Книга: Klin



Klin

Klin

Joanna Chmielewska

Klin

CZĘŚĆ I

3

Wszystko, cokolwiek zdarzyło się potem, było wynikiem uczuć, jakie miotały mną

przez cały wieczór. Byłam wściekła. Byłam nieszczęśliwa. Byłam śmiertelnie obrażona

i śmiertelnie zakochana. Na zmianę wpadałam w czarną rozpacz albo w radosną na-

dzieję, ale radosna nadzieja błyskawicznie gasła, a czarna rozpacz trwała. Trzeci dzień

czekałam na telefon.

Nie dało się już dłużej oszukiwać. Jeżeli do tej pory nie zadzwonił, to już nie zadzwo-

ni, a nawet jeśli zadzwoni jutro albo pojutrze, to też nic nie pomoże. Wszystko jest roz-

paczliwie jasne. Gdyby mu chociaż odrobinę na mnie zależało, to by zadzwonił natych-

miast  po  przyjeździe. Albo  przynajmniej  następnego  dnia! Ale  nie  trzy  dni,  nie  trzy

okropne dni, przez które z godziny na godzinę coraz bardziej niknie nadzieja i coraz

wyraźniej widać, że mu na mnie, niestety, zupełnie nie zależy. Siedziałam na tapcza-

nie  z podwiniętymi  nogami,  oparta  o poduszki,  paliłam  potworne  ilości  papierosów

i wzrokiem pełnym nienawiści wpatrywałam się w milczący telefon. Usiłowałam my-

śleć, ale to mi się zupełnie nie udawało. A dla ukoronowania wszystkiego w kłębiące się

w mojej duszy uczucia wtrącało się jeszcze niekiedy sumienie, cicho i nieśmiało przypo-

minające, że miałam pisać artykuł, a nie przeżywać wstrząsy sercowe.

„Estetyka  wnętrz  wpływa...”  Na  co  wpływa  estetyka  wnętrz?  Gdzie  on  teraz  jest?

Może jeszcze ciągle z wizytą u tych ludzi? No, to istotnie nie może dzwonić...” Na pod-

niesienie poziomu kulturalnego...” Pokój 336... Bo jeżeli już wrócił i jest u siebie, w ho-

telu, i nie dzwoni?... Dlaczego estetyka wnętrz wpływa na podniesienie poziomu kul-

turalnego? O mój Boże, co mnie to obchodzi. Pokój 336... Przecież nie zadzwonię, żeby

sprawdzić, czy już wrócił, bo pozna mój głos. Nie, tak nisko jeszcze nie upadłam. Jak się

dowiedzieć? Jak się dowiedzieć? Przecież ja go chyba już teraz nienawidzę?...

Centrala w hotelu zna mój głos. Cała recepcja zna mój głos. Nie, nie mogę, nie za-

dzwonię. Wnętrze powinno być opracowane z myślą o zaspokojeniu potrzeb. Zaraz, ja-

kich potrzeb? Wszystko jedno, różnych. A gdyby tak ktoś inny?... Może zadzwonić kto-

kolwiek, byłe nie ja. Poprosić ten pokój i sprawdzić, czy się odezwie. I już wtedy będę

wiedziała! Genialne, tylko kto? I niech zada byle jakie pytanie, żeby to wyglądało praw-

3

dopodobnie, żeby nie pomyślał, że to ja sprawdzam. Niech zapyta, czy tam nie ma na

futrynie drzwiowej zapisanego numeru telefonu, bo znajomy, który tam mieszkał trzy

tygodnie temu, zapisał pewien numer telefonu właśnie na futrynie, taki miał głupi zwy-

czaj... To przecież zupełnie możliwe, ludzie mają nieprawdopodobne pomysły z zapisy-

waniem numerów telefonicznych...

Sięgnęłam  po  słuchawkę,  w zdenerwowaniu  pomyliłam  się  dwukrotnie,  kręcąc

numer i słuchając sygnału, modliłam się: Halina, bądź w domu, bądź w domu...

Do Haliny nie dzwoniłam już co najmniej przez cztery miesiące, ale jakież to miało

znaczenie! To była jedyna z moich przyjaciółek, nadająca się do wykorzystania w tej sy-

tuacji poza Janką, której nie było w domu... Halina, bądź w domu...

Była w domu. Bardzo się ucieszyła, usłyszawszy mój głos. Nie wdając się we wstępne

wyjaśnienia,  przystąpiłam  od  razu  do  zasadniczego  tematu,  ale,  niestety,  od  końca.

Powiedziałam:

— Halina, słuchaj, wyobraź sobie, że przed trzema tygodniami mieszkała w hotelu

Warszawa jedna twoja znajoma pani, która przyjechała ze Szczecina, i ty jej podałaś

numer telefonu drugiej znajomej pani, i ona go zapisała na futrynie drzwiowej, bo nic

innego nie miała pod ręką, i tobie jest teraz ten numer szalenie potrzebny, a nie masz go

zapisanego albo może zgubiłaś kalendarzyk. Proszę cię, zadzwoń do hotelu Warszawa,

do pokoju trzysta trzydzieści sześć i tego kogoś, kto się odezwie, zapytaj o ten numer na

futrynie drzwiowej...

— Nic nie rozumiem — powiedziała Halina zdumionym głosem. — Nic nie wiem

o żadnym numerze na futrynie drzwiowej i nie znam żadnej pani ze Szczecina.

— Ale możesz znać. Przyjechała i zapisała. Zresztą nie wszystko ci jedno? Zadzwoń

i zapytaj, moje życie od tego zależy!

— To dlaczego ty sama nie zadzwonisz? Dlaczego to ja muszę?

— Bo tam znają mój głos.

— To dlaczego ta pani nie zadzwoni?

— Bo ta pani jest osobą fikcyjną, ona w ogóle nie istnieje...

— Jeżeli ona nie istnieje, to po co ty mi o tym mówisz? Ja ciągle nic nie rozumiem.

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko wyjaśnić jej wszystko po kolei. Uczyniłam to

w sposób absolutnie chaotyczny i zagmatwany, ale Halina przytomnie wyłowiła z mo-

ich wypowiedzi właściwy sens. Ku mojej rozpaczy odniosła się do mych zamiarów bez

entuzjazmu.

— Wiesz, mnie jest głupio — powiedziała trochę niepewnie. — Ja takich rzeczy nie

umiem załatwiać. Przecież ja tego pana zupełnie nie znam. Co będzie, jak on mi nawy-

myśla?

— Po pierwsze, co cię to obchodzi, przecież nie będzie wiedział, że to ty. A po dru-

gie, nie nawymyśla ci, bo to jest bardzo sympatyczny facet, intelektualista i młodzieniec

4

5

z dobrej rodziny. Dzwoń!!

— Poczekaj... Zaskoczyłaś mnie... Niech się przez chwile zastanowię...

— Nie zastanawiaj się, dzwoń!

W tym momencie w słuchawce odezwał się bardzo miły, spokojny, męski głos:

— I po co pani to wszystko?

— Jak to po co? — powiedziałam mimo woli i bez zastanowienia.

— Tak pani zależy na tym panu z pokoju trzysta trzydzieści sześć?

— No pewnie, że mi zależy! Przecież gdyby mi nie zależało, to bym się tak nie wy-

głupiała!

— No, jak pani tak bardzo zależy, to ja to pani mogę załatwić, bo słyszę, że tamta pani

ma jakieś obiekcje.

— Halina? — powiedziałam pytająco.

— Na litość boską — odezwała się Halina, której na chwilę odjęło mowę. — Co to

znaczy?

— Nic, drobiazg, ten pan się włączył, mnie się ciągle ktoś włącza. To zadzwonisz czy

wolisz, żeby ten pan zadzwonił?

— A ty znasz tego pana?

— Skąd? Pierwszy raz w życiu go słyszę.

— Ja panie bardzo przepraszam — powiedział ten pan. — Ja się włączyłem zupeł-

nie przypadkowo. Zamierzałem dzwonić absolutnie gdzieś indziej, ale rozmowa pań

była  tak  interesująca,  że  nie  miałem  siły  się  wyłączyć  i pozwoliłem  sobie  wysłuchać.

Najmocniej za to przepraszam. To jak, chce pani, żebym zadzwonił? Numer już mam

zanotowany.

— Bo ja wiem? Halina, jak myślisz?

— Nie wiem, ja nic nie myślę. Ja jestem ogłuszona.

— No widzi pani, ta pani jest ogłuszona, na pewno będzie lepiej, żebym to ja zała-

twił.

— Halina, zdecyduj się, ty czy ten pan?

— To już może lepiej niech będzie ten pan... Tylko że teraz to ja już kompletnie nic

nie rozumiem...

Byłam tak zdenerwowana zawikłaną sytuacją, że zrobiło mi się wszystko jedno.

—  Dobrze  — powiedziałam  z rozpaczą.  — Niech  będzie  ten  pan.  Brzmi  zupełnie

sympatycznie, chociaż nie wiem, jak wygląda. A jak pan mnie potem zawiadomi o re-

zultatach?

— Poda mi pani swój numer telefonu i ja do pani zadzwonię.

— Nie, to niech pan poda swój numer telefonu i ja do pana zadzwonię.

Widocznie kołatały się we mnie jeszcze jakieś resztki przytomności umysłu, bo mia-

łam niejasne uczucie, że w tego rodzaju okolicznościach nie należy podawać obcemu

4

5

facetowi swojego własnego numeru telefonu.

— Kiedy do mnie jest bardzo trudno się dodzwonić i w ogóle to jest szalenie skom-

plikowane. Jeżeli pani ma jakieś obawy, to ja się przecież nie narzucam.

— W nosie mam obawy. Wszystko mi jedno. Tylko niech pan to jakoś inteligentnie

załatwi.

