiałam natychmiast dać ujście uczuciom, bo ina-
czej nie tylko nie mogłabym spać, ale wręcz groziło mi pęknięcie. Chwyciłam słuchawkę
i wykręciłam numer przyjaciółki.
— Słucham — odezwała się zaspanym głosem po Bóg wie ilu sygnałach.
— Brząścić! — krzyknęłam w radosnym szale. — Wiątek, mątla!...
— Matko Boska, zwariowałaś!!
— Nie, miałam przed chwilą telefon! Wszystko wiem! Krztąc!
— Chryste Panie — powiedziała z przerażeniem, nagle otrzeźwiała Janka. — Na
mózg ci to wszystko padło? Co ty mówisz?!
— Streszczam ci clou zagadnienia. Znam przedmiot przestępstwa!
— Mam wrażenie, że zwariowałaś do reszty. Mów ludzkim językiem albo natych-
miast dzwonię do pogotowia!
— No to słuchaj... Powtórzyłam jej niedawną rozmowę.
— No dobrze, ale ja nic z tego nie rozumiem. Moim zdaniem rozmawiał z tobą obłą-
kany. Co to znaczy?!
— To są słowa, nie istniejące w polskim języku...
— Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości...
— Czekaj, słuchaj dalej...
Opowiadając jej swoje wnioski równocześnie porządkowałam sobie radosny chaos
w głowie. Od wielu długich lat wiedziałam, że całe spisy takich bezsensownych słów
odczytuje się przy sprawdzaniu mikrofonów, nadajników, odbiorników czy też innych
urządzeń radiowych. Moje wiadomości na ten temat nie były zbyt dokładne i szczegó-
łowe, bo swymi czasy różne opowiadania, dotyczące prądów słabych i łączności, wlaty-
wały mi jednym uchem, a wylatywały drugim, ale były zupełnie wystarczające, żeby nie
mieć wątpliwości, o co tu chodzi.
90
91
— Rozumiem z tego — mówiłam z okropnym przejęciem — że oni robią jakąś ma-
chlojkę w dziedzinie ogólnie biorąc radia. Nie wiem dokładnie jaką, bo się na tym nie
znam. To może być afera szpiegowska, w której posługują się jakąś nową aparaturą,
może być przemyt na wielką skalę, może być dużo innych rzeczy. Spróbuję coś od nich
wyciągnąć na podstawie tego wiątka... Jestem zachwycona!
— Ja jestem bardziej śpiąca — powiedziała Janka z dezaprobatą. — O tej porze nie
doceniam najwspanialszych rewelacji. Nie mogłybyśmy o tym jutro porozmawiać?
— Już jest jutro.
— No to dziś, ale nie w tej chwili. Błagam cię, idź spać! Daję ci słowo honoru, że po
południu będziesz mądrzejsza. Wiem na pewno!
— Dobrze, na twoją odpowiedzialność...
Zanim zasnęłam, obejrzałam jeszcze z triumfem mój spis idiotyzmów. Miałam rację,
to nie takie głupie, mam tu mnóstwo słów, dotyczących działalności radiowej. Trzeba to
będzie jutro przemyśleć...
Moja chandra skończyła się nagle, jak nożem uciął. Zbiegły mi się razem dwa ra-
dosne wydarzenia: skończyłam definitywnie gnębiący mnie artykuł i wykryłam istotę
przestępstwa. Poczułam się nagle pełna wigoru i głęboko zainteresowana życiem.
Najbardziej dopingująco działał niezrozumiały fakt wmieszania mnie, mnie, zupełnie
zwyczajnej, praworządnej obywatelki PRL, w tajemniczą działalność zradiofonizowa-
nej bandy. Dlaczego mnie?! Coś w tym musi być, gdyby była jakaś zmiana numerów
telefonów, to jeszcze byłoby to wytłumaczalne, ale nic takiego nie było. Więc skąd?!...
Dlaczego akurat mnie?!...
Rozpoczęłam metodyczną działalność. Udało mi się złapać telefonicznie dwóch sta-
rych przyjaciół z odpowiedniego działu w Polskim Radiu i moje wiadomości na intere-
sujące mnie tematy nabrały wyraźnych rumieńców. Niestety, w zestawieniu z tymi wia-
domościami informacje udzielane mi przez uprzejmych bandytów były po większej
części pozbawione sensu. Niewątpliwie coś tu nie grało.
Nikt nie robi takiej tajemnicy ze sprawdzania aparatury radiowej i na pewno nikt
o tym nie informuje nie zainteresowanych osób postronnych, posługując się rodzajem
awitaminozy o różnych porach dnia i nocy. I dlaczego to nosi nazwę akcji? Najbardziej
mi to wyglądało na działalność szpiegów, używających krótkofalówek. Synchronizacja
krótkofalówek jest na pewno konieczna. Dobrze, tylko czemu uzgadniają to ze mną?
Metodyczna działalność zaczęła się na mnie powoli odbijać. Współpracownicy przy-
glądali mi się nieufnie, kiedy siedziałam nad mapą Warszawy i okolic, usiłując odgad-
nąć umiejscowienie rejonów. Wreszcie, kiedy na pytanie Janusza, gdzie jest plan sytu-
acyjno-wysokościowy, odpowiedziałam: „W rejonie sto jeden” i kiedy kilkakrotnie po-
wtórzyłam w zamyśleniu: „Brząścić... piąrze...”, wystraszyłam ich ostatecznie.
— Wiecie, ona chyba powinna iść na urlop — powiedział Janusz z żywym niepoko-
90
91
jem. — Znów jej coś zaszkodziło. Joanna, książki telefonicznej nie chcesz?
— Odczep się — mruknęłam i dalej trwałam w swoim szaleństwie, ugruntowywa-
nym nocnymi telefonami.
Odnowione wiadomości troskliwie pielęgnowałam, posługując się nimi ze zręczno-
ścią, która mnie samą wprawiała w podziw. Przez dwa dni udało mi się niemal uwie-
rzyć, że istotnie należę do szajki, w której wyraźnie coś nawalało.
Drugiego dnia późnym popołudniem odezwał się jeden ze znanych mi już głosów,
zdenerwowany bardziej niż kiedykolwiek.
— Szkorbut! — krzyknął w pośpiechu. — Cztery, czterdzieści dziewięć, osiemdzie-
siąt jeden?
— Tak jest, słucham.
— Co się dzieje, do diabła? Rejon sto jeden spalony, sto dwa spalony, niedługo nie zo-
stanie ani kawałka miejsca! Wiedzą, że wczoraj był falsyfikat, cała seria B nie odpowia-
da, co to znaczy?!
A bo ja wiem, co to znaczy? Też mi głupie pytania zadaje! Zdenerwował mnie tak, że
wcale nie musiałam udawać, że jestem również przejęta.
— Proszę mówić spokojnie i po kolei — powiedziałam stanowczo i zaryzykowałam
dalszy ciąg. — Gdzie jest aparatura?
— No jak to gdzie, już przewieziona. Dlaczego wszystkie wiadomości przenikają, to
się źle skończy! Załatwią nas i guzik wyjdzie z całej roboty!
Żebym ja się mogła od niego dowiedzieć, z jakiej roboty i dokąd oni tę aparaturę
przewieźli! Rany boskie, co by tu powiedzieć?
— A jak milicja? — spytałam na chybił trafił.
— Milicja! — krzyknął mój rozmówca z przerażeniem w głosie. — Chroń nas Bóg
przed milicją!
No pewnie, to było dla mnie zrozumiałe. Tylko co dalej? Ja mam mu teraz wyjaśniać
sytuację i wydawać polecenia? Przecież to kretyństwo! Skupiłam się najbardziej, jak
tylko mogłam, rozpaczliwie przywołując na pomoc całą zdobytą wiedzę.
— A jak synchronizacja?
— A, właśnie. Sygnał „łubudu”.
Łubudu! Matko Boska! Co teraz?!
— Co teraz? — spytałam mimo woli, przygnębiona nadmiarem dziwolągów.
— No nic teraz, trzeba odczekać. Jeszcze jutro próba z B-2 i B-3. Termin będzie po-
dany w ostatniej chwili, rejon też. Jakieś bydlę się wyłamuje, nie wiadomo kto... No, nie
chciałbym być w jego skórze!
— W porządku — powiedziałam, chociaż wyglądało na to, że nic nie jest w porząd-
ku. — Czekam na podanie terminu. To wszystko?
— Tak, koniec meldunku. Niech się coś wreszcie, do diabła, wyjaśni!
92
93
Sama niczego bardziej nie pragnęłam. Zaczęłam być zaniepokojona, bo uprzytomni-
łam sobie, że udzielane mi wiadomości powinnam gdzieś dalej przekazywać. Ponieważ
tego nie czynię, robi się jakieś zamieszanie. Tylko tego brakuje, żeby się wreszcie zorien-
towali, z kim rozmawiają! Wystarczy zadzwonić do biura numerów i moje życie zacznie
być w niebezpieczeństwie...
Zanim zdążyłam ochłonąć po rozmowie i po tym „łubudu”, które mną mocno
wstrząsnęło, telefon znów zadzwonił. Z niepokojem podniosłam słuchawkę.
— Słucham — powiedziałam ostrożnie.
— Cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden?
— Tak.
— Szkorbut. Proszę o dyspozycje!
Masz ci los, tego jeszcze nie było! Jakich ja mu mam dyspozycji udzielać?
— Nie wiem, czego pan jeszcze nie wie — powiedziałam w przypływie natchnienia.
— Nie ma sensu mówić wszystkiego, to niewskazane.
— Tak jest. Co z rejonem sto dwa?
— Spalony — odparłam natychmiast, szybko przypominając sobie poprzednią roz-
mowę.
— O rany boskie! A co z serią B?
— Nie wiadomo, dlaczego nie odpowiada. Jutro B-2 i B-3.
— Kiedy i gdzie?
— Termin i rejon będzie podany w ostatniej chwili.
— W porządku, dziękuję. Proszę przekazać, A-x działa, sprawdzone, udało się. Sygnał
ten sam?
— Łubudu — powiedziałam z determinacją.
Diabli wiedzą, czy to chodzi o to, czy o coś innego. Wyglądało na to, że trafiłam, bo
mój rozmówca wyłączył się bez sprzeciwów.
Odłożyłam słuchawkę i spróbowałam nieco ochłonąć. Rany boskie, co się dzieje?
W co, w co, na litość boską, ja jestem wmieszana?! To prawda, że kocham tajemnice
i niezwykłe wydarzenia, uwielbiam sensacje w życiu, ale to jeszcze nie powód, żeby mi
się miały rzeczywiście przytrafiać. Nie dzwonią przecież do mnie specjalnie po to, żeby
mi zrobić przyjemność! Ach, wykryć! Bezwzględnie wykryć, co to znaczy!
Siedziałam kamieniem w domu, czekając na następny telefon i myśląc intensywnie.
Mogłabym ewentualnie postarać się o wyłapanie numeru, z którego do mnie dzwonią,
ale to nie ma żadnego sensu, bo dzwonią z różnych miejsc. Możliwe, że nawet z budki
telefonicznej. Rozmowy brzmią rozmaicie, nie ulega wątpliwości, że są przeprowadzane
z wielu aparatów, a nie z jednego. To ja jestem tą niewzruszoną bazą, a banda działa
w rozproszeniu. Nie ma co mówić, znaleźli sobie bazę znakomitą!
Zadzwoniła do mnie przyjaciółka.
92
93
— Słuchaj, przypomniałam sobie coś, może ci to coś da.
— No?
— Przypomniałam sobie, że miałam kiedyś taki telefon: o wpół do piątej rano za-
dzwoniła międzymiastowa, jakiś facet spytał, czy to mój numer, i powiedział: „Na tere-
nie Krakowa spokojnie”.
— Co takiego?
— Na terenie Krakowa spokojnie.
— Co to znaczy?
— A skąd ja mam to wiedzieć? Miałam ochotę mu zaproponować, żeby wobec tego
wywołał jakieś zamieszanie, ale byłam okropnie śpiąca i nie chciało mi się. Aha i jeszcze
spytał, czy są jakieś polecenia.
— I wymienił twój numer?
— Mój, jak byk. Do dzisiejszego dnia nie wiem, po co mnie o tym zawiadamiał. No
i co? Wyciągasz z tego jakiś wniosek?
— Tak, jeden, nieodparty. Że w dziedzinie pomyłek telefonicznych nie ma rzeczy
niemożliwych.
— Bo wiesz, mnie się to kojarzy. Bo mogliby chcieć dzwonić gdzie indziej, a przez po-
myłkę łączyłoby ich z tobą. To takie, jak to się nazywa? Mówiłaś, że te jakieś co robią?
— Wybieraki. Przeskakują.
— No właśnie. Ale oni wymieniają twój numer, a ten z Krakowa wymienił mój.
W tym musi coś być. Ten z Krakowa mógł mieć jakiś inny numer źle zapisany, ale to
było tylko raz, przecież chyba niemożliwe, żeby tylu ludzi miało źle zapisane numery?
— Czekaj, czekaj, coś mi przychodzi do głowy. Tylu ludzi... źle zapisane numery...
Źle... Źle?
Czułam, jak znów mi się błąka po głowie niejasna, męcząca myśl, że powinnam do-
skonale wiedzieć, co to znaczy, i jestem na progu najważniejszego odkrycia. Okropne
uczucie!
— Nie, nic z tego. Widocznie nie jestem stworzona do logicznego myślenia. Wiem, że
w tym coś jest, ale nie mogę pojąć, co. Mam przeczucie, że to coś, to jest właśnie sedno
zagadnienia, i że jak to odkryję, to wszystko inne się samo wyjaśni.
— Ja mam odwrotne przeczucie — powiedziała Janka w zamyśleniu. — Jak odkry-
jesz to najważniejsze, to dopiero wtedy zrobi się Sodoma i Gomora. Mówię ci, moja
dusza to czuje.
— Zaczynam nabierać zaufania do inteligencji twojej duszy...
Oplątująca mnie tajemnica wpływała na mnie znakomicie. Nie powodowała otępie-
nia, tylko przyjemne podniecenie, wzmagając bystrość umysłu. A przy tym przenikała
niejako nie przez serce, a przez rozum, pozwalając mi mieć miłe przeświadczenie, że je-
stem przytomna i nie popełniam nic przeraźliwie głupiego.
94
95
Przez cały wieczór był spokój, więc położyłam się spać, nastawiona na natychmia-
stowe rozbudzenie. Telefon zadzwonił o drugiej.
— Halo, Szkorbut...
— Tak, słucham.
— B-2 w porządku. B-3 jeszcze jutro. Rejon sto nie pasuje, już lepszy będzie rejon
sto trzy.
— Dlaczego? — spytałam z zainteresowaniem, bo za wszelką cenę chciałam się do-
wiedzieć, gdzie te rejony leżą.
— Przejeżdżają trzy pociągi...
Szybko pobłogosławiłam w duchu swoje nieprzeciętne wykształcenie.
— I co, powodują zakłócenia? — spytałam bez wahania.
— Właśnie. Tylko z tym dojazdem nie bardzo.
— Dlaczego? — zaryzykowałam znowu. — Są jakieś przeszkody?
— Roboty drogowe. Trzeba sprawdzić, jak długo może trwać. Jutro będą dane.
Koniec meldunku.
Co oni robią takiego, że im zakłócenia przeszkadzają? Pomiary akustyczne...?
Wszystko razem świadczy o tym, że przeprowadzają jakieś próby. Boją się śmiertelnie
milicji, więc próby są z pewnością nielegalne... Ukradli jakiś sprzęt z Polskiego Radia?
Trzeba się dowiedzieć, czy tam przypadkiem coś nie zginęło...
Natychmiast po przyjściu do pracy zadzwoniłam do przyjaciół z radia.
— Nie zginęło wam tam coś przypadkiem ostatnio? — spytałam niedbale.
— Owszem, jedna taśma z Earthą Kitt. A dlaczego pytasz?
— Tak sobie. Miałam nadzieję na jakąś sensację. I nic więcej?
— Nie, nic. A przynajmniej ja o tym nic nie wiem...
No, to teraz muszę sprawdzić, gdzie przejeżdżają trzy pociągi po dwudziestej trzeciej,
bo to jest przecież normalna godzina rozpoczynania akcji. Wyciągnęłam rozkład jazdy
z szafy głównego księgowego i jedząc śniadanie zaczęłam go studiować. Nigdy w życiu
nie jadłam tak ślamazarnie i tak długo, ale wyniki były rewelacyjne. Znalazłam miejsce,
gdzie w pobliżu Warszawy istotnie przejeżdżają trzy pociągi w różnych odstępach czasu
w ciągu dwóch godzin. To mi znów dało coś niecoś do myślenia...