—  Postaram  się,  droga  pani,  wykrzesać  z siebie  tyle  inteligencji,  ile  tylko  zdołam.

Słucham.

Zgłupiałam do reszty i podałam mu swój numer. Halina się wyłączyła, nadal nieopi-

sanie zdumiona.

— To ja się też wyłączam i za dziesięć minut do pani dzwonię ze szczegółowym spra-

wozdaniem.

— Dobrze, czekam.

Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam zbierać rozproszone władze umysłowe. Zanim je

zebrałam, telefon zadzwonił.

— No i co? — spytałam niecierpliwie.

—  No  i nic.  Zadzwoniłem  i ten  pan  odebrał  telefon.  Nie  pytałem  go  o futryny

drzwiowe i napisy na nich, tylko spytałem o pana Zdanowskiego. Powiedział, że po-

myłka i koniec.

— Kto to jest pan Zdanowski?

— Nie mam pojęcia. Nie znam żadnego takiego i miałem nadzieję, że ten pan też nie

zna. No i co teraz?

— Nie wiem.

Więc jest w pokoju. Jest u siebie. I nie dzwoni... i pewnie już nigdy nie zadzwoni...

Siedziałam ze słuchawką w ręce i ze ściśniętym sercem. W słuchawce znów rozległ

się miły, spokojny głos:

—  Wie  pani  co,  jeśli  można  pani  radzić,  to  niech  pani  sobie  tego  pana  wybije

z głowy.

— Dlaczego?

— On mi się nie bardzo podobał...

—  Dlaczego?  — powtórzyłam  z oburzeniem.  — To  jest  bardzo  sympatyczny  pan,

bardzo dobrze wychowany intelektualista...

— Na intelektualistę to on mi raczej nie wyglądał.

— Dlaczego?!

— Tam takie odgłosy dobiegały...

— Jakie odgłosy?

— Takie różne. Wstyd powtórzyć.

„Pijany?” — przemknęło mi przez głowę.

— Jakie odgłosy? — spytałam z niepokojem. — Miotania wiktem?

6

7

— Ach, nie. Ale takie miałem wrażenie, jakby tam się jakaś pani zwracała do tego

pana takim głosem mało intelektualnym...

Zanim sobie zdałam sprawę z tego, że wcale w to nie wierzę, wszystko w środku od-

wróciło mi się do góry nogami.

— Cóż — powiedziałam smutnie po chwili milczenia, w czasie którego gwałtownie

usiłowałam przyjść do siebie. — Możliwe. Do tego pana wszystko jest podobne.

— No właśnie, tym bardziej niech pani go sobie wybije z głowy.

— Ach, Boże! Nie ma pan pojęcia, jak bym chciała. I w żaden sposób nie mogę.

— Dam pani świetną, radę: klin klinem.

— A co pan myśli że ja o tym nie wiem? Już tak się nawet rozglądam, ale jakoś tego

klina nie widzę. Nikt się nie nadaje.

— No, a może ja bym się nadał?

— Bo ja wiem? Może by pan się nadał, skąd ja to mogę wiedzieć.

— No to może byśmy się spotkali?

—  Może  — powiedziałam  w roztargnieniu,  bo  ciągle  jeszcze  byłam  wstrząśnięta

— A gdzie i kiedy?

— Gdzie pani sobie tylko życzy a kiedy? No na przykład piętnaście po dwunastej.

— Piętnaście po dwunastej? Co to znaczy piętnaście po dwunastej? W południe?

— Nie, nie w południe, wieczorem. To znaczy, za dwie i pół godziny.

Na tę dziwną propozycję nagle oprzytomniałam. Zwariował? Już się nie ma kiedy

spotykać?

— A nie może być na przykład o siódmej wieczorem?

— Nie, bo widzi pani, ja bardzo długo pracuję, i to codziennie. Dopiero o dwunastej

kończę pracę. I potem jest akurat bardzo piękna pora, żeby się spotkać. No to jak? Gdzie

mam na panią czekać?

— Panie, niech pan się opamięta! Nie mam najmniejszej ochoty wychodzić teraz

z domu i pętać się po mieście. Wykluczone.

— To ja mogę przyjechać do pani.

— Mowy nie ma, musiałabym posprzątać.

— Ach, to pani jest flądra?

— Oczywiście. A poza tym ja też pracuję. Muszę napisać artykuł i nie mam natchnie-

nia. Szalenie męczące.

— Pani jest dziennikarką?

— Nie, to jest moje uboczne zajęcie. Zasadniczo jestem architektem. A pan?

— A ja jestem handlowcem.

— O, mój Boże, i co? Bilans pan robi?

— Niech Bóg broni! Z żadnym bilansem nie mam nic wspólnego!

— To co pan robi w dziedzinie handlu o tej porze?

6

7

—  Takie  różne  rzeczy.  Nieważne.  Niech  pani  lepiej  powie  co  innego.  Niech  pani powie, jak pani wygląda?

— Rozmaicie. Raz przepięknie, a raz wręcz przeciwnie...

— Nie, nie tak. Dokładnie. Wzrost? Wymiary? Oczy, włosy?

— Wzrost? Metr sześćdziesiąt dwa. A wymiary? Niech pan poczeka, wezmę centy-

metr i zmierzę.

Jestem  uczciwa,  podniosłam  się,  wzięłam  centymetr  i zaczęłam  się  mierzyć,  przy

czym dokonałam nadzwyczajnego odkrycia:

— Niech pan sobie wyobrazi — powiedziałam do telefonu — jakie szczęście mnie

spotkało. Myślałam, że mam w talii 69 centymetrów, a okazuje się, że mam tylko 63!

— No widzi pani, jak ja pozytywnie na panią od razu wpłynąłem. Niech pani opi-

sze i tę resztę.

Opisałam resztę. Facet, słyszany w telefonie, zaczynał mi się wydawać interesujący.

Miał wyjątkowo piękny, miękki, sympatyczny głos, a ja zawsze byłam ogromnie czuła

na głos. Słuchając  go,  powoli robiłam się  nieco  mniej nieszczęśliwa. Jak też wygląda

facet o takim pięknym głosie?

— A jak pan wygląda? — spytałam, skończywszy szczegółowe omówienie swoich ze-

wnętrznych wad i zalet.

— A tak, dość przeciętnie.

— Ile pan ma wzrostu?

— Metr siedemdziesiąt pięć.

— O, jaka szkoda, że tak mało! Ja tak lubię wysokie obcasy!

— No trudno, opatrzność nie dała, nie urosłem.

— A reszta?

— Jaka reszta?

— No, włosy, oczy i inne detale? Ma pan jakąś ozdobę na twarzy?

— Na litość boską! Jaką ozdobę?

— Wąsy albo okulary...

— Nie, nie mam żadnej ozdoby na twarzy. Włosy ciemne, oczy też, a poza tym nic

szczególnego.  No  to  jak,  zdecydowała  się  pani?  Gdzie  mam  przyjechać  o dwunastej

piętnaście?

— A gdzie pan teraz jest?

— A wie pani, w takim dziwnym miejscu. W alei Lotników. Wie pani, gdzie to jest?

— Zaraz, wezmę plan Warszawy... Ach, już wiem, to jest tu, koło Wyścigów. No to

nawet ma pan do mnie niedaleko.

— A gdzie pani jest?

— Na dolnym Mokotowie.

— Proszę, jak blisko! To przeznaczenie. Gdzie mam czekać?

8

9

— Nigdzie. Nie mam najmniejszego zamiaru wychodzić z domu i spotykać się z pa-

nem, chociaż jestem bardzo ciekawa, jak pan wygląda. Mam zamiar pohamować cieka-

wość, napisać artykuł, a potem iść spać.

— To ja pani coś powiem. Ja się teraz wyłączę i obydwoje sobie popracujemy, a za

godzinę do pani zadzwonię i może się pani namyśli. Dobrze?

— Dobrze. Nie namyślę się, ale niech pan zadzwoni. To mi wyraźnie poprawia sa-

mopoczucie.

— Świetnie, to na razie dobranoc.

— Dobranoc.

Wyłączył się. Natychmiast wróciły mi wszystkie poprzednie, przygłuszone na chwilę,

uczucia. Pani z mało intelektualnym głosem? O, nie! Tego to ja tak nie zostawię!

Chwyciłam słuchawkę.

— Pokój trzysta trzydzieści sześć, proszę... sygnał... sygnał... sygnał...

— Nie zgłasza się, proszę pani...

— Przepraszam...

Jak to, nie ma go w pokoju? To co z tą panią? Oczywiście, miałam rację, że nie uwie-

rzyłam. Nawet jeśli tam była jakaś pani, to nie ma żadnego znaczenia, skoro już jej nie

ma. Gdyby był, to by odebrał telefon, zawsze odbiera. Do diabła, oszukał mnie!

Nie ma go w domu... Ale był i nie dzwonił. Przecież przez trzy doby nie pętał się

po  mieście.  Niemożliwe,  żeby  nie  znalazł  jednej  krótkiej  chwili  czasu  na  ten  telefon

do mnie. Przez trzy doby kamieniem siedzę w domu, z pracy wracam taksówką... Cóż,

jasna sprawa: ma mnie w nosie, w nosie, w nosie!...

Nienawidzę go! Ach, wybić go sobie z głowy, za wszelką cenę wybić go sobie z gło-

wy! Klin klinem!..

Klin klinem? Taki piękny głos... Co to za facet? Trzeba sprawdzić, trzeba z nim dłu-

żej porozmawiać... o dwunastej piętnaście? Nie, no bzdura! Gdzie mnie diabli będą nie-

śli o dwunastej piętnaście! Rzeczywiście, nie mam co robić, tylko spotykać się z obcym

człowiekiem o takiej idiotycznej porze, dlatego że ma piękny głos...

Klin klinem...

Prawda, miałam pisać artykuł!

Po  godzinie  telefon  zadzwonił.  Wzięłam  inicjatywę  w ręce  i zaczęłam  przedłużać

rozmowę, zahaczając o różne tematy. Nie widać było żadnej słabej strony, żadnego za-

hamowania.  Bardzo  inteligentny  facet,  z dużym  polotem,  z poczuciem  humoru  i ten

głos! Ten głos!...

Po trzech kwadransach konwersacji zaczęłam się łamać. A może?... Ostatecznie, co

mi to szkodzi? Może to jest rzeczywiście sympatyczny i kulturalny człowiek, a że ma

cudaczne pomysły? Ja też mam cudaczne pomysły. Ale nie, jednak nie! Nie chce mi się

wychodzić z domu.

8

9

— ...Zadzwonię jeszcze za pół godziny...

Burza, szalejąca w moim sercu, powoli przycichała. Zaczynała brać górę urażona am-

bicja. Nie zadzwonił? To nie! Dość tego! Dość tej rozpaczy i tego oczekiwania. Nie będę

nieszczęśliwa, nie życzę sobie być nieszczęśliwa! Właśnie że się spotkam z tym facetem!

I wszystko mi jedno, co z tego wyniknie!

Bo przecież, jeśli nie popełnię jednego głupstwa, to na pewno popełnię inne. Jeśli się

nie spotkam z tym dziwnym człowiekiem, umawiającym się w środku głębokiej nocy,

to doskonale wiem, że nie wytrzymam i sama zadzwonię do tamtego. I co? Jak wtedy

będę wyglądała? Narzucająca się, nieszczęśliwa idiotka, pozbawiona ambicji...

— ...No i co? — powiedziała słuchawka urzekającym, miękkim głosem.

— Dobrze — oświadczyłam stanowczo — zdecydowałam się. Nie mam zamiaru nig-

dzie latać po nocy. Niech pan tu przyjeżdża.

— Proszę uprzejmie. Gdzie mam przyjechać?

Podałam ulicę i numer domu. Już mi było wszystko jedno.

Ostatecznie, jeżeli facet okaże się antypatycznym gburem, to też się nic nie stanie. Już

kilka razy w życiu miałam do czynienia z antypatycznymi gburami i znakomicie sobie

dawałam radę. A w to, że nagle w przedpokoju rzuci się na mnie i zamorduje mnie albo

zgwałci, to ja bardzo przepraszam, ale nie wierzę. To wcale nie jest takie łatwe, jak by się

zdawało. Jeżeli nawet jest bandytą albo złodziejem, to też nic nie szkodzi. Każdemu zło-

dziejowi na widok mojego mieszkania odejdzie ochota do popełniania przestępstw. Tu

doprawdy nie ma co ukraść, nawet mój zegarek źle chodzi.

— Niech pan tylko nie liczy na to, że dam panu coś do zjedzenia — powiedziałam,

tknięta nagle poczuciem gościnności. — Mogę panu najwyżej dać herbaty, nic innego

nie mam.

— Nic nie szkodzi, ja jestem po kolacji. A... przepraszam bardzo za nietaktowne py-

tanie... czy pani ma męża?

— Nie, Bogu chwała, nie mam męża. Jestem nieskazitelnie wolną kobietą. Aha, a pan

ma żonę?

— Nie, nie mam.

— A miał pan?

— Miałem.

— I co pan z nią zrobił?

— Przecież jej nie udusiłem. Co można zrobić z żoną? Rozwiodłem się.

— To bardzo uprzejmie z pana strony. No, jak pan ma przyjechać, to już! Żebym się

nie zdążyła rozmyślić.

—  Już  jadę.  Tylko  jeszcze  jedno.  Czy  nie  zechciałaby  pani  być  taka  niesłychanie

uprzejma i zejść na dół, przed bramę, żebym ja się nie błąkał w nocy po obcym domu?

Byłbym pani ogromnie wdzięczny.

10

11

— Dobrze, zejdę przed bramę.

— To jeszcze niech mi pani powie, jak pani będzie ubrana, żebym mógł panią po-

znać.

— W fioletowe palto.

— Fioletowy kolor w tych ciemnościach! Fatalne, nie do rozpoznania. Może pani bę-

dzie miała coś na głowie? Bo co będzie, jak tam będą stały na przykład dwie panie?

— Wprawdzie  wątpię  w obecność  dwóch  pań  przed  moją  bramą  o tej  porze,  ale

mogę wziąć ze sobą znak rozpoznawczy. Szczotkę do zamiatania.

— Świetnie, wobec tego pani ze szczotką do zamiatania to będzie pani.

— Tak. Albo nie! Szczotka do zamiatania trochę nieporęczna. Wezmę ze sobą taką

długą rurę z kalki technicznej. Biała, lepiej widoczna w ciemnościach.

— Dobrze, niech będzie rura. Za dwadzieścia minut jestem. Na razie.

— Cześć pracy — mruknęłam i odłożyłam słuchawkę. Zeszłam z tapczanu, na któ-

rym leżałam na poduszkach i pod kocami, obłożona gromadą różnych szpargałów, two-

rzących nieopisany śmietnik. Rozejrzałam się dookoła i zaczęłam uprzątać pobojowi-

sko.

Za dwadzieścia minut... Czy ten człowiek oszalał? Jakim sposobem on złapie tak-

sówkę o tej porze w alei Lotników? Mowy nie ma, nie zdąży...

Przestałam się śpieszyć.

...Zaraz, ale jeżeli on mówił z taką pewnością siebie, to może ma pod ręką jakiś wóz

do dyspozycji? A, to zdąży na pewno. Za to ja nie zdążę pomalować się i posprzątać.

Zaczęłam się znów śpieszyć.

Dokładnie piętnaście po dwunastej zeszłam na dół w palcie, w czarnych klapkach na

nogach i z rurą w ręku. Przed domem po drugiej stronie ulicy stała warszawa z pracu-

jącym silnikiem, a w środku siedział jakiś facet w kapeluszu. Zatrzymałam się na chod-

niku po swojej stronie i usiłowałam mu się przyjrzeć.

Pan w samochodzie otworzył okno, wystawił głowę i powiedział:

— Niech pani wsiada.

— Nie mogę — odparłam stanowczo.

— Dlaczego?

— Bo mi się woda na gazie gotuje.

— To niech pani zgasi wodę i niech pani wsiada.

— Mowy nie ma, nie będę tyle razy po piętrach latała. Niech pan wysiada.

W czasie tego przekomarzania się stałam w klapkach na śniegu i krzyczeliśmy do

siebie przez całą szerokość ulicy. Z uwagi na spóźnioną nieco porę uznałam, że te po-

pisy akustyczne są raczej nie na miejscu, i przeszłam na drugą stronę jezdni. Mój roz-

mówca przyglądał się temu w milczeniu, a potem powiedział:

— Niech się pani zatrzyma. Niech pani zaczeka tam, gdzie pani stoi.

10

11

Ruszył  powoli  i podjechał  tuż  przede  mnie.  Nie  pozostało  mi  nic  innego,  tylko wsiąść, wiec wsiadłam. Pan przy kierownicy ucałował moją dłoń i mruknął pod nosem

coś co, w myśl panujących zwyczajów, miało zapewne oznaczać nazwisko. Przyglądałam

mu się tak intensywnie że o mało mi oczy z głowy nie wylazły, ale w ciemnościach nic

konkretnego nie mogłam dojrzeć. Ruszyliśmy przed siebie.

— Dokąd pan jedzie? — spytałam, bo oczyma duszy ciągle widziałam czajnik z wo-

da, stojący na gazie.

— Powinienem odpowiedzieć: dokąd pan, każe Ale tak nie odpowiem, bo szukam

tylko miejsca, gdzie mógłbym zakręcić.

Objechał dookoła kilka bloków i wróciliśmy pod moją bramę Podjeżdżając, spytał,

czy nie mógłby wprowadzić samochodu na podwórze, bo mu już kilka razy ukradli,

i tym razem chciałby tego uniknąć. Wysiadłam, otworzyłam bramę, a następnie wskaza-

łam miejsce, gdzie mógł zaparkować, cały czas ze świadomością, że poruszam się w peł-

nym blasku reflektorów i jestem dokładnie oglądana.

„Patrz, patrz — pomyślałam jadowicie. — Ja też ci się przyjrzę”

Oparłam się o drzwi wejściowe i czekałam, aż wysiądzie. Ustawił wóz, zgasił motor

i wysiadł.

W pierwszej chwili przeraziłam się, bo jednak byłam nastawiona na osobnika śred-

niego wzrostu, a nie na to, co ujrzałam przed sobą. Ile to mogło być, metr czy równe

dwa metry? W każdym razie wrażenie było szokujące ale natychmiast mimo woli do-

znałam uczucia ulgi. Chwała Bogu, do takiego można nosić każde obcasy...

Poprosiłam go na górę i weszliśmy do mieszkania Zdjęłam palto, mój gość też, przy-

pilnowałam, żeby wszedł do pokoju a nie do kuchni, której, niestety, nie zdążyłam do-

prowadzić do stanu idealnego, i unieruchomiłam go w fotelu. Usiadłam naprzeciwko

i zaczęłam się czuć nieco głupio. Sytuacja była, łagodnie mówiąc, niecodzienna.

Gwałtowne przejście od kontaktów telefonicznych do osobistych trochę mnie oszo-

łomiło  i nie  bardzo  potrafiłam  sobie  uświadomić,  że  ten  facet,  który  siedzi  vis  a vis

mnie, to jest ten sam, który rozmawiał ze mną przez telefon.

— Czy to aby na pewno pan? — spytałam, zanim się zdążyłam zastanowić nad tym,

co mówię.

— Na pewno ja — odparł i uśmiechnął się.