Przy najbliższym telefonie spróbuję się dowiedzieć, gdzie leży rejon sto trzy, a potem
pojadę tam i, być może, odkryję wreszcie tajemnicę.
Całe popołudnie czekałam na telefon. Nie dałam się wyciągnąć z domu na brydża,
nie poszłam do fryzjera, nie kupiłam sobie chleba, zdecydowana raczej umrzeć z gło-
du, niż stracić okazję uzyskania wiadomości. Uczepiłam się mojej życiowej sensacji jak
rzep psiego ogona.
O wpół do dziesiątej zadzwonił telefon.
— Słucham — powiedziałam z ożywieniem, nastawiona na Szkorbut.
94
95
— Joanna? Jak się masz, tu Janusz...
Najpierw pomyślałam, że mam halucynacje słuchowe. Potem nieszczęsne serce fik-
nęło kilka kozłów, potem zrobiło mi się słabo, a potem wreszcie odzyskałam głosem.
— Niemożliwe — powiedziałam bardzo, bardzo ciepło i miękko. — Jesteś w Warsza-
wie?
— Jestem, jak widzisz. Chciałem cię przeprosić za mój nagły wyjazd bez pożegna-
nia...
— To fatalne...
— Co fatalne?
— Że mnie przepraszasz. Już miałam nadzieję, że się będę mogła raz wreszcie na cie-
bie definitywnie obrazić.
— Nie zrobisz tego chyba? Wiesz, jak wyglądają moje zajęcia, mnie samego ten wy-
jazd zaskoczył.
Doprawdy, nie przypuszczałam, że po wszystkim, co było, doznam takiego wstrzą-
su. Nagle, w jednej, krótkiej jak błyskawica, chwili zrozumiałam, że moje wszystkie po-
czynania, całe zainteresowanie tajemnicami, całe zaciekawienie sensacją, to nieprawda!
Pcham się w to na siłę, przez rozum, bo w najdalszej głębi, na samym dnie serca, tkwi
ten cierń, o którym chcę koniecznie zapomnieć. Zrobiło mi się w życiu strasznie pusto
i tę pustkę musiałam czymś wypchać. Życzliwa opatrzność zesłała mi na pomoc ów
Szkorbut, który pozwolił mi wierzyć, że nie jestem nieszczęśliwa. No pewnie, że teraz
już nie jestem, skoro dzwoni...
Nagle dotarło do mnie to, czego słuchałam przez telefon. Co on mówi? Że jest
w Warszawie od tygodnia? I dopiero teraz dzwoni?!...
W mojej niespodziewanie uszczęśliwionej duszy obudziło się natychmiast gorzkie
podejrzenie, że mu chodzi tylko o te parszywe pięćset złotych, które pożyczyłam owej
szaleńczej nocy...
— Chcesz pieniędzy? — spytałam wrogo, przerywając mu w pół zdania.
— Słucham cię? Nie rozumiem...
— Pytam, czy mam ci oddać zaraz te pięćset złotych?
— Jakie pięćset złotych?
— Te, które ci jestem winna od trzech tygodni.
— Jesteś mi winna pięćset złotych? Nic o tym nie wiem, ale jeśli istotnie tak jest, to
muszę ci się przyznać, że bardzo mnie tą wiadomością ucieszyłaś.
— Aha, to znaczy, że mam ci oddać. Dobrze, niech będzie, kiedy się zobaczymy?
— Czekaj, pozwól mi pomyśleć. Jak zwykle odczuwam cholerny brak czasu...
Odłożyłam słuchawkę umówiona tak, że lepiej nie mogłam sobie życzyć. Będzie
jutro czekał na zamiejscową rozmowę u siebie w hotelu, a ja mam ten cudowny finan-
sowy pretekst, żeby mu złożyć wizytę...
96
97
Zadzwonił telefon.
— Halo, Szkorbut...
Ach, co mnie obchodzi Szkorbut! Jest mi doskonale obojętne, gdzie leżą wszystkie re-
jony świata, na biegunie północnym czy w Pałacu Kultury! Wszystkie szajki bandytów,
złodziei, morderców mogą się jak dla mnie wypchać trocinami i tłuczonym szkłem!
Jedyny problem wart moich wysiłków odłożył przed kilkoma minutami słuchawkę
w hotelu „Warszawa”.
Zupełnie bez zainteresowania przyjęłam informację, że próby B-3 są na razie wstrzy-
mane. Przepełniona byłam tylko tą jedną myślą i jedną nadzieją. Pójdę jutro do niego
do hotelu, zaniosę mu te prześliczne, zachwycające pięćset złotych...
Prześliczne pięćset złotych musiałam gdzieś pożyczyć, bo gdybym mu oddała wła-
sne pieniądze, miałabym przed sobą perspektywę życia do końca miesiąca o żebranym
chlebie. Ustrzelić kogoś na taką sumę na pięć dni przed pierwszym to nie jest prosta
sprawa. Nagabywane przeze mnie w miejscu pracy otoczenie stukało się palcem po gło-
wie albo wybuchało drwiącym śmiechem. Nie dziwiło mnie to wcale, od początku wie-
działam, że rzecz jest beznadziejna. Pomimo to odbyłam jeszcze kilka rozmów telefo-
nicznych, tak samo bezskutecznych jak osobiste. Krótko mówiąc dokonałam mnóstwa
wysiłków, żeby doprowadzić do momentu, w którym sobie ostatecznie zniszczę życie
i odbiorę resztki nadziei.
Przez cały czas tkwiła we mnie smutna gorycz, o której usiłowałam nie myśleć.
Doskonale wiedziałam, że nasze wzajemne zainteresowanie sobą jest zupełnie odmien-
nych gatunków. On we mnie widzi sympatyczną dziewczynę, z którą można się przy-
jaźnić do końca życia, dostatecznie reprezentacyjną, żeby się z nią bez wstydu ludziom
pokazać, dostatecznie zwariowaną, żeby nie była nudna, i właściwie nic więcej. A ja
w nim?... O mój Boże!...
Szłam na spotkanie pełna kategorycznych postanowień. Zamierzałam być życzliwie
przyjacielska, a przy tym godna, chłodna i wytworna. Wjechałam windą na trzecie pię-
tro i zapukałam do drzwi i weszłam. Wstał od stołu, przy którym coś pisał, i powitał
mnie z żywą radością i z uśmiechem w niebieskich oczach.
Na widok tego uśmiechu nastąpił w mojej duszy wybuch wulkanu i diabli wzięli ka-
tegoryczne postanowienia! Wszystkie stracone nadzieje, minione szczęście i niedawna
rozpacz, całe zdenerwowanie różnymi sensacjami, wszystko naraz sprawiło, że straci-
łam opamiętanie.
Wiedziałam doskonale, że mówię rzeczy skandaliczne i niedopuszczalne, że odbie-
ram sobie wszelkie szanse, jakie jeszcze mogłam mieć, że zachowuję się absolutnie idio-
tycznie, ale nie byłam w stanie się opanować. Nie wpadłam w histerię, wszystkie te
okropności wygłaszałam spokojnym, uprzejmym głosem, starannie dbając o nieskalaną
formę. Forma wyszła, ale treść?!... Widziałam, jak w jego oczach powoli rodzi się niedo-
96
97
wierzanie i przerażenie.
— Joanno — powiedział cicho. — Na litość boską, zastanów się, co mówisz!
— Nie chcę. Nie będę się zastanawiać. Już mi jest wszystko jedno. Próbowałam sobie
wybić cię z głowy, robiłam, co mogłam, bezskutecznie! W najbardziej intymnych chwi-
lach, spędzanych z osobnikiem płci męskiej, zamykałam oczy i widziałam twoją twarz.
Nie, nawet nie musiałam zamykać oczu...
Zapewne wyglądało to dość osobliwie. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, on na krze-
śle, a ja na fotelu, i z uśmiechem na ustach, spokojnym, uprzejmym tonem mówiliśmy
rzeczy, wołające o pomstę do nieba. Właściwie ja mówiłam, a on słuchał i z nieopisaną
rewerencją udawał, że mi nie wierzy...
We wszystkich głupstwach, jakie może popełnić kobieta, istnieje pewna granica,
przed którą zawsze jeszcze można się wycofać z honorem. Potem można już tylko zwy-
ciężyć lub zginąć. Ja tę granicę przekroczyłam. Postanowiłam zginąć.
— Pozwól, że ci zadam jeszcze jedno nietaktowne pytanie — powiedziałam z przyja-
znym zainteresowaniem. — Czy jest jakaś pani, którą się specjalnie interesujesz?
Wyraźnie było po nim widać, że czuje się bardzo nieswojo i że najchętniej udzieliłby
jakiejkolwiek wymijającej odpowiedzi. Ale wiedział równie dobrze, jak ja, że wymija-
jące odpowiedzi to nie ze mną.
— Bo ja wiem... — powiedział, patrząc na mnie oczami, w których była sama nie-
winność. — Chyba jest...
Opanowałam się z największym wysiłkiem, bo musiałam wytrwać do końca.
— I długo się ta pani już ciągnie?
— Ciągnie się!... Boże, cóż ty masz za określenia! Ciągnie się tak mniej więcej pół-
tora miesiąca.
— Zupełnie jak guma do żucia — powiedziałam. Już mi było dokładnie wszystko
jedno, co mówię i co z tego wyniknie. — Mam nadzieję, że się z nią nie ożenisz?
— Ja też mam taką nadzieję...
— Wobec tego wyraź mi jeszcze wdzięczność za formę, w jakiej się tu przed tobą
kompromituję. Mogłam przecież dostać ataku histerii, rzucić się na ciebie z krzykiem
i płaczem...
— Wyrażam ci najgłębszą wdzięczność! Przyznam ci się, że nigdy w życiu nie rozma-
wiałem z nikim tak jak z tobą. Po każdej naszej rozmowie muszę przez kilka dni przy-
chodzić do siebie...
Zostawiłam go, żeby sobie przychodził do siebie, i wyszłam na idiotyczny świat.
Majątek, jakim dysponowałam, równał się sumie osiemdziesięciu siedmiu złotych
i dwudziestu groszy, co nie miało prawa starczyć do końca miesiąca nawet na taksówki.
Nie do jedzenia mi było, więc ten wydatek na razie odpadał. Papierosy jeszcze miałam,
herbatę też... Piechotą wróciłam do domu.
98
99
Ułożyłam sobie poduszki i usiadłam z nogami na tapczanie.
Co teraz? Właściwie po tym, co zrobiłam, milicja rzeczna powinna wyłowić z Wi-
sły moje zwłoki, bo nie ma żadnego powodu, dla którego mogłabym mieć ochotę do
życia. Pani mu się ciągnie... półtora miesiąca... pani z mało intelektualnym głosem...
Ach, niech się ciągnie, niech się zaciągnie na śmierć! I pomyśleć, że przez cały czas mia-
łam głupią nadzieję, głupią, cudowną nadzieję...
Zadzwonił telefon. Powoli, niechętnie podniosłam słuchawkę.
— Halo, tu Szkorbut...
— Mam tego dość — powiedziałam zmęczonym, smutnym głosem. — Mam tego
wszystkiego zupełnie dość...
— Wszyscy mają dość — odparł gniewnie głos w telefonie. — Dziwię się, że jeszcze
to w ogóle wytrzymują. Noc po nocy, dzień po dniu z tym ustawicznym ukrywaniem
się i nie wiadomo, kto wróg, kto przyjaciel. Cholery można dostać! A do tego jeszcze te
pioruńskie wyścigi...
— Mnie już jest wszystko jedno...
— Niech pani nie zniechęca ludzi! Do diabła, my mamy na pewno gorszą robotę! B-3
prawdopodobnie jutro, w rejonie sto trzy. Jeszcze trzeba sprawdzić czas...
Wyścigi w rejonie sto trzy? Niech im będzie, co mi za różnica. Co mi do głowy strze-
liło, żeby się tak idiotycznie zachować, Boże drogi, masochizm czy co? Co teraz? Co ja
mam teraz zrobić? Tak okropnie, tak rozpaczliwie nienawidzę być nieszczęśliwa!
I nagle zbuntowałam się. Nie będę nieszczęśliwa! Dość tego. Dość tej rozpaczy, tych
głupich tragedii i groteskowych nieszczęść! Od dziś kończę na wieki z lirycznymi uczu-
ciami! Żadnych nadziei, precz z nadzieją, jedno się kończy, drugie zaczyna, klin klinem,
ale już! O Boże, natychmiast ześlij klina!...
Nagle przypomniałam sobie tego klina i poczułam, jak zaczyna mnie ogarniać nie-
opanowana nienawiść do człowieka, który stał się przyczyną wszystkiego, który mnie
nie uratował od sercowego nieszczęścia i który, na domiar złego, wystawił mnie rufą do
wiatru. I dokonawszy tego wszystkiego zdematerializował się, unikając mojej zemsty.
Ach, dzika nienawiść to jest uczucie, które znakomicie dodaje wigoru...
Zapaliłam papierosa i ożywiona nagle tą nienawiścią pogrążyłam się w ponurych
rozpamiętywaniach...
Wbrew znalezieniu się w stanie skrajnej nędzy, następnego dnia do Rady Narodowej
na Woli jechałam taksówką. Nie miałam ani czasu, ani nastroju zawracać sobie głowy
komunikacją miejską. Rezultatem nocnych rozmyślań było podłe i nieszlachetne posta-
nowienie: będę piękna, będę zła, będę łamać serce, komu tylko zdołam, a w szczególno-
ści niektórym osobnikom. Ja mam złamane, to i oni wszyscy też niech mają połamane.
Siedziałam obok kierowcy, mściwie rozmyślając o tym łamaniu. Wgłębi duszy kłę-
biły mi się plany i zamiary mrożące krew w żyłach. Byłam kontra świat!
98
99
Przed skrzyżowaniem Nowego Światu ze Świętokrzyską wpadł mi w oko przecho-
dzący przez ulicę bardzo wysoki facet. Ciemne włosy, znajoma sylwetka... Szedł z ko-
bietą i natychmiast pomyślałam, że teraz wykorzystam okazję i przyjrzę się mojej byłej
rzekomej rywalce. Spojrzałam i zdziwiłam się nadzwyczajnie. Jak to, wiek, strój, ogólny
wygląd tej pani zupełnie nie to, czego się mogłam spodziewać! Przecież to wręcz nie ta
sfera! O ile wiem, ten człowiek uznaje towarzystwo wyłącznie pięknych kobiet, co mu
się stało, że z czymś takim idzie po ulicy?
Szybko wróciłam wzrokiem do faceta. Byliśmy akurat tuż przy mm i bardzo wyraź-
nie dojrzałam twarz. Ach, wielki Boże!!!...
Piorunujący widok oszołomił mnie i pozbawił refleksu. Siedziałam jak słup soli, nie
będąc nawet w stanie odwrócić głowy i obejrzeć się za człowiekiem, w którego istnienie
przestałam już wierzyć. Tym razem nie mogło być mowy o pomyłce. To był on, to była
twarz, która na zawsze utkwiła mi w pamięć którą miałam przed oczami, oświetloną
blaskiem nastrojowej lampki w dramatycznym momencie w moim własnym domu!
Ach, nie mogło być bardziej sprzyjającej chwili, w której powinnam go spotkać!
Mowę, zmysły oraz zdolność ruchu odzyskałam dopiero na Świętokrzyskiej, po
skomplikowanym skręcie w lewo Zdolności myślenia nie, więc jeszcze przez chwilę nie
wiedziałam, co mam zrobić.
— Niech pan zawróci! — krzyknęłam z rozpaczą do kierowcy i w tym momencie
przypomniałam sobie, że nie mam pieniędzy. — Nie, niech pan zatrzyma!
Nie, no jakie zatrzyma, bzdura, przecież piechotą za nim nie będę leciała...
— Nie, jedź pan, jedź pan!
Co zrobić?! Zajechać mu drogę?...
— Niech pan skręci w lewo, w byle którą ulicę! Prędzej!
Nie, też źle, bez sensu, dojadę do Wareckiej, tam jest jeden kierunek ruchu w prze-
ciwną stronę...
— Nie, niech pan nie skręca!
— Niech się pani zdecyduje, co ja mam robić — powiedział zdenerwowany kie-
rowca, który na zmianę hamował, zrywał i wyrzucał oba kierunkowskazy, zależnie od
moich sprzecznych okrzyków. — Już się glina na nas patrzy.
Beznadziejne, zginie mi... Kretynka bez refleksu! Świadomość braku pieniędzy ogłu-
piła mnie do reszty.
— Jedź pan — powiedziałam ponuro i z wściekłością. — Zaraz mnie szlag trafi.
— To w końcu dokąd?
— Jak to dokąd! Na Wolę...
Równie dobrze mogłam jechać do Chin albo do piekła, cel podróży stał mi się ab-
solutnie obojętny. Straciłam zainteresowanie dla wszystkiego, co nie było tym człowie-
kiem. Jak to, więc on żyje, istnieje, chodzi sobie beztrosko po świecie! A ja już przesta-
100
101
łam w to wierzyć, zaniechałam poszukiwań! Jak mogłam! Ucieleśniona tajemnica, kur-
czę blade!
Błyskawicznie stanęło mi przed oczami wszystko, co mnie spotkało od momentu,
kiedy po raz pierwszy usłyszałam przez telefon urzekająco piękny głos, i ogarnęła mnie
zimna furia. Obudzona już wczoraj w moim sercu nienawiść wybuchła teraz wspania-
łym płomieniem. Gwałtownie utwierdziłam się w przeświadczeniu, że to on jest winien
wszystkiemu, on jest przyczyną mojego wygłupu w hotelu „Warszawa” i mojej klęski
sercowej. Wciągnął mnie w jakąś idiotyczną grę, w której cały czas przegrywam i którą
w jakimś otumanieniu kontynuuję nie wiadomo po co. Ach, teraz wiem, po co! Teraz go
znajdę, choćbym miała poświęcić na to resztę życia! Mam przez niego plamę na hono-
rze, zemszczę się i zmyję tę plamę albo umrę!
Nie miałam najmniejszych złudzeń co do tego, że na sam jego widok straciłam
zdrowy rozsądek, ale nic mnie to nie obchodziło. Zacięłam się, że go odnajdę. Ponieważ,
wnosząc z dotychczasowych doświadczeń, nie ma na to rozsądnej metody, będę szu-
kać nierozsądnymi metodami. Będę pytać o niego każdego, kto mi tylko wpadnie pod
rękę, będę dzwonić do obcych ludzi po kolei, według książki telefonicznej, ktoś go prze-
cież zna, do diabła! Zawrę znajomość ze wszystkimi taksówkarzami w mieście, z bile-
terami w kinach i w teatrach, obejdę wszystkie komendy dzielnicowe MO!! Znajdę go,
jak Bóg na niebie, obojętne, teraz czy po latach! A jak go znajdę, to niech go ręka boska
ma w swojej opiece!
W radzie narodowej patrzyli na mnie dziwnym wzrokiem, ale nie zwróciłam na to
większej uwagi. Na nic już nie zwracałam uwagi. Zanim wróciłam do pracy, zdąży-
łam przemyśleć mnóstwo rzeczy. Zdawałam sobie sprawę z tego, że dostałam się w ja-
kieś błędne koło. Gdyby nie pierwotne niepowodzenia sercowe, nie nawiązałabym tej
znajomości. Gdyby nie okropne wydarzenia, które z niej wynikły, nie strzeliłabym tego
straszliwego byka w hotelu. Gdyby nie ten beznadziejny wygłup, nie zapłonęłabym
teraz taką nienawiścią i pragnieniem zemsty i nie zacięłabym się w takim szaleńczym
uporze. Na domiar złego natknęłam się na niego akurat w chwili, kiedy duszę szarpała
mi świeża wściekłość i rozpacz. Doprawdy, wszystko złożyło się na to, żeby mnie z tym
człowiekiem nierozerwalnie związać!
Przyjechałam do biura opętana szaleństwem i niezwłocznie przystąpiłam do reali-
zowania zamiarów. Reszta świata przestała dla mnie istnieć. Janusz i Wiesio zaniechali
pracy, odwrócili się od swoich stołów i wlepili we mnie zdumione spojrzenia. Naczelny
inżynier pracowni wszedł do pokoju, zaczął coś do mnie mówić, przerwał, popatrzył
na nich pytająco, następnie narysował kółko na czole, ze zrozumieniem pokiwał głową
i wyszedł. Wszedł kierownik pracowni, rozmawiał chwilę z wyraźnie roztargnionym
Wiesiem, przerwał i też odwrócił się w moim kierunku.
— Czy ona oszalała? — spytał ze zdumieniem i niepokojem.
100
101
— Zostaw ją — powiedział Janusz, śledzący z zainteresowaniem moje poczynania.
— Minie jej to, ona ma dzisiaj swój zły dzień. Kobiety mają różne takie...
Siedziałam przy stoliku z telefonem, kręciłam numer za numerem, przeklinając
okropnymi słowy, kiedy nie mogłam dostać połączenia, i każdemu rozmówcy zadawa-
łam te same pytania:
— Jerzy? Słuchaj, zastanów się, czy znasz albo czy widziałeś, albo czy słyszałeś o face-
cie, który wygląda następująco... Nie? Zastanów się, przypomnij sobie dobrze...
— Irena? Słuchaj, czy znasz albo czy widziałaś, albo czy słyszałaś o facecie...?
— Staszek? Słuchaj, czy znasz albo czy widziałeś...?
Przy jedenastym telefonie Janusz nie wytrzymał.
— Nie, ja już nie mogę, albo ona przestanie, albo ja zwariuję. Joanna! Już jesteś cał-
kiem pomylona?!
— Szukaj! — warknęłam na niego wściekłym głosem. — Szukaj takiego faceta!
Dzwoń do swoich znajomych albo daj mi ich telefony, to ja będę dzwoniła! Nie radzę ci
ze mną zaczynać, bo ja jestem niebezpieczna dla otoczenia!
— Kompletna wariatka — powiedział Janusz. — Czekaj, zaczynasz mnie intereso-
wać. Jak to, tyle ludzi i nikt nie zna człowieka?
Stanowczym gestem podniósł mnie z krzesła, odsunął na bok i sam usiadł przy te-
lefonie.
— Leszek? Cześć, słuchaj no, czy ty przypadkiem nie znasz takiego faceta...
Wiesio dostał ataku śmiechu. Stałam nad Januszem jak kat i wpatrywałam się
w niego zachłannym spojrzeniem, warcząc wściekle, kiedy zaczynał towarzyskie roz-
mówki. Zaniepokojony Janusz czym prędzej przerywał i kręcił następny numer.
Poruszylibyśmy zapewne w ten sposób całe miasto, gdyby nie to, że skończył się
dzień pracy i centrala przestała działać.
Wróciłam do domu i zawisłam na słuchawce. O dziesiątej wieczorem wyczerpałam
kontyngent znajomych posiadających telefony i obecnych w domu. Troje z nich znało
moją byłą ofiarę, dwóch jednakowych nie znał nikt!
O jedenastej postanowiłam, że zacznę dzwonić po czynnikach rządowych z Cyran-
kiewiczem włącznie. W momencie kiedy z ponurą zaciętością zastanawiałam się, kogo
wziąć na pierwszy ogień, Radę Ministrów czy Sztab Generalny, zadzwonił telefon.
— Słucham.
— Tu Szkorbut...
Pomyślałam, że teraz pewnie zwariuję. Już i tak mi niewiele brakuje do całkowi-
tego obłędu. Rozpaczliwie usiłowałam się przestawić z jednego tematu na drugi, bo
nagle wróciło mi zainteresowanie moją prywatną sensacją. Gwałtownie przypomnia-
łam sobie uzyskane poprzednio dane i związane z nimi zamiary i szukałam wzro-
kiem kartki, na której miałam spisane kolejne wiadomości. Kartkę gdzieś diabli wzięli.
102
103
Odetchnęłam głęboko i poczułam się zmuszona zaufać pamięci.
— Tak, słucham...
— Rejon sto trzy przygotowany. Czas jazdy jedenaście minut od granic miasta.
Szybciej nie można.
— Roboty drogowe? — spytałam ze zrozumieniem.
— Tak, na czternastym kilometrze. Termin jeszcze nie ustalony...
— Zaraz — powiedziałam. — Jak szybko da się przejechać z rejonu sto do sto trzy?
— Bezpośrednio?
— Tak.
W słuchawce zapanowało zakłopotane milczenie. Serce zabiło mi niepokojem, czy
się przypadkiem nie wygłupiłam...
— To są parszywe drogi. Nie da się wyciągnąć większej średniej niż czterdzieści.
Poniżej godziny nie zejdzie.
— To i tak dobrze — mruknęłam, ochłonąwszy. Uzyskałam informację, o którą mi
chodziło, mógł się teraz wyłączyć. Zamiast tego powiedział z nadzieją w głosie:
— Jeszcze tylko B-3, a potem ostatnia próba całości i będzie spokój. Oby jak najprę-
dzej.
„Nie daj Boże — pomyślałam. — Jak skończą swoją machlojkę, to przestaną do mnie
dzwonić. Przedtem muszę wykryć możliwie dużo...”
Odłożyłam słuchawkę i zostawiając na razie w spokoju czynniki rządowe rzuciłam
się na mapę. Po drodze stłukłam szklankę, ale nawet jej nie zbierałam, nie miałam czasu
na głupstwa.
Godzina... czterdzieści kilometrów bocznymi drogami od miejsca, gdzie przecho-
dzą trzy pociągi. Jedenaście minut od granic miasta... Wyciągnęłam cyrkiel, rozsypu-
jąc dookoła wszystkie narzędzia kreślarskie. W pośpiechu dokonywałam skomplikowa-
nych obliczeń matematycznych, przywołując na pomoc całą swoją wiedzę motoryza-
cyjną. Po kwadransie narysowałam czerwone kółko na mapie i wpatrzyłam się w nie
olśniona sukcesem. Wiedziałam, gdzie jest rejon sto trzy! Byłam tak dumna z tego od-
krycia, jakby to już było rozwiązanie całej zagadki.
W nagłym przypływie bystrości umysłu rozważałam różne możliwości. Te wszystkie
mątle i krztące oznaczają z całą pewnością sprawdzenie elementów aparatury nadaw-
czo-odbiorczej. Jest jakaś przyczyna, dla której sprawdzają tą metodą, a nie innymi, bar-
dziej naukowymi, ale tu nic nie zdołam wymyślić, bo po pierwsze, nie pamiętam, jaka
to przyczyna, a po drugie, nigdy nie potrafiłam zrozumieć tych bardziej naukowych
sposobów działania. W każdym razie faktem jest, że sprawdzają. Natomiast nocne go-
dziny w zestawieniu z przeszkadzającymi pociągami świadczą o czymś innym: zakłó-
ceń należy unikać przy różnych pomiarach akustycznych. Pomiary akustyczne w tere-
nie? A może jednak zakłócenia mają wpływ także i na tę całą aparaturę?
102
103
Czy można aparatury nadawczo-odbiorczej używać do jakichś innych celów niż te,
o których ja wiem? Jeśli tak, to do jakich? Tam występują przecież takie niesłychanie
skomplikowane rzeczy, fale radiowe, ultradźwięki... Ultradźwięki potrafią uprać bieli-
znę, to skąd ja mogę wiedzieć, jakie są możliwości fal radiowych? Zapewne kolosalne...
W przypływie jeszcze większej bystrości umysłu pomyślałam sobie słusznie, że
każdy radiowiec, poznawszy moje rozmyślania i wynikające z nich epokowe odkry-
cia, dostałby straszliwego ataku śmiechu. Dobrze, niech sobie dostaje, ale każdy radio-
wiec mógłby mi na ten temat mnóstwo rzeczy powiedzieć. No to natychmiast, na gorą-
co, trzeba zadzwonić do radiowca!
Nawet mi do głowy nie przyszło, żeby spojrzeć na zegarek. Przejęta, pełna zapału,
wykręciłam numer jednego z przyjaciół.
— Jak się masz! — wykrzyknęłam. — Słuchaj, czy możesz mi udzielić kilku informa-
cji, związanych z kierunkiem studiów?
— Twoim czy moim?
— Twoim, oczywiście! Mam nadzieję, że w moim ja się nieco lepiej orientuję.
— Na pewno, ale wiesz, nie jestem pewien, czy zdołasz usłyszeć ode mnie coś sen-
sownego. Ja o tej porze słabo działam...
— A co, spałeś? — spytałam z niepokojem, uprzytamniając sobie godzinę.
— Nie, tylko dlatego, że przed chwilą wróciłem z pracy. Jestem potwornie zmę-
czony.
— No to będziemy rozmawiać bardzo krótko. Słuchaj, powiedz mi, do czego, oprócz
normalnych rzeczy, można używać tego całego waszego urządzenia?
— Co? Nie rozumiem... Jakiego urządzenia?
— Tego, które na początku ma mikrofon, na końcu odbiornik, a po drodze mnóstwo
skomplikowanych rzeczy.
— Jak to do czego można używać?
— No, do czego poza normalnym przeznaczeniem?...
W słuchawce zapanowało na chwilę milczenie, pełne zdezorientowania.
— Wiesz co, wytłumacz mi jakoś przystępniej, o co ci chodzi. Nic nie rozumiem.
— Wytłumaczę ci na przykładzie. Ja bym ci mogła powiedzieć, do czego można uży-
wać zaprawy cementowej: można nią zapchać komuś gębę, można ją kroić nożem na ta-
lerzu w kostkę, w odpowiedniej fazie stężenia, przy czym wiem nawet, po ilu godzinach
zaistniałaby taka faza stężenia. Bardzo dużo wiem. Niewątpliwie ty wiesz tyle samo
o urządzeniach radiowych.
— Aha, o to ci chodzi... No to, oczywiście, mogę ci powiedzieć. Można na przykład
to całe urządzenie zrzucić komuś na głowę, zawsze to parę kilo waży, można rozciągnąć
te wszystkie druty i powiesić na nich pieluszki... Wiesz, tam wchodzi cholernie dużo
drutu.
104
105
— Na litość boską, opamiętaj się! Na głowę można ludziom zrzucać i doniczki z kwiatami też! Mnie idzie o wykorzystanie szczególnych właściwości tej maszynerii.
— Możesz komuś przez to cholernie naubliżać...
Nie wytrzymałam. Wbrew zamiarom, w sposób szalenie mglisty i dyplomatyczny
poinformowałam go o tajemniczych telefonach. Cała afera Szkorbutu była i tak niesły-
chanie niejasna, a moje streszczenie zaciemniło ją do reszty. Powiedziałam najwyżej po-
łowę rzeczy.
— Co byś im na to powiedział?...
— Skląłbym od ostatnich, zwłaszcza o trzeciej w nocy...
— To ty, ale nie ja. Błagam cię, powiedz, co ja mam powiedzieć, żeby się nie zorien-
towali w pomyłce i żeby od nich coś jeszcze wyciągnąć...
— Dam ci świetną radę. Mów byle co. Na przykład: igrek, igrek, pięć. A łamane przez
zero dwadzieścia...
— Nie wygłupiaj się, mów poważnie...
— O tej porze?!...
— Zaraz cię od siebie uwolnię i pójdziesz sobie spać, ale przedtem muszę się czegoś
od ciebie dowiedzieć!
— Poważnie będę mógł iść spać?
— Przysięgam!
W słuchawce przez chwilę panowało milczenie. Nagle doznałam przeczucia, że za
chwilę się czegoś dowiem, a jeśli nie dowiem się teraz, kiedy on jest taki zmęczony
i kiedy dla świętego spokoju uczyni wszystko, to nie dowiem się nigdy. Czekałam w na-
pięciu.
— No to ci powiem — westchnął zrezygnowanym głosem. — Ktoś brał ostatnio od
nas moje wzmacniacze...
— Twoje genialne wzmacniacze, których normalnie nie ma w użyciu?! Kto?!...
— Instytucja, której nie należy wymieniać przez telefon...
— Ach! Ta sama, która wam kiedyś dawała zlecenie na pomiary?
— Pokrewna. A teraz ci powiem bardzo poważnie: jest tylko jeden człowiek w Pol-
sce, który by ci mógł na ten temat udzielić informacji...
Mógł mi już tego nie mówić. Wiedziałam, że jest taki tylko jeden człowiek. Powinnam
była to wiedzieć już od chwili, kiedy usłyszałam te idiotyczne, bezsensowne słowa, któ-
rych nie ma w polskim języku. Znałam także tego człowieka i nie miałam najmniej-
szych wątpliwości, że nie powie mi absolutnie nic...
Odłożyłam słuchawkę i poczułam się zastopowana.
Podpisałam listę i natychmiast uciekłam z biura. Zacięta w uporze i zdecydowana na
wszystko, udałam się do budynku, po którego schodach chodził obiekt moich nieżycz-
liwych zainteresowań. Przeczytałam listę lokatorów, znalazłam na niej trzech Januszów
104
105
rozmaitych nazwisk, weszłam na drugie piętro i zaczęłam zwiedzać mieszkania. Było mi wszystko jedno, co sobie ludzie o mnie pomyślą, więc nawet się nie fatygowałam wynaj-dywaniem przekonywającej przyczyny tych krajoznawczych poczynań. Resztkami przy-
zwoitości mamrotałam coś o krawcowej, której adres mi mylnie podano, i po obejrze-
niu osoby otwierającej drzwi nie upierałam się przy przedłużaniu wizyty. Podejrzliwe
spojrzenia nie wywierały na mnie żadnego wpływu. Obeszłam w ten sposób cały budy-
nek, postałam chwilę bezmyślnie przed kłódką na strychu i wściekła wróciłam do pracy.