Uśmiech miał bardzo sympatyczny. Ogólnie biorąc, był bardzo przystojny, chociaż

zupełnie nie w moim typie. Pomijając wzrost, którym go Opatrzność obdarzyła nieco

w nadmiarze, miał ciemne oczy, a ja nie lubię ciemnych oczu. Włosy też ciemne, pra-

wie czarne, zaczesane do tyłu, bardzo ładne zęby i coś w brodzie. Nie żaden defekt, ani

nic takiego, po prostu jakiś taki układ dolnej części twarzy, który mi się też nie podobał.

Pomimo to całość robiła interesujące wrażenie. Błyskawicznie oceniłam jeszcze, że jest

dobrze ubrany i ma pięknie utrzymane ręce.

12

13

I co z tego? Przyglądałam mu się uważnie i obiektywnie, czułam się mile poruszona

niezwykłością sytuacji, a na dnie serca leżał cichy żal... Melancholijnie wspominałam

inną twarz, w której uśmiechały się do mnie niebieskie oczy... Mój Boże, gdybyż tak

tutaj siedział nie ten, tylko tamten!... Tamten, który przez trzy dni nie zdążył do mnie

zadzwonić. Tamten, do którego zwracała się pani z mało intelektualnym głosem...

Ach, do wszystkich diabłów! Klin klinem!

Wróciłam  do  rzeczywistości,  która,  ostatecznie,  nie  była  taka  najgorsza,  nato-

miast wymagała ode mnie pewnych drobnych wysiłków. Pani domu nie może ad in-

finitum siedzieć w milczeniu i przyglądać się gościowi z ogłupiałym wyrazem twarzy.

Podniosłam się z fotela.

— Napije się pan herbaty? Z żalem muszę wyznać, że naprawdę nic innego nie mam,

ale herbatą mogę służyć w dowolnych ilościach.

— Jeśli pani sobie tego koniecznie życzy, to mogę się napić. Ale nie muszę.

Zrobiłam herbatę, przyniosłam sobie papierosy i znów usiadłam w fotelu, czując się

już nieco pewniej. Nie wiadomo dlaczego, herbata wydała mi się elementem stabilizu-

jącym  atmosferę.  Męczyła  mnie  jeszcze  myśl  o farbie,  odpadającej  z sufitu  zazwyczaj

w najbardziej nieodpowiednich chwilach i niekiedy wpadającej gościom do szklanki,

ale uznałam, że nie farbę tu przyszedł oglądać, tylko mnie, a w ogóle to nie on mnie ma

oglądać, tylko ja jego. Byłam ciekawa, jak się zachowa i jak potraktuje tę dziwną wizytę.

Czego się właściwie spodziewa? Nieoczekiwanej i sporadycznej przygody? Okoliczności

ułożyły się dokładnie według tradycyjnego schematu, sytuacja zupełnie typowa, tylko



sęk w tym, że zdaje się, ja jestem nietypowa. I okropnie nie lubię schematów...

— No, niech pani teraz opowie coś o sobie — powiedział mój gość, uśmiechając się

lekko. Wyglądał tak, jakby czekał na jakąś inicjatywę z mojej strony.

— Zdaje się, że pan i tak już za dużo o mnie wie — odparłam. — Najwyższy czas,

żebym ja się o panu czegoś dowiedziała.

— Nic o pani nie wiem poza tym, że ma pani niezwykłe pomysły. I że interesuje się

pani nie znanym mi bliżej panem z pokoju trzysta trzydzieści sześć. W związku z czym

popada pani w smutny nastrój, zupełnie niepotrzebnie.

— I popełniam szaleństwa, mocno ryzykowne i pozbawione sensu.

— Co pani nazywa szaleństwem?

— A jak pan inaczej nazwie to spotkanie z panem? I zaproszenie pana o idiotycznej

porze do własnego domu? Przez telefon mógł pan być zachwycający, w naturze mógł

pan się okazać na przykład bandytą.

— Ale chyba nie okazałem się bandytą?

— To tylko przypadek, nad szaleńcami zawsze Opatrzność czuwa. Zresztą jeszcze

nadal nic o panu nie wiem. Najchętniej przeprowadziłabym z panem wywiad według

ankiety Przekroju: twój paszport duchowy. Jak wygląda pański ideał szczęścia?

12

13

— Spokój. Spokój, spokój i jeszcze raz spokój.

— W takim razie wchodząc do tego domu trafił pan tragicznie. Spokój to ostatnia

rzecz, jaką można znaleźć w moim towarzystwie. Czego pan najbardziej nie znosi?

— Raków. Dostaję wysypki na sam ich widok. I chamstwa.

Przyjrzałam mu się w zamyśleniu. Kim ten człowiek mógł być.

— Kim pan właściwie jest? — spytałam mimo woli.

— Praworządnym obywatelem PRL. Poza tym już pani mówiłem, że jestem han-

dlowcem,  rozwiedzionym  i bezdzietnym.  Bardzo  dużo  pracuję,  mam  bardzo  ładne

mieszkanie i tak sobie żyję.

— Gdzie pan mieszka?

— W Śródmieściu. Ale ja tu jestem mniej ważny, ważna jest pani. To przecież pani

była w złym nastroju? Niech pani opowie o tych różnych szaleństwach, które pani, we-

dług własnych słów, popełnia.

O szaleństwach, które w życiu popełniałam, mogłabym opowiadać przez tydzień bez

przerwy. Coś mnie powstrzymało od tego, żeby mówić prawdę. Wymyśliłam pośpiesz-

nie  kilka  cudacznych  historii,  które,  sądząc  z dotychczasowych  doświadczeń,  tylko

przypadkowo mi się rzeczywiście nie przytrafiły, i w związku z tym brzmiały tak samo

nieprawdopodobnie  jak  te  prawdziwe.  Kilkakrotnie  w czasie  rozmowy  padały  z jego

strony uwagi, świadczące o tym, iż był jednakże nastawiony na rozrywkę nie tylko in-

telektualną, ale ja już stałam na twardym gruncie. Nie, stanowczo przez telefon mi się

bardziej podobał. Tylko głos, ten piękny głos, słyszany bezpośrednio nie tracił nic ze

swego uroku.

O wpół do drugiej uznał, że czas pomieszkać w domu. Żegnając go spytałam:

— Jak panu właściwie na imię? Moje imię pan zna, wizytówka wisi na drzwiach wo-

łami wypisana. A pan?

— Władysław — powiedział i nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że nie powiedział

prawdy.

Zamknęłam za nim drzwi i spróbowałam zebrać myśli. Owszem, osobnik jest intere-

sujący i na poziomie. Zdaje się, że był nieco rozczarowany absolutną poprawnością at-

mosfery. Na to, że się właściwie nie przedstawił, nie zwróciłam większej uwagi, cieka-

wiło mnie raczej to, czy uzna znajomość za chybioną, czy nie.

„Jeżeli nie uznajesz kobiet, które nie lecą natychmiast do łóżka z każdym poznanym

facetem, to się powieś” pomyślałam. I zamknęłam się w łazience.

O wpół do trzeciej telefon wyciągnął mnie z wanny. Ach, więc jednak? Przez na-

stępne pół godziny kontynuowaliśmy konwersację, z której wynikło, że zawarta w ten

oryginalny sposób znajomość chyba jednak jest warta podtrzymywania.

Telefon zadzwonił w chwilę potem, jak weszłam do domu. Tym razem przyjecha-

łam z pracy nieco później, nie wracałam taksówką i nawet robiłam zakupy w sklepach.

14

15

Podniosłam słuchawkę.

— Joanna? — powiedział znajomy głos.

Ach! Po czterech dniach oczekiwania! Gdyby to było poprzedniego wieczoru, to nie

wiem, czy zdołałabym wydobyć z siebie jedno rozsądne słowo. A dziś? Czyżby jednak

ten klin?...

— Jak się masz — powiedziałam łagodnie i miękko. — To miło, że dzwonisz.

— Dzwoniłem do ciebie już w poniedziałek, jestem w Warszawie od soboty wieczo-

rem. Nie było cię w domu. Chciałem zadzwonić do ciebie do pracy, ale zgubiłem kalen-

darz ze wszystkimi numerami telefonów. Ten domowy pamiętałem. Przepraszam, że nie

dzwoniłem później. Mam potworną ilość roboty i jestem prawie nieprzytomny.

— Szkoda, bo miałam nadzieję, że się zobaczymy...

— Oczywiście, że się zobaczymy. Zadzwonię, jak tylko się nieco obrobię, i jakoś się

umówimy. A w ogóle co słychać?

Różne rzeczy było słychać, ale nie musiałam tego zaraz ujawniać. Dzwonił w ponie-

działek... Czułam, jak błogi spokój spływa na moje zmaltretowane serce. Ależ dobrze,

poczekam, aż będzie miał chwilę czasu. Grunt, że jest, że dzwoni, że mogę z nim teraz

rozmawiać, że już teraz będę mogła jawnie zadzwonić do niego...

Po trzech kwadransach odłożyłam słuchawkę, wprawdzie nie umówiona konkret-

nie, ale już znów pełna nadziei i szczęścia. Szczęścia zatrutego myślą, że jak komuś bar-

dzo na czymś zależy, to zawsze czas znajdzie, ale jednak szczęścia. Zwłaszcza w porów-

naniu z tym, co było...

Usiadłam do pisania nieszczęsnego artykułu, którego jednak nie było mi sądzone

skończyć. Zmagania z opornym ojczystym językiem znów mi przerwał dzwonek tele-

fonu.

— Dobry wieczór — powiedział piękny, miękki głos.

— Dobry wieczór — odparłam, usiłując uczynić to równie pięknie, i dusza mi się

sama uśmiechnęła.

— No i jak samopoczucie?