Rezultaty były właściwie żadne, bo w kilku mieszkaniach nikogo nie było i nie zyskałam
pewności ani na tak, ani na nie.
Furia, która mnie ogarnęła, pozbawiła mnie zdolności myślenia. Siedziałam przy
stole, a przez głowę przelatywały mi projekty, dokładnie pozbawione sensu i na szczę-
ście zupełnie niewykonalne.
Zadzwonił telefon i Janusz bez słowa podał mi słuchawkę.
— To ty? — zawołał okropnie zdenerwowany głos ukochanej przyjaciółki. — Słuchaj,
on wszedł przed chwilą do szaletu miejskiego na Wareckiej!
Osobliwa informacja podziałała na mnie jak ostroga na rasowego konia. Zerwałam
się z miejsca nastawiona na natychmiastową akcję.
— Dawno wszedł?
— Przed pięcioma minutami! Cały czas patrzę na zegarek i cholera mnie bierze, bo
twoja centrala zajęta!
— Skąd dzwonisz?
— Góra jednak źle wyszła — odparła mi na to przyjaciółka ni w pięć, ni w jedena-
ście. Zaskoczyła mnie tak, że przez chwilę w ogóle nic nie myślałam. Potem przyszło
mi do głowy, że dostała nagle pomieszania zmysłów, i zirytowało mnie to, że dostała go
w tak nieodpowiednim momencie.
— Skup się, do diabła, jeszcze przez chwilę! Jaka góra! Gdzie jesteś?
— Wykluczone, to się nie da poprawić.
Najpierw pomyślałam błyskawicznie, że jestem skazana na stróżowanie na oślep
przed szaletem na Wareckiej, potem, że chyba jakieś bóstwo od telefonów okropnie
mnie nie lubi, a potem nagle zrozumiałam!
— Czekaj, już wiem! Nie możesz mówić?
— Oczywiście, ty masz jakieś zaćmienia...
— Dlaczego?... Czekaj, niech zgadnę, nic nam innego nie pozostaje. Ktoś słucha?
— Właśnie i to ten, wiesz, zasadniczy element...
— Co? On sam?... On tam stoi koło ciebie?!
— Aha.
— O rany boskie, to teraz mnie chyba szlag trafi! Gdzie ty, do diabła, możesz być?
Czekaj zaraz dojdę. W szalecie na Wareckiej... Nigdzie daleko nie leciałaś, gdzie tam
106
107
są telefony?... W budce by koło ciebie nie stał, w sklepie nie ma... W Instytucie Spraw Międzynarodowych?!
— Tak.
— A cóż on tam robi?
— Czeka... Czeka, aż ja jej przyniosę podszewkę.
— Idź do pioruna z podszewką, nie mąć mi w głowie! Na co on czeka? Na jakąś
osobę?
— Chyba nie, to przeze mnie.
— Przez ciebie, przez ciebie... Aha, on chce dzwonić? Rozmawiasz z portierni?
— Właśnie!
— To słuchaj! Ja teraz odłożę słuchawkę, a ty mów dalej! Ględź byle co, żeby tylko
musiał długo czekać, natychmiast tam będę!
Rzuciłam słuchawkę, wyskoczyłam z biura, jak stałam, i w dziesięć minut potem we
drzwiach Instytutu Spraw Międzynarodowych wpadłam na Jankę.
— No?! Gdzie?!...
— O Boże, rok jechałaś! Albo szłaś tyłem i na czworakach! Wyszedł!
— Idiotka! Trzeba go było zatrzymać!
— Jak? Stanąć we drzwiach i krzyknąć: po moim trupie?!
— Nie wiem! Podstawić mu nogę! Zemdleć! Cokolwiek! Przecież w ten sposób nie
zidentyfikuję go nigdy w życiu!
— Nie potrzeba, jestem pewna, że to on, czekaj! Ja byłam bardzo mądra. Słuchaj!
Opowiadałam różne kretyństwa, aż się przestraszyłam, że on się zniecierpliwi i pójdzie,
bo żaden mężczyzna nie zniesie wysłuchiwania takich głupot. Pomyślałam, że już lepiej
będzie pozwolić mu zadzwonić i posłuchać, co będzie mówił. No i on zadzwonił...
— I co mówił?!
— Głupio mówił. Nic z tego nie wiem. Powiedział: „No i jak?” Potem powiedział: „To
źle”. Potem chwilę słuchał, a potem powiedział: „To ja czekam na wiadomość”. I odłożył
słuchawkę.
Stałam przyglądając się okropnie zadowolonej Jance i myślałam sobie, że za chwilę
ją uduszę. Jak mogłam przez tyle lat nie zauważyć, że przestaję z niedorozwiniętą kre-
tynką?
— Rzeczywiście, byłaś niewiarygodnie mądra — powiedziałam jadowicie. — Cóż za
olśniewające rewelacje! Bezmyślna oślica.
— Głupia jesteś kompletnie, ja byłam genialna! Podpatrzyłam, co kręcił, i nie do-
strzegłam tylko jednej cyfry, a potem zapisałam. Tu masz ten numer...
W mgnieniu oka odwołałam wszystkie kalumnie, rzucane na moją ukochaną, uta-
lentowaną, absolutnie genialną przyjaciółkę. Chwyciłam świstek papieru jak bezcenny
skarb i obejrzałam, nie wierząc własnemu szczęściu. No, jeśli nie znajdę go, mając taki
106
107
punkt zaczepienia, to nie warto było mnie karmić w kołysce!
— Nie wiesz, czy to było siedem, czy osiem? — spytałam z przejęciem...
— Na upartego jeszcze mogło być sześć... Ale, wiesz, głos to on ma!
— Prawda?... No i co potem zrobił?
— Poszedł na parking, wsiadł do szarego forda i odjechał tuż przed tobą. Bardzo ład-
nie wykręcił...
— Zauważyłaś numer?
— Skąd! Byłam za daleko. Bałam się lecieć tuż za nim, bo tak się na mnie patrzył,
jakby mnie chciał udusić.
— Pewnie chciał, wydajesz mu się podejrzana.
— Raczej chyba niespełna rozumu. Opowiedziałam przez telefon cały mój kostium
i to tak, że gdyby to była prawda, to za nic w świecie nie włożyłabym go na siebie. Co
teraz robimy?
— Nie wiem, zimno mi jak cholera...
Dzień był chłodny, a ja w pośpiechu nie zdążyłam się w nic ubrać. Zaczęłam szczę-
kać zębami, co mi zdecydowanie przeszkadzało w myśleniu. Uznałam, że po tak wspa-
niałym osiągnięciu możemy na razie wrócić do pracy.
Ten powrót był czysto teoretyczny, bo głowę miałam nabitą tajemnicami i sprawy
zawodowe straciły dla mnie chwilowo jakiekolwiek znaczenie. Wpatrzyłam się w rzut
fundamentów i rozpaczliwie, intensywnie myślałam na dwa tematy równocześnie.
Natychmiast po powrocie do domu usiadłam przy telefonie. Przytomnie zaczęłam
od biura numerów, chociaż w pierwszej chwili zamierzałam znów czytać od deski do
deski książkę telefoniczną. Przywiązałam się już widać do tej lektury.
Dwa spośród trzech możliwych numerów były zastrzeżone, co nie wzbudziło we
mnie najmniejszego zdziwienia. Natomiast przynależność trzeciego wprawiła mnie nie-
mal w osłupienie. Trzeci numer należał do człowieka, o którym wiedziałam, że jest naj-
bliższym przyjacielem mojej byłej ofiary!
Nie zdążyłam się zastanowić nad tą nową komplikacją, bo zadzwoniła Janka.
— Słuchaj, byłam śpiąca, jak mi to wyjaśniałaś, a teraz okropnie mnie to męczy.
Dlaczego używają takich kretyńskich słów, jak mówiłaś, że to się nazywa?
— Logatomy. Nie zawracaj mi głowy, wykryłam coś niesłychanie dziwnego...
— Może to przypadek? — powiedziała niepewnie Janka, usłyszawszy świeżą rewe-
lację.
— Nie za dużo tych przypadków? Niemożliwe, żebym była do tego stopnia otoczona
przypadkami. W tym jest jakiś sens...
Odnajdywanie sensu wyraźnie nie było naszą mocną stroną. Po długich rozważa-
niach Janka wróciła do gnębiącego ją tematu.
— Bądź człowiekiem i powiedz, dlaczego nie mówią normalnych rzeczy.
108
109
— Chodzi o stwierdzenie, czy wyraźnie słychać, rozumiesz. Gdyby mówili znane słowa, to słuchający mógłby się ich domyślić i nawet by sobie z tego nie zdawał sprawy.
Jak słyszysz na przykład „wodospad”, to wiesz, że tam jest na końcu d, a nie t, i żadna
ludzka siła nie stwierdzi, czy na pewno to usłyszałaś. A jak mówią „pierzag”, to wiesz, co
jest na końcu? Figę, musisz dosłyszeć albo źle zapiszesz...
— A jak niewyraźnie powiedzą? To wtedy już w ogóle nic nie wiadomo.
— Nic z tego, czyta bardzo wyraźnie spiker z nieskazitelną dykcją...
Spiker z nieskazitelną dykcją!...
Zamilkłam nagle, jak rażona piorunem. Spiker z nieskazitelną dykcją? Wielki Boże!
CO w tym jest?! Ja to przecież wiem, ja to wiem na pewno, tylko nie mogę sobie tego
sprecyzować... Przyjaciel byłej ofiary?...
Spiker z nieskazitelną dykcją...
Wszystko, co miałam w głowie, przewróciło mi się do góry nogami. Czułam, że je-
stem na progu tajemnicy. Wszystko lipa? Była ofiara się mści? To który z nich dzwonił
z Instytutu? To coś nie tak...
— Wyłącz się — powiedziałam stanowczo. — To wszystko razem gra akurat tak jak
Sarassatti na bębnie. Muszę natychmiast dalej działać albo dostanę pomieszania zmy-
słów na wieki.
Pełna zrozumienia przyjaciółka posłusznie odłożyła słuchawkę. Zgrzytając zębami
zaczęłam kręcić wszystkie trzy numery po kolei, nie zastanawiając się, co powiem, jeśli
się któryś odezwie. Uparłam się i kręciłam co piętnaście minut. W jednym z antraktów
zadzwoniło u mnie.
— Szkorbut — powiedział zmęczony głos. — B-3 działa, w porządku. Łubudu daje
impulsy...
— A jak logatomy? — spytałam, przestawiając się szybko z jednego tematu na drugi,
tym łatwiej, że zaczęły mi się jakoś kojarzyć. Nie traciłam nadziei, że zdołam poznać
nowe szczegóły.
— Prawie sto procent zrozumiałości na wszystkich torach. Będzie można zacząć pro-
gramować...
— W terenie? — spytałam mimo woli, zaprzątnięta odgadywaniem ich zamiarów.
— No, a gdzie? Termin na razie nie ustalony, cholernie trzeba pilnować. Wyłączam
się, koniec meldunku.
Oni się stanowczo za szybko wyłączał i jak na moje wymagania. Ciągle nie mogłam
pojąć zasadniczej treści ich poczynań. Nieco rozproszona zaczęłam znów kręcić moje
trzy nie odpowiadające numery. Nagle jeden z nich się odezwał!
W pierwszej chwili nie wiedziałam, który to akurat wykręciłam. Na chybił trafił wy-
mieniłam nazwisko przyjaciela ofiary.
— Tak, to ja, słucham.
108
109
— Zechce pan być taki uprzejmy — powiedziałam w natchnieniu pierwsze, co mi
przyszło do głowy — i przekazać moje najserdeczniejsze pozdrowienia swojemu przy-
jacielowi.
— Kto mówi?
— Szantażystka — odparłam uprzejmie, bo mi się to wydało najprostszym sposo-
bem przedstawienia się jednoznacznie i zrozumiale.
— Słucham? Co takiego?
— Szantażystka, proszę pana.
— Zaraz, zaraz, proszę pani... Nie bardzo rozumiem. Czy to chodzi o tę historię
sprzed kilku tygodni? Słyszałem o jakiejś pani, która prowadziła z moim przyjacielem
telefoniczną wojnę...
— Tak, proszę pana, to byłam właśnie ja.
— Pani go szantażowała? Czym?
— Wyznam panu szczerze, że nie mam pojęcia. Szalenie mnie gnębi oczekiwanie na
zapowiadaną zemstę pańskiego przyjaciela, nie wiem, czy jej już dokonuje, czy jeszcze
nie. Miałam właśnie nadzieję, że się czegoś dowiem od pana.
— A skąd ja mam coś wiedzieć?!
— Jak to? Przecież pański przyjaciel zakończył swoje kontakty ze mną pańskimi
usty.
— Dlaczego moimi usty?!
— Tego też nie wiem. Niech się pan zapyta swojego przyjaciela.
— Niech mi pani pozwoli się skupić. On nic moimi usty nie zakańczał! Nic nie ro-
zumiem!
— Jak to? — spytałam z uprzejmym zdziwieniem, bo ta oryginalna rozmowa w po-
równaniu ze wszystkim, co mnie spotkało przez telefon, nie była dla mnie niczym
szczególnym. — Przecież to pan do mnie dzwonił, udzielając mi krew w żyłach mrożą-
cych informacji. Chciałam się właśnie dowiedzieć, czy już panowie rozpoczęli akcję od-
wetową...
— Jaką akcję odwetową? Proszę pani, słyszałem o tej awanturze, ale ja do pani nigdy
nie dzwoniłem i nie mam pojęcia, kim pani jest!
— Jaka szkoda — powiedziałam z żalem, równocześnie uprzytamniając sobie, że
istotnie głos tego pana wydaje mi się nieznajomy. — To może zechce pan mi tylko
uprzejmie udzielić takiej drobnej informacji... Kto rozmawiał z panem przez telefon dziś
rano, tak koło pierwszej? Pański przyjaciel czy też ktoś szalenie do niego podobny?
— Po pierwsze, proszę pani, nikt nie mógł ze mną rozmawiać, bo mnie nie było
w Warszawie, dopiero przed chwilą wróciłem. Po drugie mojego przyjaciela też nie było,
był razem ze mną. A po trzecie nie znam nikogo szalenie do niego podobnego...
— Cóż, wobec tego, nie będę chyba zabierała panu czasu... Pozdrowienia, mam na-
110
111
dzieję, zechce pan przekazać?
— Ależ oczywiście, jak najchętniej!
— Z przykrością pana pożegnam. Wszystkiego najlepszego...
— Polecam się, do usług...
Dziwny człowiek, poleca się do usług szantażystce. To znaczy, że zemsta ofiary odpa-
da. A jednak ten spiker z nieskazitelną dykcją ciągle mnie męczy, co w tym jest?
Wykręciłam następny numer, jeden z dwóch zastrzeżonych. Słuchając sygnału zasta-
nawiałam się intensywnie, co by tu powiedzieć, żeby uzyskać jakieś informacje. Nie za-
pytam się przecież, kto mówi! Nawet jeżeli się przedstawię, udając, że to pomyłka, to
mogą zełgać albo odłożyć słuchawkę, zwłaszcza jeśli on nadal trwa w tej konspiracji...
Ktoś podniósł słuchawkę.
— Słucham...
Spłoszyłam się okropnie, bo nie zdążyłam nic wymyślić. Nie zastanawiając się dłużej,
krzyknęłam wystraszonym głosem:
— Szkorbut, Szkorbut!
W telefonie zapanowała sekunda konsternacji i nagle ten ktoś zahuczał ponuro:
— Lumbago, lumbago...
Oniemiałam. Zanim pomyślałam, że być może należy dalej mówić konspiracyjnie,
usłyszałam własne, pełne niebotycznego zdumienia pytanie:
— Dlaczego lumbago?!...
— A dlaczego szkorbut? Mnie męczy lumbago, proszę pani, zęby mam w porząd-
ku...
Ochłonęłam nieco i pojęłam, że trafiłam na niewinnego człowieka. Dobrze, że jesz-
cze nie jest bardzo późno... Nie miałam się co dłużej fatygować, ale wrodzona uprzej-
mość nie pozwoliła mi bez słowa odłożyć słuchawki.
— No to życzę panu zdrowia, szczęścia, pociechy z dzieci. Zechce pan wybaczyć po-
myłkę...
— Zechcę. Dziękuję pani za dobre słowo...
Rozłączyłam się. Został mi jeszcze trzeci numer. Dwie poprzednie rozmowy tak
mnie wyczerpały, że przed tą ostatnią, decydującą, postanowiłam trochę odpocząć.