— Nieco lepiej. Chociaż jeszcze ciągle dalekie od ideału. Skąd pan dzwoni, z pracy?

— A nie,  niech  pani  sobie  wyobrazi,  wyjątkowo  dzwonię  z domu.  Dziś  wcześniej

skończyłem i nawet byłem na mieście i kupiłem taką piękną narzutę na tapczan.

— Jaką narzutę? Niech pan opowie!

— Taką miękką, szarą, kosmatą, właściwie takie futro. Bardzo ładne. Bo wie pani, ja

bardzo lubię kupować sobie coś do domu. Ja w ogóle szalenie lubię swój dom.

— A jakie pan ma mieszkanie?

— Wyjątkowo wygodne. Mam dwa pokoje z kuchnią i wszelkimi wygodami.

— I w ile osób pan tam mieszka?

— Sam mieszkam.

14

15

— To pan płaci za nadmetraż?

— Niech pani sobie wyobrazi, że nie płace za nad metraż

— Jakim sposobem? To jest spółdzielcze?

— Kwaterunkowe. Ale nie płacę. A razem ze mną mieszka jeszcze pies.

— Ach ma pan psa? Uwielbiam psy. Jakiego?

— Czarnego nowofundlandczyka. Absolutnie rasowego z rodowodem, ze specjalnej

hodowli, jedynej w Polsce.

Rzeczywiście uwielbiam psy. Przez długie lata chowałam się w towarzystwie psa i te-

raz, zanim się zdążyłam obejrzeć, zagłębiliśmy się w dyskusję o wadach, zaletach i róż-

nych cechach charakteru najrozmaitszych psów. Poszłam spać z kłębiącym mi się przed

oczami stadem szczekających ogarów.

Następnego  dnia  znów  zadzwonił.  Zaczęłam  już  być  nastawiona  na  te  telefony

i kiedy trzeciego dnia się nie odezwał, poczułam rozczarowanie. Znów mi się zrobiło

smutno i doszłam do wniosku, że jednak jestem nieszczęśliwa i zaniedbana. Książka te-

lefoniczna otworzyła się sama na literze H. Zadzwonić? Miał dzwonić, jak będzie dys-

ponował większą ilością czasu... Hotel Warszawa...

— Pokój trzysta trzydzieści sześć, proszę...

Na dźwięk znajomego głosu zmaltretowane serce znów mi zaczęło stukać. Nie masz

czasu? Do diabła z twoim czasem. Nie wierzę, to nie brak czasu, to brak zainteresowa-

nia. Ostatecznie przyjeżdżasz do Warszawy na dwa albo trzy tygodnie i co? Nie możesz

znaleźć godziny na zobaczenie się ze mną? Bzdura, po prostu masz mnie w nosie! Ach,

już mi wszystko jedno, miej mnie w nosie, ale niech cię chociaż zobaczę...

Ponieważ umówiliśmy się na niedzielę, sobota była nieważna. Sobotę przesiedziałam

w domu, przejęta, zdenerwowana, nie zwracając nawet uwagi na to, że telefon milczy.

Niech milczy, niech go diabli biorą, ja jestem na jutro umówiona...

W  niedzielę  siedziałam  w publicznym  lokalu  i patrzyłam  na  tę  twarz,  jedyną  na

świecie. Mój Boże, jak pięknie w opalonej twarzy wyglądają niebieskie oczy!...

I co z tego, że ja też pięknie wyglądałam? Że zauważył zmianę uczesania? Co z te-

go, że trzymał mnie na ulicy pod rękę? To wszystko nie było TO, to była tylko urocza,

miła przyjaźń... Oczywiście, że jestem sympatyczna, można się ze mną ludziom poka-

zać, można przebywać w moim towarzystwie bez wstrętu i co z tego? Co z tego?

I wbrew logice i zdrowemu sensowi, wbrew niewątpliwej oczywistości na dnie głu-

piego serca ciągle tkwiła cichutka nieśmiała nadzieja. A może jednak? Może istotnie ten

brak czasu?... Może jeszcze przyjdzie ta najpiękniejsza w życiu chwila, że będę się mogła

znów przytulić do flanelowej koszuli, że będę na pewno wiedziała, że jestem jedna, je-

dyna, najważniejsza na świecie...

Ach, nieprawda, nieprawda! Nie przyjdzie... Wszystkie jesteśmy jednakowo głupie...

Czy można pisać artykuł na poważny temat, jeśli się jest szarpanym między nadzieją

16

17

i rozpaczą? Wykluczone, nie można! Znów, kiedy zadzwonił telefon, siedziałam na tap-

czanie w ponurym zamyśleniu, nie mającym nic wspólnego z estetyką wnętrz domów

kultury. Ostry dźwięk poderwał mnie jak trąbka bojowego ogiera. Prawda, klin klinem!

Precz z beznadziejną rozpaczą!

— Dobry wieczór...

— No, nareszcie! — wykrzyknęłam zniecierpliwionym głosem.

— Co to znaczy: „No, nareszcie”? Tak się wita starych znajomych?

— No pewnie, że tak. Co pan najlepszego narobił? Nie dzwonił pan przez dwa dni

i ten pan z pokoju trzysta trzydzieści sześć znów mi zaczął skakać po głowie.

— Natychmiast nadrabiam niedopatrzenie. Nie mogłem dzwonić, bo wyjeżdżałem

w delegację, ale już, jak pani widzi, wróciłem i właśnie dzwonię.

— No to chwała Bogu. Wie pan, tak się zastanawiałam nad tym, co pan może robić,

i doszłam do wniosku, że są tylko dwie możliwości. W alei Lotników jest rzeźnia miej-

ska i więzienie. Albo pan jest rzeźnikiem, albo naczelnikiem więzienia. Zważywszy pań-

skie godziny pracy, może pan być jeszcze szatniarzem w Partii, ale to by się wtedy nie

zgadzało miejsce. Chyba że jest pan nocnym stróżem?...

— Nie jestem niczym z tego, co pani wymieniła. Nocnym stróżem bardzo chciałbym

być, ale nigdy mi się to nie udało, pomimo licznych starań.

— Co pan robi, oprócz spełniania zajęć zawodowych?

— Bardzo mało rzeczy, bo ja naprawdę mnóstwo pracuję. Czasem chodzę do kina,

czasem do teatru albo na koncert, a czasem po prostu jestem w domu, odpoczywam

i czytam.

— A jakie jest pańskie ulubione zajęcie?

— Bardzo śmieszne. Prowadzenie samochodu.

— Aprobuję. Ma pan samochód?

— Mam.

— Jaki? Tę warszawę, którą pan tu przyjechał?

— A, nie. To była warszawa kolegi. Ja mam inny wóz, którego aktualnie nie używam,

bo jest w remoncie.

— Co mu się stało? Wypadek?

—  Nie,  ja  nie  miewam  wypadków,  bo  ostrożnie  jeżdżę.  Coś  mu  tam  nawaliło

w przednim zawieszeniu i nawet mam z tym pewne kłopoty, bo to jest taki trochę nie-

typowy wóz i nie mogę dostać do niego części. Ale teraz niech mi pani lepiej powie co

innego...

Rzeczywiście, to było co innego. Zagadnienie ewentualnej zamiany kontaktów tele-

fonicznych na osobiste na ogół nie miewa nic wspólnego z przednim zawieszeniem sa-

mochodu, obojętne, typowego czy nie. Nie dojrzałam jeszcze w pełni do tej zamiany, ale

temat rozwinął się bardzo wdzięcznie. Po godzinie mój rozmówca zapowiedział nie-

16

17

wielką przerwę, a potem następny telefon.

W przerwie intensywnie myślałam, co po podniesieniu słuchawki, objawiło się na-

stępująco:

— Wie pan co — powiedziałam bardzo łagodnie — ja nie jestem partykularna i na

drobiazgach  mi  nie  zależy.  Może  pan  sobie  być  hyclem  albo  członkiem  rządu,  albo

czymkolwiek,  to  mi  jest  doskonale  obojętne. Ale  imię  to  jest  element  nierozdzielnie

związany z człowiekiem. Niech pan powie: jak panu jest naprawdę na imię?

W słuchawce przez chwilę panowało milczenie, a potem usłyszałam odpowiedź.

— Ja panią bardzo przepraszam za te tajemnice. Ja wiem, że ta konspiracja wygląda

idiotycznie, ale muszę pani wyznać, że ja w tej chwili wykonuję bardzo poważną i od-

powiedzialną pracę i w związku z tym nie mogę sobie pozwolić na zdradzenie swego

incognito. Gdyby pani zechciała być tak niesłychanie uprzejma i poczekać około mie-

siąca, to znaczy, aż pani wróci z urlopu i aż ja wrócę z urlopu, to byłbym pani szale-

nie wdzięczny. Potem już będę mógł pani to wszystko swobodnie wyjaśnić. A teraz na-

prawdę nie mogę.

— Dobrze — powiedziałam głosem, z którego nie zdołałam usunąć akcentu głębo-

kiego zdumienia. — Niech pan sobie zostanie zakonspirowany. Ja chcę wiedzieć tylko

imię.

— Gdybym pani powiedział, jak mi na imię, to by mnie pani błyskawicznie rozszy-

frowała.

— No, nie! Józef Cyrankiewicz to pan nie jest.

— Nie, nie jestem.

— No więc o co chodzi? Imion w kalendarzu skolko ugodno, jakim sposobem mia-

łoby mi to coś powiedzieć? Nie mogę znać człowieka bez imienia. Bez nazwiska, za-

wodu i miejsca pracy mogę, bez imienia nie.

— To niech mi pani nada imię, jakie się pani podoba. Zgodzę się na prawie każde.

— A jeśli zgadnę, to się pan przyzna?

— Przyznam się.

Złapałam  kalendarz,  jak  diabeł  dobrą  duszę,  i zaczęłam  od  pierwszego  stycznia.

Mieczysław?

— Mieczysław to pan nie jest — powiedziałam stanowczo. — Nie wygląda pan na

Mieczysława. Makary też nie, wykluczone. Danuta i Genowefa odpada. Tytus? Nie ma

pan przecież na imię Tytus?

— Nie, nie mam.

— Eugeniusz? Eugeniusz mógłby pan być, pasuje do pana, Edward ewentualnie też.

Telesfor, mam nadzieję nie? Kacper? Melchior? Baltazar? Najmożliwsze z tego jest jesz-

cze  Kacper.  Baltazar  to  kot.  Julian  mi  się  nie  podoba.  Lucjan  to  od  razu  Kydryński.

Zresztą jak to się zdrabnia? Lucuś? Do kitu.

18

19

Dojechałam  w ten  sposób  do  dwudziestego  stycznia  i nagle,  tknięta  przeczuciem, spytałam:

— Hej, a może ja już przejechałam przez pańskie imię?

— Istotnie, już pani je wymieniła.

— Masz ci los i co ja z tego wiem?

— Trudno, nie mogę nic powiedzieć. Jeszcze tylko powiem pani jedno: gdyby pani

uważnie czytywała Przekroje, to by pani bardzo dokładnie wiedziała, kim jestem.

— Ostatni? Mam go w domu, ale jeszcze nie przeczytałam.

— A nie, te dawniejsze.

Niczego się nie dowiedziałam. Odłożywszy słuchawkę, łamiąc sobie ręce i nogi, ru-

nęłam na szafę, gdzie leżały stare czasopisma. Niestety, Przekrojów nie było, już dawno

znajomi wynieśli. Zlazłam z krzesła i zaczęłam rozmyślać.

Co to wszystko ma znaczyć? Kim jest ten interesujący, sympatyczny facet o urzeka-

jąco pięknym głosie? Dlaczego się otacza taką tajemnicą? Ostatecznie, nie musi mnie

w ten sposób intrygować, chyba że uważa mnie za idiotkę, która właśnie na to poleci.

Ale po co mu to, przecież nie ukrywam tego, że mnie interesuje i że chętnie kontynu-

uję znajomość. Nie wygląda na głupiego smarkacza, przeciwnie, wygląda na poważnego

człowieka, który nie ma zajączków w głowie. Więc co? Co ja mam o tym myśleć?

Gdyby się przyznał, jak mu na imię, zostawiłabym go w spokoju, nie dociekałabym

prawdy i czekałabym cierpliwie, aż się sam zdecyduje ujawnić. Ale to imię mnie zdener-

wowało. Postanowiłam stanąć na głowie i dowiedzieć się wszystkiego.

Zaczęłam od tego, że przeczytałam pół książki telefonicznej, sprawdzając, jakie insty-

tucje znajdują się w alei Lotników. Czytałam systematycznie, od deski do deski, i współ-

pracownicy zaczęli patrzeć na mnie podejrzliwym wzrokiem. Co ona robi? Zwariowała?

Już nie ma bardziej interesującej lektury niż książka telefoniczna?

— Pani Joanno — powiedział jeden z kolegów, przyjrzawszy mi się ze współczuciem.

— Ja mam u siebie w domu książkę telefoniczną sprzed dziesięciu lat. Może pani przy-

nieść? Skoro pani tak to lubi?...

Oprócz rzeźni miejskiej i więzienia znalazłam jeszcze mnóstwo różnych spółdzielni

i wojskowe zakłady radiowe. Może to to? Ale co to ma wspólnego z handlem?

Po  książce  telefonicznej  przeczytałam  równie  dokładnie  Przekroje  z dwóch  ostat-

nich lat, także bez żadnego rezultatu. Następnie utwierdziłam otoczenie w przekona-

niu o moim obłędzie, ponieważ wypisałam z kalendarza wszystkie imiona od pierw-

szego do dwudziestego stycznia i kazałam im dorzucać do tych imion znane nazwiska.

Wypowiedzi padały różne: Edward Ochab, Eugeniusz Szyr, Melchior Wańkowicz, Feliks

Dzierżyński, Marceli Nowotko, Henryk Sienkiewicz, niestety, wszystko nie to. Żadnego

promyka w ciemnościach.

Jeżeli chodziło mu tylko o to, żeby mi dostarczyć zajęcia, to ten cel w pełni osiągnął.

18

19

Nad Przekrojami spędziłam dwie godziny, nad książką telefoniczną co najmniej czte-

ry. Ale uparłam się i w rozmowach telefonicznych zaniechałam zadawania pytań. Nie

chcesz mówić, to nie.

Dzwonił prawie codziennie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten cierń w sercu,

na który koniecznie usiłowałam znaleźć lekarstwo, bo tak cholernie nie lubię być nie-

szczęśliwa...

— ...Pokój trzysta trzydzieści sześć, proszę... I wreszcie ta okropna chwila.

— ...Obawiam się, że już się nie zdążymy zobaczyć. Wyjeżdżam pojutrze rano, a ju-

tro mam zatkany dzień...

Postanowiłam kategorycznie, że nie będę płakać. Zgrzytając zębami, czekałam na te-

lefon. Zadzwonił.

— Muszę się panu przyznać — powiedziałam słodkim głosem — że już mi się znu-

dził ten brak urozmaicenia w naszych wzajemnych kontaktach. Z przyjemnością obej-

rzałabym pana w naturze.

— O! Dojrzała pani?

— Może...

Klin klinem! Do diabła, klin klinem! Wszystko mi jedno.

— Mam teraz, przed urlopem, cholernie dużo roboty...

—  Och,  coś  pan  kiedyś  wspominał  o stawaniu  na  głowie,  jak  się  bardzo  czegoś

chce...

— Chwileczkę, wezmę kalendarz... Jestem wolny jutro o dwunastej.

— Przepiękna godzina. Przedtem pan zadzwoni?

— Oczywiście. A... napalisz w piecu?...

Boże, co za głos! Zamknąć oczy i tylko słyszeć ten głos...

— Może...

Przyznaję, że to była lekkomyślność albo nawet coś gorszego. Potraktowałam faceta

jak rzecz, której mogę dowolnie używać i to na dobitek do celów niezupełnie moral-

nych. Ale nie byłam zdolna do myślenia. Zacięłam się i w duszy tkwiły mi tylko dwa

słowa: klin klinem...

Drugą lekkomyślnością było położyć się po południu na tapczanie, nie zrobiwszy

przedtem porządku. Oczywiście, natychmiast zasnęłam. O dziewiątej obudził mnie te-

lefon.

— Wiesz, będę mógł przyjechać wcześniej, może zaraz po jedenastej. Można?

— Oczywiście, proszę bardzo. Czekam.

Od  tego  momentu  zaczęła  się  Sodoma  i Gomora.  Powinnam  się  ubrać,  uczesać,

umalować, posprzątać normalny bałagan oraz nadprogramowe pranie, które wisiało na

sznurkach, tymczasem nie mogłam odejść od telefonu. Dzwoniło całe miasto, jakby się

umówili. Przed jedenastą, jeszcze wciąż w dezabilu, odłożyłam słuchawkę i natychmiast

20

21

znów sygnał:

— ...Jadę... Wpadłam w popłoch.

— Za ile minut tu będziesz?

— Za piętnaście.

Święci patroni! Piętnaście minut na wszystko!

W chwili kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi, byłam wprawdzie zrobiona od stóp do

głów, ale połowa prania wisiała, a drugą połowę trzymałam w objęciach. Zostawiłam

szmaty, otworzyłam drzwi i znów rzuciłam się do telefonu. Rozmawiałam bez sensu,

pilnując równocześnie, żeby przypadkiem nie wszedł do kuchni z uwagi na przeklęte

pranie. Wreszcie skończyłam rozmowę, unieszkodliwiłam go w fotelu, sprzątnęłam wil-

gotne gałgany, zrobiłam herbatę i przystąpiłam do spędzania wieczoru.

Nastrój był miły i swobodny i miałam uczucie, że znam tego człowieka już od bar-

dzo dawna. Nie wytrzymałam i znów poruszyłam sprawę imienia. Odpowiedź była taka

sama jak przez telefon:

— Nadaj mi, jakie chcesz...

Z nowym zapałem zajrzałam do kalendarza i nagle przeraziłam się. Pomiędzy pierw-

szym  a dwudziestym  stycznia  figuruje  między  innymi  imię:  Izydor.  Na  litość  boską!

Przecież nie ma chyba na imię Izydor? Istotnie, ukrywanie takiego imienia byłoby zu-

pełnie zrozumiałe. Przyjrzałam mu się nieufnie. Nie, na Izydora nie wyglądał, ale kto to

może wiedzieć, pozory mylą...

— Nie potrafię ci nadać imienia — powiedziałam, zamykając kalendarz — cokol-

wiek bym wymyśliła, cały czas miałabym świadomość, że to nieprawda. Czy na pewno

nie możesz się przyznać sam?

— Już ci mówiłem, że nie mogę. Uwierz mi, że to jest poważniejsze, niż przypusz-

czasz. Daję ci słowo, że to nie jest w żadnym stopniu związane z jakimiś moimi prywat-

nymi sprawami ani z moim stanem rodzinnym czy cywilnym. Moja praca i mój tryb

życia niejednokrotnie wymagają ode mnie takiego kamuflażu i muszę ci się przyznać,

że ja nawet mam bardzo mało znajomych. Takich prywatnych znajomych. To jest zu-

pełnie minimalna grupka ludzi, wśród których się obracam i którzy mnie znają, i poza

nimi nie zawieram żadnych nowych znajomości. I właściwie ta znajomość z tobą też nie

powinna być zawarta...

— I to tak przez całe życie? Na wieki wieków jesteś skazany na otaczanie się tajem-

nicą?