Nalałam sobie herbaty i zapaliłam papierosa. Męczące rozmyślania przerwał mi dzwo-
nek telefonu.
— Halo, Szkorbut! — powiedział zdenerwowany i zaniepokojony głos. — Wykryli
C-1, to koniec!
Zdenerwował mnie tym natychmiast tak, jakbym rzeczywiście była jego wspól-
niczką.
— Jaki koniec, co za koniec — powiedziałam z gniewem. — Dlaczego zaraz koniec!
— Raz nam się upiekło cudem, prawda? Nie ma co liczyć na drugi cud!
110
111
Masz ci los, teraz zaczynają używać sił nadprzyrodzonych! Cóż to znowu znaczy?
— Co to jest cudem? Jakim cudem?
— To co było w lutym, to był cud, może nie? Brakowało sekund, dosłownie. Jak teraz
zdążą wykorzystać C-1, to wszystko przepadło, wykryją całość aparatury. Czego pani
jeszcze ze mną gada? — krzyknął nagle ze złością. — Zawiadomić szefa, prędzej!
Siedziałam ze słuchawką w ręku jak sparaliżowana. Cud w lutym, spiker z nieskazi-
telną dykcją, mój numer telefonu... Jak mogłam nie pojąć tego od razu! Boże, a cóż za
beznadziejna tępota!!!
Poczułam, jak zaczyna mnie ogarniać wspaniałe, potężne, nieopanowane podniece-
nie myśliwskie. To był hazard ekstraklasa, a ja przez całe życie byłam hazardzistką i te-
raz już żadna ludzka siła nie zdołałaby mnie powstrzymać od włączenia się do fascynu-
jącej gry. Cokolwiek by się miało stać, popełnię następne szaleństwo!
Po kilku minutach, pełna okropnego napięcia, wykręciłam trzeci numer.
— Halo — usłyszałam zaraz po pierwszym sygnale.
— Szkorbut — powiedziałam konsekwentnie, zdecydowana na wszystko.
— Szkorbut... — odpowiedziano mi jakby mimo woli i natychmiast nastąpiło coś zu-
pełnie innego. — Cholera jasna! Co to jest, kto mówi?!
— Szkorbut — powtórzyłam z uporem, bo w okropnym oszołomieniu i tak nic in-
nego nie przyszło mi do głowy. Co, miałam powiedzieć: Chmielewska?
— Kto mówi, do ciężkiej cholery?!!! Skąd pani ma...?!
— Pilna wiadomość, wykryli C-1 — przerwałam stanowczo w przypływie szaleńczej
determinacji, bo poznałam ten głos i niemal straciłam przytomność.
Po drugiej stronie usłyszałam krótkie i bardzo wyszukane przekleństwo, dobiegł
mnie dziwny dźwięk i stłumione słowa:
— ...sprawdzić numer...!
Rzuciłam słuchawkę, jakby mnie nagle ugryzła. Ja im sprawdzę numer, a guzik z pę-
telką!
Po długiej chwili zdołałam oderwać wzrok od fascynującego mnie telefonu, w który
wpatrywałam się nieprzytomnie. Wielki Boże, przecież to chyba niemożliwe?! Więc jed-
nak istotnie przez nieprawdopodobny przypadek tkwię w samym środku jakiejś monu-
mentalnej afery, w którą mnie wplątał ten człowiek! Wtedy, w ów wieczór, będący po-
czątkiem wielkiej tajemnicy rzucał moim numerem telefonu... Trzeba być ostatnim tu-
manem, ostatnim matołem, żeby się męczyć tyle czasu i nie przypomnieć sobie tego!
Oczywiście, że jest powód, dla którego szajka opryszków upodobała sobie mój numer!
I pomyśleć, że uważałam kiedyś tę całą historię za niewinną zabawę!
Niezbadanym wyrokiem Opatrzności popełnili jakąś tragiczną dla siebie pomyłkę
i znakomicie urozmaicili mi życie. Rozrywka jest pierwszej klasy, tylko czy przypad-
kiem nie zacznie być teraz nieco niebezpieczna? Czy ja aby nie posiadam za dużo wia-
112
113
domości? Dziecinnej igraszki to wszystko raczej nie przypomina...
Powoli zaczęłam myśleć nieco mniej chaotycznie. Nie czułam się rozczarowana do-
tychczasowymi odkryciami, przeciwnie, napełniły mnie szalonym zachwytem. Ten
człowiek jest przestępcą, prawdopodobnie już w tej chwili wie, że ja wiem, i będzie pró-
bował coś zrobić. Doskonale, ale na pewno nie wie, ile ja wiem. Wygląda na to, że mo-
głabym go unieszkodliwić w każdej chwili, wystarczyłoby zawiadomić milicję... Nie, nie
zawiadomię milicji! A przynajmniej jeszcze nie teraz, najpierw wykryję samodzielnie,
na czym polega ich przestępstwo, a potem dopiero dokonam mojej wspaniałej krwawej
zemsty! Wyobrażał sobie, że można mnie bezkarnie wystawiać rufą do wiatru?!
Oczywiście, że moje postanowienie było pozbawione sensu, ale tego przecież nale-
żało oczekiwać. Uczucia, które mnie przepełniały, nie miały nic wspólnego z rozsąd-
kiem. To było wszystko na kupie: dzika nienawiść, szaleńcze pragnienie zemsty, radosne
poczucie triumfu, głęboka satysfakcja, że jednak to, co wyrwało go z moich, pozytyw-
nie nastawionych, objęć, to nie było byle co, a do tego jeszcze kompletnie irracjonalna
wdzięczność za niezrównaną rozrywkę. Doprawdy, niecodzienny galimatias!
Uszczęśliwiona faktem, że dwie tajemnice okazały się w gruncie rzeczy jedną, i zdo-
pingowana niejasnościami, których mi zostało zatrzęsienie, postanowiłam kategorycz-
nie odkryć istotę antypaństwowej działalności byłego, tajemniczego wielbiciela. Muszę
się śpieszyć, bo zdaje się, że tym ostatnim telefonem narobiłam dobrego zamieszania...
Oparłam się o poduszki i zaczęłam myśleć. Bałagan w głowie nieco mi się uspokoił.
Teraz, kiedy już wiedzą, przestaną udzielać mi informacji...
W momencie kiedy to pomyślałam, zadzwonił telefon. Rzuciłam się na słuchawkę
jak wygłodzone stado wilków na niewinną łanię.
— Słucham?...
— Szkorbut! Próba programowania przeprowadzona. Świetnie działa, spełnia każde
polecenie!...
— Co było programowane? — spytałam, nie zdążywszy się zastanowić, że może po-
winnam to wiedzieć.
— Cała aparatura X. Udało się znakomicie, nikt się nie zorientował.
Programowanie jakiegoś urządzenia oznacza podłączenie do niego tego całego na-
boju, który zaczyna się mikrofonem, a kończy którymś rodzajem odbiornika. Tyle wie-
działam na pewno. Ale co dalej? Co to jest, ta aparatura?
— Jakie polecenia były wydawane? — spytałam w przypływie wręcz nadprzyrodzo-
nego natchnienia.
— Głównie dysponowanie systemem alarmowym. Próby B ze zmianą kierunków
trzeba bezwzględnie wstrzymać, wiedzą o nich. W ogóle za dużo wiedzą, cholera. Są na-
stawieni na jutro, trzeba przeczekać. To wszystko.
I znów się wyłączył, zanim zdołałam jeszcze cokolwiek powiedzieć. Znów zostałam
112
113
skazana na samodzielne myślenie.
Samodzielnie doszłam do wniosku, że już prawie wiem, o co chodzi. Moi bandyci
zmierzają do pewnego celu, a tym celem jest działanie na odległość na urządzenie, które
będzie spełniało polecenia. Będzie wyłączało system alarmowy oraz nadawało cze-
muś kierunek, niewątpliwie czemuś poruszającemu się w przestrzeni, być może w te-
renie otwartym. Jeśli mogą wyłączać, a zapewne i włączać system alarmowy, to mogą
też włączać różne inne rzeczy, na przykład magnetofon, nagrywający tajną rozmowę...
A system alarmowy wyłączą, żeby ukraść tajne dokumenty...
Mróz przeszedł mi po krzyżu. To nie bandyci, to szajka szpiegowska! A szefa tej
szajki znam osobiście... Ach, kurczę blade! Praworządny obywatel PRL!!!...
Stanę na głowie, poruszę całe miasto, przewrócę świat do góry nogami, ale odkryję
personalia tego człowieka i czarno na białym zaniosę je władzom państwowym!...
Od najpoważniejszych ludzi można się bez trudu dowiedzieć wszystkiego, jeśli tylko
zadaje się im dostatecznie głupie pytania. Do zadawania głupich pytań niewątpliwie
byłam predestynowana bardziej niż ktokolwiek inny. Zaopatrzona w tę broń, ruszyłam
do boju.
Najpierw przyczepiłam się do byłego wojskowego, który nigdy nie miał nic wspól-
nego z kontrwywiadem, w związku z czym nie był szczególnie uczulony na te właśnie
tajemnice.
Po wygłoszeniu tysiąca nonsensów na temat ćwiczeń wojskowych spytałam z zacie-
kawieniem:
— A czego w wojsku nie można załatwić przez telefon albo przez radio, albo przez
coś innego w tym rodzaju?
— W żadnym wypadku nie można zastrzelić rozmówcy...
— Tylko? I nic więcej? A co może się przytrafić w służbie kontrwywiadu albo wy-
wiadu takiego szalenie, niesłychanie wstrząsającego, co mogłoby wywołać monumen-
talną katastrofę?
— Nagła epidemia zapalenia wyrostka robaczkowego.
— E tam! Ja mówię o jakimś okropnym niedopatrzeniu.
— Można zapomnieć o jakimś spotkaniu, o zawiadomieniu, że właśnie ucieka z Pol-
ski szpieg z tajnymi dokumentami...
— Mało...
— Jeszcze pani mało?
— Nie, ja chcę czegoś najokropniejszego. Najgorsze niedopatrzenie, jakie można
sobie wyobrazić, z ogólnopaństwowymi skutkami.
Były wojskowy zamyślił się głęboko.
— Chyba najgorsze, co tylko można wymyślić, to zapomnienie o zmianie szyfru.
— A jak to się załatwia?
114
115
— Na pewno nie przez telefon.
— A przez co?
— Odręcznie. Wyjmuje się z pancernej szafy kopertę z odpowiednim numerem.
— I co może być?
— Można zapomnieć kluczy od tej szafy i dostać nagle pilną wiadomość pisaną
nowym szyfrem...
— No i co może być, jak się zapomni?
— Wszystko, co tylko sobie pani zdoła wyobrazić. Ogólnopaństwowa katastrofa...
Po wynalezieniu jeszcze kilku kataklizmów dałam mu spokój, bo wydawał się wy-
czerpany umysłowo. Za pomocą skomplikowanych wysiłków spotkałam przypadkowo
na ulicy znajomego, o którym świetnie wiedziałam, gdzie pracuje, chociaż oficjalnie
był zupełnie czym innym. Kiedyś robiłam dla niego drobną inwentaryzację i siłą rze-
czy musiał się przede mną ujawnić. Z tym dla odmiany zaczęłam się sprzeczać o mikro-
fon stereofoniczny, upierając się przy niewątpliwych bzdurach. Wyprowadzony z rów-
nowagi facet udzielił mi olśniewających informacji.
Teraz już mogłam być zupełnie pewna, że banda „Szkorbut” dokonała nie byle jakich
usprawnień. Wiedziałam, czym i w jaki sposób zamierzają kierować, co i w jaki sposób
mogą włączać, wiedziałam, dlaczego próby odbywały się właśnie w takim, a nie innym
terenie, i dlaczego badano urządzenia za pomocą logatomów. Mgliście, bo mgliście, ale
wiedziałam. Gdybym się na tych fidrygałach elektroakustycznych lepiej znała, niewąt-
pliwie miałabym przed oczami jasny obraz całej aparatury ze wszystkimi ulepszeniami
włącznie, ale posiadanie przed oczami jasnego obrazu czegokolwiek z tej dziedziny było
dla mnie nieosiągalne, nawet gdybym obejrzała to wszystko w naturze siedemdziesiąt
razy. Wcale mnie to nie martwiło, bo ostatecznie nie chodziło mi przecież o te drobia-
zgi. Czy tam są jakieś skomplikowane przyrządy, czy też główny wynalazek polega na
zatknięciu drutu w kartofel, to mi jest wszystko jedno. Znam meritum sprawy, teraz
muszę dotrzeć do działających osób.
Wczesnym wieczorem wróciłam do domu, usiadłam na tapczanie i pełna mściwego
triumfu roziskrzonym wzrokiem wpatrzyłam się w telefon. Zadzwonić? Zawiadomić
go o konieczności wstrzymania prób z torem B? Im dłużej to będzie trwało, tym le-
piej, każde zastopowanie ich działalności jest mi szalenie na rękę. A przy tym niesłycha-
nie ponętna była dla mnie myśl, że, być może, doprowadzę go tym do rozstroju nerwo-
wego!
Jak było do przewidzenia, nie wytrzymałam. Z bijącym sercem wykręciłam numer.
— Słucham — powiedział głos, na dźwięk którego wszystko mi w środku podsko-
czyło. Przez moment poczułam głęboki, bardzo głęboki żal, że to wróg i bandyta...
— Szkorbut — powiedziałam stanowczo i przezornie nie czekając na oddźwięk, cią-
gnęłam dalej uprzejmym tonem: — Cieszę się bardzo, że X tak dobrze działa, to miło...
114
115
Radziłabym wstrzymać próby z torem B, bo za dużo osób już na nie czeka. Zdalne kie-
rowanie obiektywem aparatu fotograficznego to cenna rzecz, szkoda byłoby to ujawnić,
nieprawdaż? Wyłączam się, koniec meldunku. — I natychmiast odłożyłam słuchawkę.
Siedziałam i czekałam w okropnym napięciu i z zapartym tchem. Czułam się trochę
tak jak jadowita żmija, która przez złośliwość wlazła do przewodu gazowego. Co z tego
wyniknie? Jak się dowiedzieć, gdzie oni są? Jak on się nazywa? Kim jest oficjalnie? Jest
duża szansa na to, że będą mnie chcieli unieszkodliwić, bo za dużo wiem. Przez telefon
tego nie zrobią, przynajmniej jeden będzie się musiał ujawnić i to chyba tylko ten jeden,
który mnie zna i wie, jak wyglądam. Możliwe, że w wyniku własnych, niepoczytalnych
czynów zginę tragiczną śmiercią, ale już mi jest wszystko jedno! Będę popełniać te sza-
leństwa konsekwentnie i do końca!...
Telefon zadzwonił po kwadransie. Kończyłam trzeciego papierosa, cały czas siedząc
w tym samym miejscu i wpatrując się w słuchawkę dzikim, hipnotyzującym wzrokiem.
Podniosłam ją z uczuciem zbliżonym do tego, jakie ma człowiek, wpadający głową na-
przód w grząskie, czarne bagno.
— Słucham...
— Dobry wieczór...
Opanowałam się z największym wysiłkiem.
— Kto mówi? — spytałam stanowczo, chociaż nie miałam co do tego najmniej szych
wątpliwości.
— Nie poznajesz starych znajomych?
— Nieco trudno poznać starych znajomych, którzy mi się nigdy nie przedstawili
— odparłam bez namysłu. „Niekonsekwentna idiotka — pomyślałam równocześnie ze
wstrętem. — Trzeba się było upierać, że nie wiem”.
W słuchawce usłyszałam westchnienie.
— Chciałem cię bardzo, ale to bardzo prosić, żebyś się uspokoiła...
— Co przez to rozumiesz? Nie czuję się zdenerwowana — powiedziałam absolutnie
niezgodnie z prawdą, bo byłam zdenerwowana do nieprzytomności.
— Co za szkoda, że nie wiesz, co mam na myśli!... Przyznaję, że właściwie jestem ci
winien dozgonną wdzięczność za te dwa meldunki, ale powodujesz okropne zamiesza-
nie. Prawdopodobnie wydaje ci się, że wszystko wiesz, ale przyjmij do wiadomości, że
nie wiesz nic. Byłbym ci ogromnie zobowiązany, gdybyś zechciała powstrzymać się od
jakiegokolwiek działania...
— Zaraz, chwileczkę — powiedziałam, odzyskując powoli przytomność. — Przede
wszystkim ja nie mam żadnej pewności, że to istotnie ty. Może byś mi to jakoś udowod-
nił?