— No nie, nie przesadzajmy. Porozmawiamy po urlopie. A teraz opowiedz coś, bar-

dzo lubię, jak opowiadasz.

Siedzieliśmy na tapczanie oparci o ścianę, obok siebie. Paliła się mała lampka, radio

grało rzewne melodie i nastrój miał prawo zrobić się bardziej intymny. Zwłaszcza że ja

przecież byłam zdecydowana wszelką intymność powitać z aprobatą. Ostatecznie miał

20

21

być klinem czy nie? To, że go widziałam na oczy po raz drugi w życiu, że nie miałam

pojęcia, kim jest ani jak się nazywa, było dla mnie pozbawione zasadniczego znacze-

nia. Człowiek jest ważny, a nie te drobne dodatki. Nie zamierzałam wychodzić za niego

za  mąż,  nie  zamierzałam  wiązać  się  na  całe  życie  i pozostawać  na  jego  utrzymaniu.

Oczywiście, mogło się potem okazać, że jestem nim zachwycona z wzajemnością lub

bez (przy czym to drugie byłoby mniej przyjemne) i nasze kontakty mogły się utrwa-

lić, ale równie dobrze mogłabym go więcej nigdy w życiu nie zobaczyć i nie usłyszeć.

Byłam zupełnie wolna i zupełnie dorosła i nie widziałam żadnego powodu, dla którego

miałabym się wyrzec tej drobnej fanaberii. A że on sobie będzie myślał?... A niech myśli,

co chce. Nie będę w nieskończoność siedziała i dręczyła się panem z pokoju 336. To jest

sprawa zupełnie beznadziejna, niech ja go wreszcie zapomnę. Bogu dzięki, przytrafił się

facet na poziomie, może się okaże bardziej interesujący?

Nie miałam najmniejszej ochoty niczego opowiadać. Wolałam, żeby się mną zainte-

resował mniej intelektualnie, bo się bałam, że się jeszcze rozmyślę. I chyba raczej swo-

ich życzeń nie ukrywałam...

Nastrój  konsekwentnie  zintymniał.  Konwersacja  nieco  okulała  i wszystko  było  na

najlepszej drodze, kiedy głupie radio nagle zakończyło rzewne dźwięki i rzuciło w at-

mosferę fatalny dysonans w postaci dziennika wieczornego. Diabli nadali dziennik wie-

czorny... Wygłosiłam w duchu wyszukane przekleństwo i wśród urozmaiconych efek-

tów akustycznych znalazłam Luksemburg. Oparłam się na powrót o ścianę, spojrzałam

na swego towarzysza i nagle coś mi przyszło do głowy.

— Wiesz, jestem zdania, że właściwie marnujesz dary Opatrzności. Z tym pięknym,

radiofonicznym głosem powinieneś być spikerem radiowym. Może jesteś?

— Nie jestem.

— I nigdy w życiu nie byłeś?

— Może kiedyś tam byłem, ale już nie jestem.

— Niepowetowana strata...

Wyraźnie nie podobał mu się ten temat i pewnie dlatego mnie pocałował, bo poza

tym nie wyglądał na nieprzytomnie oszołomionego moim towarzystwem. Zaczynałam

się nawet obawiać, że przez telefon jestem bardziej interesująca niż w naturze, co akurat

tego wieczoru byłoby mi nieco nie na rękę.

Ten pocałunek mnie zaskoczył. Nie dlatego, żeby miał być czymś niezwykłym, bo

w tej sytuacji należało się go raczej spodziewać. Nie, to było coś innego, i to coś okrop-

nego. On używał tej samej wody kolońskiej co tamten...

Tego było dla mnie już za wiele. Zbyt wyraziście przypomniała mi się przyczyna, dla

której zaprosiłam tu tego człowieka... Straciłam resztki rozsądku, umiaru i poczucia mo-

ralności. Wszystko mi się dokładnie pomieszało. Ten był nie w moim typie, ale trzeba

przyznać, że mi się bardzo podobał, tamtego usiłowałam nienawidzić. Zamknęłam oczy

22

23

i zobaczyłam tamtą twarz... i do tego ta cholerna woda kolońska, którą tak bardzo lubię i która mi się nieodparcie kojarzy z najpiękniejszymi chwilami w życiu... Który tu jest

w rezultacie? Ten czy tamten?...

Prawda, przecież nie chcę tamtego! Mam go sobie wybić z głowy... Ten jest co naj-

mniej tak samo interesujący...

Z rozpaczą otworzyłam oczy i zbuntowana, rozgoryczona, zacięta, zdecydowałam się

na tego. Do diabła z wodą kolońska! Gwałtownym ruchem przechyliłam się przez tap-

czan i z wściekłością wyszarpnęłam lampkę z kontaktu...

Czyniłam gigantyczne wysiłki, żeby usunąć sobie sprzed oczu obraz tamtej twarzy

i obraz powoli bladł. Facet przy moim boku był jednak naprawdę na poziomie...



Widziałam  jego  twarz  w łagodnym  blasku,  którym  świeciło  grające  cicho  radio.

Podniósł głowę i oparty na ramieniu, które znajdowało się pod moimi plecami, przy-

glądał mi się przez chwilę.

— Wiesz, jesteś bardzo ładną dziewczyną — powiedział miękkim, cichym głosem.

To dopiero teraz to zauważył? Jak jest ciemno?

— Istotnie, w tym zielonym świetle muszę być szczególnie piękna. Jak świętej pa-

mięci nieboszczka.

Uśmiechnął  się  i jeszcze  przez  chwilę  na  mnie  patrzył.  I nagle  coś  się  stało.

Gwałtownie i nieoczekiwanie zmienił mu się wyraz twarzy. Zerwał się, wyciągnął mi

ramię spod głowy, usiadł wyprostowany i wyglądał tak, jak człowiek z nagła huknięty

w ciemię, który koniecznie usiłuje przyjść do siebie.

— Jezus Maria — powiedział zmienionym głosem — co ja zrobiłem!

O Boże, co go znowu napadło! Sumienie go szarpnęło, że się niemoralnie zachowu-

je, czy co?

— Co się stało? — spytałam i podniosłam się także.

— Rany boskie! — jęknął i chwycił się za głowę, nieprzytomnym wzrokiem wpatru-

jąc się w parapet okienny.

Mimo woli też spojrzałam na parapet, ale nie dostrzegłam w nim nic szczególnie

niezwykłego ani tym bardziej przerażającego. Skierowałam więc znów uwagę na oszo-

łomionego tajemniczym ciosem faceta i okropne podejrzenia zaczęły się lęgnąć w mej

duszy. Milczałam, czekając na wyjaśnienie.

Po  długiej  chwili,  w czasie  której  wyraźnie  odzyskiwał  przytomność  umysłu,  do-

strzegł wreszcie moją obecność i prawdopodobnie pytający wyraz twarzy. Podniósł się

i przeszedł na drugą stronę tapczanu.

— Słuchaj — powiedział bardzo poważnym głosem — strasznie cię przepraszam, ale

stało się coś okropnego. Zapomniałem o pewnej rzeczy. Popełniłem zaniedbanie, które

może mieć fatalne następstwa. To już nie jest tragedia, to jest katastrofa. Moje niedopa-

trzenie grozi konsekwencjami nie tylko mnie, ale także wielu innym ludziom. Nie wiem,

22

23

jak mogłem zrobić coś podobnego, i nie wiem, jak cię mam przepraszać. Przebacz mi,

jeśli możesz.

Na razie nie mogłam, ale patrzyłam, co z tego dalej wyniknie. Udzielając mi wyja-

śnień, podszedł do telefonu, usiadł i podniósł słuchawkę. Zupełnie odruchowo prze-

szłam na drugą stronę pokoju, bo zbyt głęboko tkwiły w mojej duszy wpojone we wcze-

snym dzieciństwie nauki, że nie podsłuchuje się cudzych rozmów. Nie słyszałam więc,

co mówił, wpadło mi tylko w ucho kilka słów, głośniej wypowiedzianych, z których zro-

zumiałam, że natychmiast wychodzi i że na wszelki wypadek podaje komuś mój własny

numer telefonu. Zaskoczenie mijało, zaczął mnie ogarniać gniew i poczułam, jak dusza

wierzgnęła we mnie wszystkimi kopytami. Milczałam nadal, bardzo godnie i sztywno.

Skończył rozmowę i zwrócił się do mnie już całkowicie opanowany.

— Nie mogę ci tego na razie wyjaśnić — powiedział. Wstał i zaczął się szybko ubie-

rać. — Wiem, jak to może wyglądać w twoich oczach, ale wierz mi: to jest naprawdę

rzecz o wiele poważniejsza, niż mogłabyś przypuszczać. Jeżeli w ogóle jeszcze kiedykol-

wiek zgodzisz się ze mną rozmawiać, to daję ci słowo honoru, że ci to wszystko wyja-

śnię. Jeżeli teraz nie uda mi się naprawić tego, co zrobiłem, nastąpi katastrofa.

Wydawał się bardzo zaabsorbowany i zaniepokojony, ale już opanowany i przytom-

ny. Ubrał się do końca i podszedł do mnie, bo cały czas stałam w milczeniu, paląc pa-

pierosa i przyglądając się jego poczynaniom.

— Joanno, strasznie cię przepraszam — powiedział cicho. — Naprawdę, strasznie cię

przepraszam...

Nie odpowiadając, przeszłam za nim do przedpokoju. Przed drzwiami zawahał się

i zawrócił.

— Czy... będę mógł jeszcze kiedyś do ciebie zadzwonić?

— Proszę cię bardzo — odparłam nadzwyczaj uprzejmie i lodowato.