— Obiecałem ci kiedyś, że ci wszystko wyjaśnię. Przypominasz to sobie? Pewnego
wieczoru dałem ci słowo honoru, że wyjaśnię wszystko, jak tylko będę mógł. Nie mam
116
117
zwyczaju łamać słowa honoru, nawet dawanego w chwilach zdenerwowania. Myślałem
wówczas, że nastąpi to szybciej, nie przewidziałem pewnych nieoczekiwanych kompli-
kacji.
Nikt inny nie mógł wiedzieć, co mówił wówczas, w owych dramatycznych chwilach.
Udowodnił mi...
— Tak, przypominam sobie — powiedziałam równie uprzejmie, jak lodowa-
to. — Wobec tego powinieneś i ty pamiętać, co ja powiedziałam pewnego wieczoru.
Pamiętasz? Powiedziałam, że dołożę wszelkich starań, żeby cię zdekonspirować...
— Tak, pamiętam. I muszę ci się przyznać, że cię nie doceniłem. Nie przypuszczałem,
że jesteś zdolna do takich szaleństw.
— Przecież cię uczciwie uprzedzałam, że dla mnie szaleństwa to jest chleb powsze-
dni.
— Wracając do tematu, czy mogę mieć nadzieję, że okażesz odrobinę rozsądku i cier-
pliwości? Twoje poczynania mogą mi przysporzyć okropnych kłopotów. Ponawiam
obietnicę, że wyjaśnię wszystko we właściwym czasie.
Właśnie się okropnie rozpędziłam w to wszystko uwierzyć! Jeszcze czego! Słuchając,
zastanawiałam się w szalonym pośpiechu, jak najlepiej wykorzystać tę rozmowę. Jasne,
że na każde moje pytanie zełga, co może, ale może mu się przypadkiem coś wyrwie.
Dyplomatycznie, tylko dyplomatycznie...
— Ależ dobrze, chętnie okażę anielską cierpliwość. Tylko czy nie mógłbyś mi odpo-
wiedzieć od razu na kilka skromnych pytań? Wiesz, niektóre rzeczy tak mnie gnębią.
— No? Słucham?...
Kolosalny talent dyplomatyczny podsunął mi tylko jedno najważniejsze...
— Na litość boską, jak ci na imię?!!!
— Przecież wiesz. Dobrze zgadłaś...
— Dlaczego mnie napuściłeś na tego niewinnego faceta?! Zrobiłeś to świadomie?...
— To już jest dłuższa historia, której teraz nie możemy omawiać. Muszę się już wyłą-
czyć. Jeszcze raz cię proszę, nie rób już nic i nie usiłuj wykorzystywać wiadomości, które
posiadasz. Narobisz jeszcze większych kłopotów nie tylko mnie, ale i sobie.
Równie dobrze mógłby mnie prosić, żebym przestała oddychać.
— Mam nadzieję, że uda mi się uniknąć kłopotów — powiedziałam, wracając do lo-
dowatej uprzejmości. — Proszę cię bardzo, mogę poczekać na twoje wyjaśnienia. Tyle
czasu czekałam, że te parę lat mniej czy więcej nie robi mi już różnicy...
— Strasznie bym nie chciał stosować jakichś ostrzejszych środków — powiedział
z westchnieniem. — Proszę cię, zaoszczędź mi tego.
— To groźba?
— Niech Bóg broni! Nawet mi to nie przyszło do głowy. Twoja reakcja na groźby
może każdego radykalnie zniechęcić do ich stosowania. To jest moja gorąca prośba do
116
117
ciebie...
Nic z tego, nie damy sobie mydlić oczu! Drugi raz mu się ze mną nie uda. Boże drogi,
cóż ten człowiek ma jednak za głos...
Telefon milczał. Jeden dzień, drugi, trzeci... Wszelkie informacje skończyły się jak
nożem uciął. To, że dzwoniły różne osoby w celach towarzyskich, nie związanych z za-
sadniczym tematem, denerwowało mnie tylko jeszcze bardziej. Nie przyjmowałam do
wiadomości tych zbędnych dźwięków. Dla mnie telefon milczał...
Tajemniczy, zastrzeżony numer nie odpowiadał, chociaż dzwoniłam tam o najdziw-
niejszych porach dnia i nocy. Nikt się mnie nie czepiał i nie dostrzegałam wokół domu
żadnych podejrzanych typów. Wyraźnie zostałam odsunięta na nieprzyjemny margi-
nes.
Drugiego wieczoru zadzwoniła Janka.
— No i co? — spytała z szalonym zainteresowaniem.
Odpowiedziałam jej jednym słowem równie krótkim, jak treściwym.
— Nie dzwonił?
— Nie dzwonił. Przypuszczam, że pęknę lada minuta. Wygrał, drań w tajemnicę
szarpany!
— Myślisz, że jeszcze zadzwoni?
— Diabli go wiedzą. Jeżeli nie zadzwoni, to umieszczę w prasie ogłoszenie, że pan
o takiej aparycji i takim imieniu nie dotrzymuje słowa honoru.
— I spiker Polskiego Radia zaskarży cię do sądu. Dlaczego nie idziesz na milicję?
— I co im powiem? Że mam głębokie, wewnętrzne przekonanie, że nie wiadomo
kto przeprowadza nielegalne próby z aparaturą elektroakustyczną? Że wiem, na czym
te próby polegają i jaka instytucja brała wzmacniacze? Wkopię przyzwoitych ludzi, któ-
rzy mi przez niedopatrzenie zwierzyli tajemnice służbowe, i oskarżę o antypaństwową
działalność państwową instytucję? Stuknij się w arbuz. Na jakiej podstawie? Moich
przeczuć? Milicja kicha na moje przeczucia, a poza tym wszystko, co wiem, wiem niele-
galnie. Skutek będzie taki, że mnie przymkną za współpracę z wrogami ojczyzny.
— To co teraz zrobisz?
— A bo ja wiem? Na razie czekam na natchnienie.
— No to czekaj. Jak coś będzie, to zadzwoń.
Istotnie czekałam, lecz nie biernie, a aktywnie. Strzelałam na oślep w różne stro-
ny, wywołując tą kanonadą najrozmaitsze efekty. Znajomy człowiek z telefonów miej-
skich, zapytany o ów zastrzeżony numer, wpadł w paniczne przerażenie i odmówił ja-
kichkolwiek wyjaśnień. Dział techniczny Polskiego Radia, maglowany o skompliko-
wane szczegóły swojej działalności, zapłonął do mnie żywą niechęcią. Pożyczyłam sa-
mochód z Motozbytu i udałam się do odkrytego rejonu sto trzy, obejrzałam sobie orne
pole, świeżą ruń i młody zagajnik, ugrzęzłam w błocie, co mnie zmusiło po kwadran-
118
119
sie buksowania do galerniczych wysiłków, polegających na wpychaniu pod koła roz-
maitych patyków, ubłociłam siebie i samochód od góry do dołu i wróciłam taka sama
mądra jak przedtem.
Wiedziałam mnóstwo, ale nie na ten temat, który mnie najbardziej obchodził.
W nosie miałam wynalazki, usprawnienia, programowanie wszystkich maszyn świata
i działalność szpiegowską, nic mnie to nie obchodziło. Obchodził mnie tylko jeden
człowiek, a o tym człowieku właśnie nadal nie wiedziałam nic.
I wreszcie nie wytrzymałam. Doprowadzona do ostatecznej rozpaczy, wystrzeliłam
ostatni, monumentalny nabój. Doprawdy nie przewidziałam, że wywołam tym takie za-
mieszanie, ale gdybym wiedziała, niewątpliwie też bym go wystrzeliła bo traciłam już
resztki rozumu.
Trzeciego dnia wieczorem słuchawka przyczepiła mi się do ucha zupełnie bez mo-
jego udziału, a tarcza nadprzyrodzonym sposobem sama wykręciła numer. Numer, któ-
rego nie kręciłam już od wielu lat i który powinnam była już dawno zapomnieć...
— Słucham — powiedział człowiek, od którego nie miałam szans niczego się dowie-
dzieć. Ale jeżeli czegokolwiek na tym świecie byłam pewna, to tego, że żaden wynala-
zek i żadne usprawnienie w interesującej mnie dziedzinie nie mogły się odbyć bez jego
udziału. Jedyny człowiek w Polsce, który się wyspecjalizował w niektórych drobiazgach
i któremu ustępowali najlepsi fachowcy z zagranicy. A równocześnie z całą pewnością
ostatni, który zgodziłby się zajmować jakąkolwiek nielegalną akcją...
— Dobry wieczór, to ja — powiedziałam zimno i natychmiast ciągnęłam dalej: — Nie
wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, komu służy twoja genialna myśl techniczna?
— O co ci chodzi? Bądź uprzejma wypowiadać się jaśniej bo ja nie mam czasu na te
artystyczne przenośnie.
— Chodzi mi o próby, zmierzające do zdalnego kierowania czynnościami różnych
aparatów. Głosem. O ile wiem, wybacz że będę używała ludzkiego języka a nie właści-
wych, technicznych wyrażeń, tor elektroakustyczny X służy do działania włączającego
i wyłączającego różne rzeczy nieruchome, natomiast tor B do nadawania kierunku rze-
czom ruchomym, tor A...
— O czym ty mówisz?! Skąd to wiesz?
— Impulsy zależą jakoś tam od wypowiadania słów z odpowiednimi samogłoskami;
nieprawdaż? Inaczej działało w olaboga, a inaczej w łubudu... oczekiwałam jeszcze „fi-
kimiki” z uwagi na dużą ilość „i”, ale rozczarowaliście mnie...
— Przestań! — krzyknął ostro człowiek po drugiej stronie przewodu telefonicznego.
— W tej chwili przestań!
— Nie przestanę — powiedziałam gniewnie. — Przyjmij do wiadomości, że ten ton
już nie robi na mnie wrażenia.
— Wiedziałem, że jesteś beznadziejnie głupia, ale nie przypuszczałem, że do tego
118
119
stopnia. Musiałaś chyba do reszty oszaleć. O co ci chodzi?
— O to, że muszę się na ten temat wszystkiego dowiedzieć, ponieważ podejrzewam,
że ten cały nabój dostał się w ręce niepowołanych osób. Właśnie pytam, czy ty o tym
wiesz. Wyobrażam sobie, że odpowiesz mi na moje pytania.
— Na pewno nie!
— W takim razie zaczynając od dziś rozgłoszę po całym mieście wszystko, co wiem,
a zapewniam cię, że wiem dużo. Będę to wykrzykiwała pełną piersią w zatłoczonym
tramwaju, w kinie, na ulicy, wszędzie!
— Zostaniesz zamknięta, zanim zdążysz powiedzieć jedno głupie słowo...
— Możliwe, ale wtedy powiem, że to wszystko wiem od ciebie. I niech mi kto udo-
wodni, że nie...
„Rzeczywiście jestem szantażystką, niebezpieczną dla otoczenia” — pomyślałam
równocześnie ze zdumieniem.
Człowiek w telefonie milczał przez chwilę, bo prawdopodobnie był bliski udławienia
się wściekłością. Zaniepokoiłam się, że go może trafić apopleksja.
— Hej, słuchaj — powiedziałam ugodowo. — Nie puszczę pary z gęby, ale muszę
wiedzieć, kto się tym teraz posługuje. Jak ci mówię, że z tym jest jakaś draka, to mam
podstawy...
— Dobrze — powiedział nagle. — Ale nie powiem ci tego przez telefon. Umówimy
się na jutro, postaram się znaleźć trochę czasu.
— Figę z makiem — oświadczyłam stanowczo. — Doskonale wiem, że jutro zasta-
wisz na mnie pułapkę. Możemy się spotkać zaraz.
Milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał.
— Dobrze, niech będzie. Gdzie sobie życzysz?
— Na ławce w parku Dreszera, koło przystanku trolejbusowego. Za dziesięć minut
— powiedziałam, uśmiechając się w duchu złośliwie. — Jeżeli cię nie będzie za dziesięć
minut, odchodzę i zaczynam reklamę...
Nadal złośliwie uśmiechnięta odłożyłam słuchawkę obok aparatu. Przez dziesięć
minut nie zdąży zadzwonić z budki, ani nigdzie pojechać, na razie jestem bezpieczna.
Zablokowałam mu telefon...
Chyba sobie jednak nie zdawałam sprawy z wagi popełnianych czynów. Opętało
mnie wzniosłe szaleństwo i nie było już dla mnie nic niemożliwego. A zresztą wygłu-
piałam się przecież dla dobra ojczyzny!
Człowiek, który przyszedł do parku Dreszera, nie przywitał się ze mną... Spojrzał na
mnie ze wstrętem, usiadł obok i zapalił papierosa.
— Nic ci nie przyjdzie z tej blokady — powiedział. — Nie znikniesz nagle z po-
wierzchni ziemi, znajdę cię równie dobrze i jutro.
— Jeżeli masz jeszcze odrobinę zdrowego rozsądku, to nie będziesz mnie jutro szu-
120
121
kał. Zaraz się przekonasz... Uważaj: wiem, jaka instytucja patronowała pierwotnie całej akcji, wiem, na czym to polegało, wiem, gdzie odbywały się próby, i oświadczam ci, że
nic mnie to nie obchodzi. Chcę się dowiedzieć, w czyje ręce się dostało i kto to wyko-
rzystuje nielegalnie.
— Nikt nie wykorzystuje nielegalnie, przez cały czas robi to wspomniana przez cie-
bie instytucja. Skąd ci coś podobnego przyszło do głowy?
Zawahałam się. Po krótkim namyśle powiedziałam prawdę. Prawie całą.
— Jakim sposobem, do diabła, znaleźli twój numer?!
— Nie wiem — oświadczyłam stanowczo. — I nie interesuje mnie to.
Teraz on przez chwilę myślał.
— Musiała tu zajść jakaś potworna pomyłka. Słuchaj...
Słuchałam. To, co słyszałam, ciągle mi nic nie wyjaśniało.
Akcja „Szkorbut” jest absolutnie legalna? Przeprowadzana przez państwowa instytu-
cję, przez praworządnych ludzi? A nie przez szajkę opryszków?
— To dlaczego, do diabła, to było takie zakonspirowane? — spytałam z rozpaczą.
— Nie udawaj głupszej, niż jesteś. Chciałaś, żeby jawnie robić rzeczy, które są naj-
większą tajemnicą wojskową? Tajemnicą wywiadu?
— Oj, nie mów bzdur! Chodzi mi o to, co mówili. To ukrywanie się, to zdenerwowa-
nie, że ktoś tam coś odkrył, na coś trafił... Kto?! Co to znaczy?
— Musisz to wiedzieć? — spytał niechętnie po chwili milczenia.
— Muszę. To mi się wydaje najbardziej podejrzane.
Znów milczał przez długą chwilę, paląc papierosa i wyraźnie bijąc się z myślami.
Właściwie do tej pory nie powiedział mi nic nowego, potwierdzał tylko moje wiadomo-
ści. Dopiero teraz miał zdradzić jakąś krew w żyłach mrożącą tajemnicę.
— Powiem ci. W zestawieniu z tym, co i tak wiesz, to już jest niegroźne. Słuchaj...
Czułam, jak mi się robi zimno w sercu i jakoś nieprzyjemnie na duszy. Wszystkie
fragmenty łamigłówki układały się znakomicie. W łonie praworządnej instytucji zalągł
się, obrazowo mówiąc, bakcyl zdrady. Był ktoś na wysokim stanowisku, ze wszech miar
godzien zaufania, kto współpracował z obcym wywiadem i usiłował ukraść bezcenny
wynalazek. Była misterna siatka, niemal nie do wykrycia, która usilnie pracowała na
zgubę ludowego kraju. Przed nimi właśnie trzeba się było ukrywać...
Ktoś na wysokim stanowisku...
— Dlaczego ich wszystkich nie wsadzili do kicia, tylko się z nimi tak głupio cackali,
przyprawiając mnie o rozstrój nerwowy? — spytałam z rozgoryczeniem.
— Ponieważ nie było wiadomo, kto to był i kto należał do szajki. To było szalone
ryzyko, przeprowadzać te próby tak, żeby ich nie wykryli, a równocześnie udawać, że
wszystko jest w porządku. Ale też to była jedyna szansa, żeby to wreszcie definitywnie
zlikwidować. Ten podejrzany facet, to, jak ja rozumiem, jest jakiś gość cholernie wysoko
120
121
postawiony, gdyby podejrzenia w stosunku do niego okazały się niesłuszne, byłaby po-
tworna draka. No i oczywiście cała robota kontrwywiadu od początku...
— Kto to był, ten główny podejrzany?
— Nie mam pojęcia. Nie wiem, czy istnieją ze trzy osoby, które to wiedzą.
— Jak możesz nie wiedzieć, skoro uczestniczyłeś w całej robocie. Musiałeś chyba
wiedzieć, przed kim się masz ukrywać?
— Przed wszystkimi. Było tylko kilka pewnych osób, wtajemniczonych, a cała reszta
była na wszelki wypadek podejrzana. Zresztą, nie uczestniczyłem w całej robocie, tylko
opracowałem na początku pewne rzeczy, a dalej to już ciągnął kto inny.
Milczałam, pełna mnóstwa mieszanych uczuć, a głównie rozgoryczenia. Czyżbym
dotychczas miała nadzieję?... Przecież wiedziałam, że to przestępca...
— Okazuje się, że w gruncie rzeczy nie myślałaś tak głupio, jak na to wyglądało
— powiedział z niechętnym uznaniem. — Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, co ci
grozi za rozgłaszanie tych informacji?
— Zdaję sobie sprawę. Czym ja byłam? Bazą informacyjną?
— Czymś w tym rodzaju. Był taki telefon, pod który należało przekazywać różne
wiadomości. Jakim cudem to był twój telefon, nie potrafię zrozumieć.
Za to ja potrafiłam doskonale to zrozumieć, ale co z tego?
— Kto tam był w tę całą hecę zamieszany? — spytałam beznadziejnie. — Powiedz
wszystkie nazwiska, jakie znasz. Ostatecznie, już teraz nie masz co przede mną tego
ukrywać. Wiem przecież gorsze rzeczy.
— Nie znam nazwisk, nie przedstawiali mi się wszyscy. Znam tylko parę osób. Tych,
którzy to ze mną załatwiali oficjalnie, dwóch, którzy ze mną współpracowali w począt-
kowej fazie, i tego, który to po mnie przejął i kontynuował. Sympatyczny gość i ma
łeb...
Wpadło mi w ucho kilka nieznajomych nazwisk. Do kontynuatora pracy natych-
miast poczułam awersję, skoro się wydał sympatyczny temu człowiekowi... Zresztą do
wszystkiego poczułam awersję.
— To co, będziesz się starał od jutra zamknąć mnie w kazamatach?
— Nie bądź głupia. Nie zamieniłbym z tobą dziś ani jednego słowa, gdyby nie to, że
wiem, do czego jesteś zdolna. A gdyby się okazało, że dałaś się wciągnąć w jakiś idio-
tyzm, to możesz być pewna, że nie wróciłabyś teraz do domu. Znam cię wystarczająco
dobrze, żeby wiedzieć, czy mówiłaś prawdę.
Ja też go znałam wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, do czego jest zdolny. Istotnie,
gdybym współpracowała z szajką szpiegowską, nie wróciłabym już do domu...
— Nie muszę cię chyba odprowadzać? O ile wiem, nie ma sytuacji, w której nie dała-
byś sobie rady. A ja jeszcze dzisiaj mam mnóstwo roboty.
122
123
— Dziękuję ci bardzo, istotnie, trafię sama. Wybacz, że cię niepokoiłam...
O wpół do drugiej zadzwonił telefon. Oprzytomniałam błyskawicznie i podniosłam
słuchawkę.
— Słucham...
— Czy to cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden?
— Tak, słucham.
— Kto mówi?
O, nie, tego ja bardzo nie lubię!
— Królowa Izabella Hiszpańska — odpowiedziałam uprzejmie.
— A, to pomyłka, przepraszam... — powiedział niepewnie ten ktoś po krótkiej chwili
konsternacji.
Po paru minutach znów zadzwoniło.
— Słucham...
— Cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden?
— Tak, słucham...
— Czy to pani Joanna Chmielewska?
— Tak, słucham...
— Dziękuję.
I rozłączył się. A cóż to znowu takiego? Dziękuje mi za to, że się tak nazywam, czy
za to, że podniosłam słuchawkę? Któż to mógł być? Chyba nikt znajomy, nie przypomi-
nam sobie tego głosu...
Zaniepokoił mnie ten telefon. Wstałam, nalałam sobie herbaty, zapaliłam papierosa
i zaczęłam się zastanawiać. Kto? Czyżby to on? Teraz już rzeczywiście mój śmiertelny
wróg? Wie, że rozmawiałam na ten temat i zamierza mnie zamordować?
Istotnie, miał powody prosić, żebym się uspokoiła. I trudno zaprzeczyć, że miał też
powody tak starannie ukrywać swoje personalia. Praworządny obywatel PRL!... I akurat
to wszystko musiało się właśnie mnie przytrafić! Żeby to jasny piorun strzelił! Nie ma
co mówić, ładny klin!...
Siedziałam na fotelu i marzłam przy otwartym oknie, pełna rozgoryczenia, kiedy
znów zadzwonił telefon.
— Pani Joanno, to pani? — spytał szeptem znajomy człowiek z telefonów miejskich.
— Ja, co się stało? — powiedziałam mimo woli również konspiracyjnym szeptem.
— Przepraszam, że dzwonię o tej porze, ale potem mógłbym nie mieć okazji, o szó-
stej rano kończę dyżur. Pani telefon jest na podsłuchu...
— Od kiedy? — przerwałam szybko.
— Od pierwszej. Wszystkie rozmowy będą nagrywane. Teraz na chwilę wyłączyłem,
ale już włączam. Jakby mnie tak złapali!... Niech pani uważa, dobranoc.
— Dobranoc, dziękuję panu — szepnęłam z gorącą wdzięcznością.
122
123
I ja mam w tych warunkach spać?! No, zdaje się, że teraz rozpętałam już piramidalną
chryję. Mogę to uznać za szczytowe dzieło mego życia, osiągnięcie, jakiego świat nie wi-
dział! Jezus Maria, co jeszcze będzie?! Nigdy nie byłam specjalnie tchórzliwa, ale tym
razem się jednak wystraszyłam. Taka wystraszona czym prędzej poszłam spać, bo po-
myślałam, że w obliczu wydarzeń nie do przewidzenia muszę być wyspana i przytomna.
Na wszelki wypadek zabezpieczyłam jeszcze tylko drzwi, wtykając kij od starej szczotki
do mycia podłogi pomiędzy ścianę a zasuwę. Raz w życiu postanowiłam być ostrożna.
Do rana nic się nie stało, a rano poszłam do pracy. Już zaczęłam czuć się z lekka roz-
czarowana brakiem jakichś kataklizmów, kiedy zawołano mnie do telefonu.
— Czy pani Joanna Chmielewska? — spytał nieznany głos.
— Tak, słucham...
— Chciałbym zamienić z panią kilka słów. Czy zechciałaby pani wyjść na chwilę do
holu na swoim piętrze? W miarę możności dyskretnie...
— Kto mówi? — spytałam raczej dość beznadziejnie.
— Moje nazwisko nic pani nie powie. Chodzi o rozmowę, którą przeprowadziła pani
wczoraj wieczorem w parku Dreszera.
— Dobrze, już wychodzę...
Kto?!... Bandyci czy praworządna instytucja?... Tak źle i tak niedobrze, sama już nie
wiedziałam, co bym wolała. Przez moment pomyślałam, czyby nie wziąć czegoś do
obrony, chociażby dużego cyrkla, ale nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie ten duży
cyrkiel jest. Powiedziałam w duchu: „Raz kozie śmierć!” i z determinacją wyszłam do
holu.
W holu podszedł do mnie nie znany mi bliżej, sympatycznie wyglądający pan i po-
wiedział:
— Orientuje się pani, o co chodzi, prawda? Chcielibyśmy z panią porozmawiać.
Mam nadzieję, że może się pani zwolnić z pracy i zaraz ze mną pojechać?
„A jak nie mogę, to co?” — pomyślałam i powiedziałam:
— Czy można wiedzieć, z czyjego ramienia pan mnie zaprasza?
Pan wyjął legitymację i bez słowa mi pokazał. Również bez słowa kiwnęłam głową,
wróciłam do pokoju, pozbierałam swoje rzeczy i zatrzymałam się w drzwiach. Moi trzej
współpracownicy siedzieli przy deskach. Popatrzyłam na nich i powiedziałam rzew-
nie:
— Przyjrzyjcie mi się, panowie...
Wszyscy trzej odwrócili się jak na komendę i wlepili we mnie oczy z dużym zainte-
resowaniem.
— No? Bo co? — spytał Janusz.
— Co pani nowego wymyśliła? — spytał z zaciekawieniem Witold.
Wiesio nic nie mówił, tylko patrzył wyjątkowo zachłannie.
124
125
— Ostatni raz mnie widzicie — powiedziałam jeszcze rzewniej. — Jakby co, to pa-
miętajcie, że palę piasty, a od cebuli wątroba mnie boli. Mogą być cytryny... Błogosławię
was na dalszej drodze życia!
Wyszłam nie odwracając się, ale mogę dać głowę za to, że co najmniej jeden z nich
narysował kółko na czole.
W pokoju, do którego zostałam doprowadzona, czekał na mnie nie mniej sympa-
tyczny pan, który zażądał ode mnie daleko idących wyjaśnień...
Zamilkłam i z rezygnacją popatrzyłam na siedzącego za biurkiem pana. Pan trwał
jeszcze chwilę w milczeniu, patrząc w dal myślącym spojrzeniem. Nagle ocknął się
i spojrzał na mnie.
— I to wszystko?...
— Jak widać na załączonym obrazku. Gdybym chciała opowiadać bardziej szczegó-
łowo, musiałabym pana poinformować, co jadłam w tym okresie na śniadania, obiady
i kolacje, ile razy mi poleciały oczka w pończochach, jakimi samochodami jeździłam na
łebka do pracy i o innych równie istotnych szczegółach. Ale chyba o to panu nie cho-
dzi?
— Nie — powiedział ten pan z cieniem rozbawienia. — O to mi nie chodzi.
Opowiedziała pani znakomicie i tylko jeszcze pragnąłbym usłyszeć nazwiska osób,
o których pani wspominała.
— To pan sobie może od razu wybić z głowy — oświadczyłam stanowczo. — Nie
wymienię nazwiska ani jednej osoby, która mi cokolwiek powierzyła w zaufaniu albo
zdradziła przez niedopatrzenie. Nie zmusi mnie pan do tego nawet średniowiecznymi
torturami. Raczej zgniję w kazamatach!
— Niechże mnie pani zrozumie. Nikt nie będzie wyciągał żadnych konsekwencji
w stosunku do tych ludzi, ale przecież musimy zbadać ich powiązania, kontakty, mu-
simy wiedzieć, co robią, jak postępują, co myślą...
— Guzik, proszę pana. Z pętelką. Ja tych ludzi znam i wiem, że są praworządni. Niech
się pan nie fatyguje, bo nic panu z tego nie przyjdzie.
Pan popatrzył na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
— I nigdy się pani nie myli co do tej praworządności swoich znajomych?
— Nie... — powiedziałam i zamilkłam. Trzeba przyznać, że celnie trafił!
— No widzi pani? Co my wszyscy wiemy o naszych znajomych? Niech pani pomyśli,
jakie tragiczne konsekwencje może mieć niewłaściwie umieszczone zaufanie.
— Właśnie — powiedziałam z goryczą. — Na przykład zaufanie do mnie.
Pan zza biurka spoważniał.
— Daję pani moje prywatne słowo honoru, że nikt z tych ludzi nie odczuje na sobie
nawet cienia podejrzenia, jeśli istotnie nie miał nic wspólnego z antypaństwową dzia-
łalnością. Tylko o to mi chodzi. Poza tym nie interesuje mnie żadne zdradzanie tajem-
124
125
nic służbowych, nie interesuje mnie lekkomyślność nie interesuje mnie nic, poza ewen-tualnym udziałem w tej jednej aferze.
Zawahałam się. Wyglądało na to, że miał rację, a poza tym nie można nie wierzyć
słowu honoru. W popełnianiu pomyłek, jak widać, jestem szczególnie utalentowana...
— Dobrze — powiedziałam smutnie. — Powiem panu. Gdyby nie to, że istotnie
przez długi czas wierzyłam w praworządność mojego tajemniczego nieznajomego,
i gdyby nie to, że się tak fatalnie rąbnęłam, może pan być pewien, że dzikimi wołami nie
wyciągnąłby pan ze mnie ani jednego słowa.
Wyrecytowałam mu długie fragmenty książki telefonicznej pełna uczuć bardzo nie-
przyjemnych. Skończyłam i spytałam:
— No i co?
— No i nic. Sądzę, że teraz będzie pani chciała wrócić do domu. Proszę bardzo, może
pani to uczynić bez przeszkód.
— Ale co pan, w duchy pan wierzy? Pan myśli, że ja stąd wyjdę bez żadnych informa-
cji od pana? Prędzej wrosnę w to krzesło, zapuszczę korzenie i zakwitnę!
— Co pani chce ode mnie usłyszeć? — powiedział, uśmiechając się już wyraźnie.
— Wszystko o tym człowieku! Kim jest, jak się nazywa, gdzie mieszka, nie dość na
tym, ja go chcę zobaczyć!
— Domaga się pani ode mnie rzeczy niemożliwych. Afera jeszcze nie jest skończona,
główny bohater przebywa na wolności i nikt nie ma prawa znać jego nazwiska. A tym
bardziej pani, sama pani przyznaje, że nie wiadomo, czego się można po pani spodzie-
wać. Może pani zaręczyć, że poznawszy jego dane personalne, nie uczyni pani absolut-
nie nic?
Zastanowiłam się. Nie, nie mogłam zaręczyć. Przeciwnie, mogłam zaręczyć, że popeł-
nię następne szaleństwo.
— Jedyne, czym mogę pani służyć, to nazwiska osób jak najbardziej praworządnych,
które pracowały dla dobra umiłowanego kraju, z głównym macherem na czele. Już je
pani zresztą słyszała.
— Częściowo... Na diabła mi te nazwiska?
— To bardzo sympatyczni ludzie. Jak się to wszystko skończy, to będzie pani mogła
ich poznać.
— Nie chcę. Kicham na nich...
— A oprócz tego mogę pani jeszcze doradzić, żeby pani może zmieniła obiekt zain-
teresowań... Klin klinem!
Aż podskoczyłam na krześle.
— Czy mam rozumieć, że mi pan czyni awanse? — spytałam z jadowitą uprzejmo-
ścią. — Cóż, muszę przyznać, że nawet jest pan w moim typie...
— Na litość boską, ja jestem żonaty!... Bardzo panią przepraszam, ale ja myślałem
126
127
o którymś z tamtych panów. Niektórzy z nich są wolni i doprawdy warci zajęcia. Proszę, przy wolnych mogę pani postawić krzyżyki.
Przyjrzałam się niechętnie kilku nazwiskom.
— Mam wrażenie, że już gdzieś widziałam to miano — powiedziałam w zamyśleniu.
— To ten główny, prawda? Ale może mi się wydaje. Raczy pan już skończyć te krwawe
dowcipy, przyzwoita instytucja nie powinna się naigrawać z doprowadzonych. Kiedy się
dowiem od pana tej upragnionej reszty?
— Jak tylko pani najdroższy wróg znajdzie się za kratkami. Zadzwonię do pani.
— i po chwili dodał półgłosem: — Jeśli to jeszcze będzie potrzebne...
— Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że robi pan ze mnie balona dużej klasy — powie-
działam ponuro i wstałam z krzesła. — Nie wiem, czemu mam to przypisać. Sadyzm za-
pewne, nic innego... Do widzenia panu. Nie życzę panu spotkania ze mną, jeżeli pan nie
dotrzyma słowa.
— O konieczności zachowania milczenia nie muszę pani chyba wspominać?
— Nie musi pan. Grób to mięta w porównaniu ze mną. Cześć pracy...
Wróciłam do domu tylko dlatego, że to było jedyne miejsce, do którego mogłam
wrócić i do którego trafiłam zupełnie automatycznie. Koniec świata nastąpił. Nie było
co ukrywać: przegrałam piękną, fascynującą grę...
O, genialna duszo ukochanej przyjaciółki! Przysięgam, że już nigdy w życiu nie zlek-
ceważę twoich ostrzeżeń!...
Dzień po dniu i godzina po godzinie tłumaczyłam sobie, że powinnam być zadowo-
lona. Okropnie zadowolona. Wręcz niesłychanie zadowolona! Wykryłam potężną ta-
jemnicę, zrobiłam zamieszanie, nawet jak na mnie, nadzwyczajne, człowieka, którego
nienawidzę, spotka klęska... Czegóż więcej mogłabym sobie życzyć?
Nic nie pomagało. Na dnie głupiego serca ciągle tkwił mi niezrozumiały, gryzący,
cichy żal.
Co z tego, że zadzwonił telefon i że odezwał się w nim upragniony niegdyś głos:
— Joanna? Tu Janusz...
— Jak się masz — powiedziałam, ze zdziwieniem stwierdzając, że nie dostrzegam
u siebie wybuchu radości.
— Chciałem się dowiedzieć, jak stoisz z samopoczuciem. Ostatnio wydawałaś mi się
trochę nieswoja...
Nieswoja!... Dobry Boże, nieswoja!... Istotnie, właściwe słowo na określenie mojego
stanu w owej koszmarnej scenie w hotelu. Nieswoja...
Co z tego, że znów siedziałam w publicznym lokalu i patrzyłam w niebieskie oczy
w opalonej twarzy, które uśmiechały się do mnie? Co z tego, że pani z mało intelektual-
nym głosem przestała się ciągnąć?
Tańczyłam cudownego, angielskiego walca i ta niewzruszona przyjaźń ze mną jakoś
126
127
nie wydawała się taka zupełnie bezpłciowa...! Co z tego?
Na dnie beznadziejnie głupiego serca został mi cichy, idiotyczny żal...
Zdenerwowało mnie to wszystko do ostateczności, więc zrobiłam pranie. Żeby się
bardziej zmęczyć, płukałam je w wannie, a nie w pralce, i istotnie, osiągnęłam pożądany
cel, bo dzięki sprzątaczce od wieków wyręczającej mnie w gospodarskich czynnościach
odwykłam od nich całkowicie. Wytarłam pralkę, rozwiesiłam mokre szmaty w kuchni
na sznurkach i usiadłam na tapczanie, żeby z czystym sumieniem odpocząć. Zapaliłam
papierosa i oparłam się o poduszki.
Świeciła moja nastrojowa lampka i radio brzęczało tak rzewnie, że aż się niedobrze
robiło. Nic mi jakoś to pranie nie pomogło. Na ciele mnie wykończyło, ale dusza pozo-
stała nietknięta.
Zadzwonił telefon. Smutnie, niechętnie, beznadziejnie podniosłam słuchawkę. Co
mnie teraz telefony obchodzą?...
— Słucham.
— Dobry wieczór...
Milczałam przez długą chwilę, od stóp do głów wypełniona dźwiękiem tego niskie-
go, aksamitnego głosu.
— Dobry wieczór — powiedziałam w absolutnym oszołomieniu.
— No i co?
To mnie ogłupiło ostatecznie. To ja mam wiedzieć „no i co”?! Nic nie rozumiem, nie
wie, że ja wiem, czy udaje, że nie wie? Co to znaczy?!
Poczułam nagły przypływ nieufności.
— To chyba ja powinnam zadać takie pytanie? — powiedziałam ostrożnie.
— Dlaczego? Pytam, kiedy możemy się zobaczyć? O ile sobie przypominasz, miałem
ci wyjaśnić pewne rzeczy. Właśnie nadeszła odpowiednia chwila.
— Obawiam się, że niewiele jest już rzeczy, które musisz mi wyjaśniać — powiedzia-
łam smutnie. — Ale skoro chcesz, to proszę cię bardzo. Chętnie posłucham.
— Czy można wobec tego przyjechać do ciebie, powiedzmy, za pół godziny?
Opanowały mnie najgorsze przeczucia. Wie, że mieszkam sama, pora jest późna,
liczy na moją lekkomyślność, po co chce przyjechać? Niewątpliwie po to, żeby mnie
usunąć z tego padołu.
Na moją lekkomyślność można było liczyć bezbłędnie. Nie byłabym sobą, gdybym
się nie naraziła na niebezpieczeństwo z okrzykami radości i szczęścia. Natychmiast we-
szłam do gry!
— Proszę cię bardzo — powiedziałam uprzejmie. — To będzie nawet z zachowaniem
tradycji, na sznurkach u mnie wisi pranie. Czekam...
W pół godziny potem zadźwięczał dzwonek u drzwi. Otworzyłam i wpuściłam go
do przedpokoju.
128
129
— Wiem, po co przyszedłeś — powiedziałam. — W zasadzie nie mam nic przeciwko
twoim zamiarom. Zginąć z ręki tak interesującego mężczyzny?... Sam cymes! Mam na-
dzieję, że zgodzisz się dokonać tego morderstwa w pokoju?
— Gdzie sobie tylko życzysz...
Weszłam do pokoju i zapaliłam górne światło.
— Pozwolisz, że cię przed śmiercią przynajmniej dokładnie obejrzę? Żebym na tam-
tym świecie nie popełniła następnej pomyłki... Usiądź, za wysoki jesteś do oglądania na
stojąco.
Usiadł w fotelu bez sprzeciwu i patrzył na mnie z tym lekko kpiącym i tak bardzo
sympatycznym uśmiechem. Miał na sobie szarą marynarkę ze skórzanym kołnierzy-
kiem, białą koszulę i bardzo ładny krawat. I cóż tu ukrywać, był jednak naprawdę nie-
przeciętnie przystojny! Chociaż kompletnie nie w moim typie... Z determinacją pomy-
ślałam sobie, że śmierć w tych okolicznościach będzie na pewno najbardziej roman-
tyczna ze wszystkich możliwych.
— No i jak? — powiedział. — Przyjrzałaś się? To może zgaś ten jupiter pod sufitem,
bo się czuję jak aktor na planie.
Zgasiłam i usiadłam na fotelu naprzeciwko niego. Byłam zbyt oszołomiona sytuacją,
żeby powiedzieć coś sensownego.
— Jesteś o wiele ładniejsza, niż mi się zdawało — powiedział uśmiechając się.
— Dobrze, że tego wcześniej nie wiedziałem.
— Dlaczego?
— Popełniłbym następne głupstwo, bo pewnie bym nie wytrzymał, żeby cię nie zo-
baczyć. Musisz tak sztywno siedzieć?
— Usiłuję być godna w ostatnich chwilach życia — odparłam z gniewem. — Chcesz
herbaty?
— A owszem, chętnie się napiję.
Robiąc herbatę wyobrażałam sobie szybko, jak by to było pięknie, gdybym tak miała
w domu jakąś z opóźnieniem działającą truciznę. Ukatrupiłby mnie, a potem sam by
także kojtnął przy moich zwłokach... Nic z tego, nie da się przecież otruć trójchlorkiem
etylenu...
Ustawiłam na stole herbatę, popielniczkę, papierosy i usiadłam na tapczanie.
Oparłam się o poduszki i spojrzałam na niego.
— To ty czytałeś logatomy, prawda? — spytałam nieoczekiwanie dla siebie samej.
— Ja. Przeważnie. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
— Proszę o wyjaśnienia w porządku chronologicznym. Dlaczego mnie napuściłeś na
niewinnego człowieka?
— Znałem go z widzenia. Wiedziałem, że jesteśmy do siebie podobni i że przypad-
kowo mamy takie same psy. Brałem pod uwagę twoje poszukiwania i, Joanno, wybacz
128
129
mi to. Musiałem cię jakoś przystopować...
— Wiedziałeś, że macie identyczne głosy?
— Wiedziałem. W naturze różnica jest słyszalna, ale z taśmy rzeczywiście brzmią
identycznie. To mi właśnie podsunęło myśl, żeby go wykorzystać...
— Dziękuję ci bardzo za tę przednią myśl...
— Miałem nadzieję, że ci te poszukiwania zajmą więcej czasu. Nie doceniłem cię.
— Dalej proszę. Kluczowa scena programu...
— Powinnaś się już chyba domyślić, jakiego rodzaju było moje niedopatrzenie
— powiedział z westchnieniem.
Milczał chwilę, a potem mówił dalej tym swoim miękkim, niskim, urzekającym
głosem. Słuchałam bez zdziwienia, bo właściwie istotnie już się tego domyślałam.
Wojskowy człowiek rzucał trafne przypuszczenia. Można nie tylko zapomnieć klucza
od szafy pancernej, można go także przez pomyłkę zabrać ze sobą...
— ...Usiłowałem złapać telefonicznie od ciebie faceta, który miał drugi komplet, ale
go nie zastałem. Wyłącznie ze zdenerwowania podałem twój numer telefonu. Ten idio-
ta, który ze mną rozmawiał, zapisał go w niewłaściwym miejscu i stąd się wzięła ta po-
tworna pomyłka...
— Nie wiedziałeś o niej?
— Nikt nie wiedział. Nikomu podobna bzdura nawet nie mogła przyjść do głowy.
Gdybyś była przynajmniej jakoś inaczej odpowiadała! Wprowadzałaś w błąd wszyst-
kich rozmówców w sposób wręcz genialny, można ci pogratulować talentu do robie-
nia zamieszania.
To prawda, miał rację. Miał też przy tym nieco strapiony wyraz twarzy, który razem
z uśmiechem jeszcze bardziej go wyprzystojniał. W duszy kotłowały mi się jakieś prze-
dziwne, niesłychanie skomplikowane uczucia, od uzewnętrznienia których powstrzy-
mywało mnie głęboko wpajane w dzieciństwie poczucie taktu. Ostatecznie, zostałam
przecież kiedyś dobrze wychowana, nie potrafię teraz wspomnieć o jego przestępczej
działalności i o losie, jaki go czeka. Trefny temat, który trzeba pomijać milczeniem...
— Dlaczego to miało taką głupią nazwę? — spytałam. — Szkorbut... Żeby mnie przy-
prawić o pomieszanie zmysłów?
— Po prostu to było pierwsze słowo, użyte jako sygnał wywoławczy, i tak już jakoś
zostało?..
Przyglądałam mu się, z wysiłkiem usiłując rozwikłać te skomplikowane uczucia w du-
szy. Dlaczego ja się tak dobrze czuję w towarzystwie tego człowieka? Zdumiewające,
przecież to bandyta, który mnie zaraz zamorduje. Ja chyba rzeczywiście jestem nie-
normalna... Ostatnie chwile życia... Chyba ostatnie chwile życia ma się prawo spędzać
w sposób dowolny? Nawet jeśli okażę teraz brak patriotyzmu, to żadnej szkody z tego
nie będzie. Jaka szkoda, mój Boże, jaka szkoda... Co przeżyjemy, to nasze!...
130
131
— Czy ja mogę usiąść jakoś mniej oficjalnie? — spytał nagłe, ciągle z tym swoim de-
nerwującym uśmiechem, który go stanowczo za bardzo wyprzystojniał.
— Proszę cię bardzo — odparłam w roztargnieniu, bo byłam zajęta rozstrzyganiem
nadzwyczaj ważnych rzeczy.
Na to on wstał z fotela i usiadł obok mnie, na tapczanie...
Radio grało znów przeraźliwie rzewnie i ta idiotyczna lampka tak okropnie nastro-
jowo świeciła. Niskim, aksamitnym, urzekająco pięknym głosem zaczął mówić różne
rzeczy.
Różne prześliczne rzeczy, nie mające nic wspólnego z prawdą...
„Kłam dalej — myślałam sobie. — Kłam dalej tym cudownym głosem. Niech ja
mogę przed samą sobą choć przez chwilę udawać, że w to wszystko wierzę...”
A potem pomyślałam sobie, że cokolwiek teraz zrobi, to ja nie jestem w stanie pro-
testować. Może mnie udusić albo wręcz przeciwnie... Widocznie przeczuł to w przypły-
wie jasnowidzenia. W którejś z następnych chwil przechylił się przez tapczan i wyłączył
lampkę. Tym razem to on wyłączył lampkę...
Otworzyłam oczy i spojrzałam. W mroku widziałam jego uśmiech.
— Teraz powinieneś się zerwać z okrzykiem przerażenia...
— Nie zerwę się — powiedział cicho. — Teraz się może nawet świat zawalić...
Znajomy zapach wody kolońskiej nie nasuwał mi na myśl żadnych zbędnych skoja-
rzeń. Oj, w ogóle nie przesadzajmy z tym myśleniem!...
— ... Piąta — powiedział spojrzawszy na zegarek. — Muszę już iść...
Nie pytałam, dlaczego musi iść o takiej dziwnej porze. Nie interesowała mnie także
ewentualność mojego śmiertelnego zejścia. Są takie chwile, dla których warto się było
urodzić i dla których warto umrzeć.
— Zrób to jakoś szybko i bezboleśnie — powiedziałam z westchnieniem w chwili,
kiedy wiązał krawat.
— Co mam zrobić bezboleśnie? — spytał zaskoczony, odwracając się do mnie.
— Zabić mnie...
— Ach prawda! Zupełnie zapomniałem ci się przedstawić. Przy pięknej dziewczynie
człowiek kompletnie traci głowę...
Wyjął z kieszeni marynarki portfel, z portfelu dowód i podał mi go.
— Masz — powiedział. — Poczytaj sobie, nie mam już czasu recytować ci moich
personaliów. Pozwolisz, że przez ten czas włożę płaszcz.
Powoli otworzyłam dowód i zajrzałam do środka. I wtedy strzelił we mnie grom z ja-
snego nieba!
Wszystko naraz stało się dla mnie zrozumiałe, i to, skąd znałam nazwisko tego głów-
nego machera od wynalazku, i dziwny uśmiech pana, który stawiał krzyżyki przy na-
zwiskach wolnych, praworządnych osobników, i to, że jeszcze żyję... Trzech Januszów na
130
131
liście lokatorów... Nigdy, absolutnie nigdy w życiu nie uwierzę, że kiedykolwiek posiadałam zdrowe zmysły i odrobinę inteligencji!...
— Przeczytałaś? To daj, zaczynam się bardzo śpieszyć... Powoli zasunęłam za nim za-
suwę i nagle runęłam na balkon.
— Dlaczego, do diabła, mówiłeś, że jesteś handlowcem’?! — wrzasnęłam z trzeciego
piętra.
Zatrzymał się przy drzwiczkach szarego forda, spojrzał w górę i odkrzyknął:
— Bo mam wykształcenie handlowe! Wydział łączności skończyłem dopiero
potem!...
Był wieczór. Przez cały dzień usiłowałam robić coś pożytecznego, ale nie bardzo wie-
działam, co, i jakoś mi to nie wychodziło. W pracy zrobiłam przekrój budynku, który
miał dwie różne skale i o jedno piętro za mało. W drodze do domu dojechałam po-
śpiesznym autobusem do Dworca Południowego i wysiadłam tylko dlatego, że to był
koniec trasy, na co mi konduktor zwrócił uwagę. Do własnego mieszkania trafiłam
chyba tylko siłą przyzwyczajenia...
Od stóp do głów przepełniało mnie mnóstwo myśli, całkowicie ze sobą nawzajem
sprzecznych i gruntownie pozbawionych sensu. Wygłupiłam się gigantycznie, dopraw-
dy, bardziej już nie mogłam. Okazałam całkowity brak poczucia moralności, ostatecznie
widziałam tego człowieka po raz trzeci w życiu. Nie dość na tym, pozwoliłam sobie na
to nietaktowne zapomnienie z wrogiem ojczyzny, ze szpiegiem! On przecież wiedział,
co ja myślę! Mogę sobie wyobrazić, jakie jest teraz jego mniemanie o mnie!
Więcej go na oczy nie zobaczę... No to co mnie to obchodzi, właśnie że będę mie-
wać sporadyczne fanaberie, bo mi się tak podoba. Nienawidzę go. Oczywiście, że go nie-
nawidzę, wszystkich nienawidzę! Miałam się na nim zemścić, bardzo dobrze, nie życzę
sobie więcej go widzieć na oczy, nawet gdyby mnie o to błagał na kolanach! Nie ma
obawy, nie będzie mnie błagał...
Kicham na to, co o mnie myśli. Właśnie że będę przez całe życie robiła, co mi się
podoba, i koniec! I poniosę konsekwencje własnych czynów. Takie rzeczy traktuje się
przygodowo, lekko przyszło, lekko poszło... Na pewno potraktował to tak samo jak ja:
oryginalne zakończenie oryginalnie zawartej znajomości. O Boże, jak ja go potwornie
nienawidzę!...
Umyłam pół wanny, rezygnując nagle, nie wiadomo dlaczego, z umycia drugiej poło-
wy. Poszłam do kuchni i stłukłam szklankę. Włączyłam żelazko z zamiarem uprasowa-
nia wczorajszego prania i przypomniałam sobie o nim w momencie, kiedy olejna farba
szai zaczęła już dobrze skwierczeć. Wyłączyłam je, zapomniawszy, że zamierzałam
prasować. Zaczęłam podlewać kwiatki i już przy pierwszym nie zauważyłam, że woda
dawno wyciekła przez doniczkę, przez podstawkę i leje się na podłogę...
Dopiero kiedy zadzwonił telefon, pojęłam, z jakimi uczuciami na ten dźwięk czeka-
132
łam. Nie podniosłam słuchawki od razu, musiałam jeszcze odczekać, aż mi serce prze-
stanie tak okropnie bić. „Kompletna idiotka — pomyślałam niechętnie. — To na pewno
nie on”.
Nabrałam oddechu i podniosłam słuchawkę.
— Słucham...
— Dobry wieczór, kochanie... — powiedział niski, miękki, urzekający głos.
Najpiękniejszy głos na świecie...
132