Szybkim krokiem podszedł do drzwi i szarpnął zasuwę. Zasuwa ani drgnęła. Byłam

zbyt  zaszokowana,  żeby  pamiętać  w tej  chwili  o fanaberiach  własnego  zamka,  i sta-

łam nadal, oparta o ścianę, nie myśląc o tym, że należy mu pomóc w otwarciu drzwi.

Przez chwilę mocował się z narowistą zasuwą i nagle, zniecierpliwiony, odwrócił się do

mnie.

— Jak to się otwiera?!

Nie, to co brzmiało w jego głosie, to nie była niecierpliwość. To było napięcie, zde-

nerwowanie, niemal lęk człowieka, który się nieprzytomnie śpieszy i nie może się wy-

dostać z zamkniętego pomieszczenia. Pytanie zabrzmiało ostro i nieprzyjemnie, prawie

jak rozkaz. Jakby już nie był w stanie dłużej nad sobą panować.

— Przepraszam — powiedziałam wciąż tym samym zimnym i uprzejmym tonem.

Przeszłam obok niego i otworzyłam drzwi, a następnie zamknęłam je za nim.

Powoli wróciłam do pokoju i usiadłam przy stole. Oszołomienie i gniew mijały, ze-

24

25

brałam myśli do kupy i nagle zdałam sobie sprawę z groteskowości sytuacji. Wielki Boże, a cóż to było? Nieprzytomnie zdenerwowany facet w dezabilu, załatwiający przez mój

telefon sprawy państwowej wagi... Co za nieprawdopodobny idiotyzm! Wszystkiego się

mogłam spodziewać, tylko nie czegoś takiego. Co to ma znaczyć? Kim jest, do stu ty-

sięcy diabłów, ten człowiek?

Zapaliłam  drugiego  papierosa  i zaczęłam  myśleć  intensywniej.  Ze  zdziwieniem

stwierdziłam, że nie czuję się obrażona. Nie czuję się obrażona? Dlaczego? Każda nor-

malna kobieta w tej sytuacji powinna się poczuć śmiertelnie dotknięta. Czyżbym nie

była normalną kobietą? Nie, to nie to. Ten człowiek robił rzeczywiście wrażenie wstrzą-

śniętego. Jeżeli udawał, to robił to genialnie, a zresztą nie! Niemożliwe. Cała ta scena

mogła być znakomicie zagrana, a jeszcze lepiej wyreżyserowana, ale jedno musiało być

prawdziwe. Ten moment przy drzwiach. Ten gest, ten ruch, którym się odwrócił, ten ton

głosu, nie, to nie mogło być zagrane, to musiała być prawda. Bo jeśli to było zagrane, to

doprawdy jeszcze nigdy w życiu nie widziałam lepszego aktora i nie pozostaje mi nic

innego, jak tylko złożyć mu wyrazy najwyższego uznania...

A jeśli to była prawda?... O, święci pańscy! To co ja najlepszego zrobiłam, w co ja się

wplątałam? Co mają oznaczać te wstrząsające tajemnice?

Przez chwilę rozważałam jeszcze jedną możliwość, że ni z tego, ni z owego doszedł

nagle  do  wniosku,  że  jestem  odstręczająca  i powziął  do  mnie  głębokie  obrzydzenie.

Pewnie, to też możliwe, de gustibus non est disputandum, ale po co w takim razie robił

takie przedstawienie? Wystarczyło oświadczyć, że mu się nie podobam, i wybyć w try-

bie normalnym. Prawdopodobnie nie czułabym się tym zachwycona, ale przyjęłabym to

jako dopust boży i karę za głupie pomysły, nie wnosząc żadnych pretensji. Ostatecznie,

nigdzie nie jest powiedziane, że muszę się podobać całemu światu.

Ale nie, to nie to. W całej tej scenie był element niepokoju, wielkiego niepokoju, a nie

było cienia afrontu w stosunku do mnie. Może dlatego nie czuję się obrażona? Nie, jesz-

cze inaczej. Na razie nie czuję się obrażona, ale stoję na krawędzi śmiertelnej obrazy.

Czekam, co będzie dalej. Wszystkim na tym padole zdarzają się nieprawdopodobne rze-

czy, nie ma nic niemożliwego, wobec tego dopuszczam możliwość wyjaśnień. Dopiero

te wyjaśnienia mogą mnie obrazić albo nie, nie mówiąc o tym, że ich brak będzie także

znamienny.

Jedno jest pewne: niezależnie od tego, co będzie dalej, czy jeszcze kiedykolwiek usły-

szę o tym człowieku, czy nie, ja się dowiem, kto to jest. Nie zostawię sobie do końca

życia nie odgadniętej tajemnicy. O tym, co się dzieje ze mną i dookoła mnie, decyduję

ja sama i nikt inny. I nikt mnie tu nie będzie wpędzał w bezsensowne konspiracje.

Powziąwszy tę niezłomną decyzję, podniosłam się i uznałam, że czas iść spać. Nie

przestałam być zaabsorbowana tematem, bo jednak w głębi duszy ciągle mi tkwiły raz

obudzone, okropne podejrzenia, zupełnie nie związane z żadnym rodzajem państwo-

24

25

wotwórczej pracy...

Po dwóch dniach, jak zwykle późnym wieczorem, zadzwonił telefon.

— Chciałem cię jeszcze raz bardzo, bardzo przeprosić — powiedział miękki, dobrze

mi już znany głos. — Czy jesteś mocno na mnie obrażona?

Prawdopodobnie popełniłam tu fatalny błąd. Zamiast udawać urażoną księżniczkę

i kazać się przebłagiwać na kolanach, po prostu powiedziałam prawdę. Powiedziałam to,

co myślę i co się we mnie w ciągu tych dwóch dni ugruntowało. Zapomniałam o tym, że

nie każdy docenia prawdę i że wielu ludzi wyżej stawia formę niż treść, i być może, iż ta

chwila właśnie stała się dla mnie początkiem potężnej awantury.

— Wbrew temu, co mógłbyś przypuszczać i czego mógłbyś oczekiwać, nie jestem

obrażona — powiedziałam. — Nie mam powodu nie wierzyć, że istotnie zaszło coś nie-

zwykłego. Nie wydaje mi się, żebyś świadomie starał się mnie obrazić. Nie wiem, co to

było, ale zgadzam się na razie sądzić, że twoje zachowanie było usprawiedliwione i zga-

dzam się usłyszeć wyjaśnienia.

Westchnienie, które usłyszałam w słuchawce, mogło być westchnieniem ulgi.

— Nie przypuszczasz nawet, jak bardzo jestem ci wdzięczny za takie postawienie

sprawy. Nadal nie mogę ci udzielić szczegółowych wyjaśnień, ale zapewniam cię, że to

było nawet ważniejsze, niż się mogło wydawać. I cieszy mnie, że w tym, co mówisz, nie

dostrzegam elementu histerii.

Elementu histerii? Na krótką chwilę przestałam słyszeć jego głos. Przypomniałam

sobie różne okresy i wydarzenia w życiu, które dokładnie wyleczyły mnie z histerii i na-

uczyły wielkiej tolerancji. Może nawet za dużo było tej tolerancji? Nikt tego przecież

nigdy nie docenia. Może i tym razem powinnam była nie przyznawać się do prawdzi-

wych uczuć, tylko urządzić potworną awanturę albo w ogóle nie chcieć rozmawiać?

Znów niczego nie wyjaśnił i niczego nie powiedział. Przeprosiwszy mnie wrócił do

dawnego tonu miłej, towarzyskiej konwersacji. O, nie! To już mi się zupełnie przestało

podobać. Cóż ten człowiek sobie właściwie myśli? Wplątał mi się przypadkowo w życie

w charakterze wielkiej tajemnicy i zamierza tą tajemnicą na zawsze pozostać? Nic z te-

go, ze mną ten numer nie przejdzie.

Jestem lojalna i przyzwoita, lubię grać fair. Kończąc rozmowę, powiedziałam:

— Muszę cię uprzedzić, że zamierzam cię rozszyfrować. Zrobię wszystko, co się da,

albo nawet jeszcze więcej. Nie będziesz miał pretensji, jeżeli mi się uda doprowadzić do

dekonspiracji?

— Proszę cię uprzejmie — powiedział tonem, który świadczył, że nie wierzy w moje

możliwości.

Ha, nie doceniał przeciwnika...

W ciągu następnych tygodni miałam, niestety, zbyt dużo pracy, żeby móc coś zała-

twić w ciągu dnia. Pozostawały mi tylko wieczory i telefon. Obdzwoniłam całe miasto,

26

27

szukając samochodu i psa. Któregoś dnia rozmawiał ze mną bardzo zmęczonym głosem

i widać przez niedopatrzenie zdradził mi markę i typ samochodu. Takich wozów jest

w Warszawie bardzo mało, a do tego jeszcze wozów, stojących w warsztacie z nawalo-

nym przednim zawieszeniem. Dobrze, tylko w którym warsztacie? Znaleźć coś takiego

przez telefon, i do tego późnym wieczorem, okazało się niemożliwe. Osobiście zapewne

byłoby łatwiej, ale nie miałam czasu na zwiedzanie wszystkich stołecznych warsztatów

mechanicznych.

Równocześnie z samochodem poszukiwałam psa, który, bądź co bądź, był przecież

też nietypowy. Nawiązałam przyjacielskie kontakty ze Związkiem Kynologicznym oraz

z właścicielami hodowli psów, opowiadając przez telefon nieprawdopodobne bzdury.

Zależnie od chwilowego natchnienia zamierzałam takiego psa kupić, sprzedać, tłuma-

czyłam niewinnym ludziom, że mi zginął, przybłąkał się, zżarł mi dziewięć jajek z De-

likatesów i pół kilo konserwowej polędwicy oraz że chcę go skrzyżować z suką takiej

samej rasy. Wreszcie pomyliło mi się wszystko i już sama nie wiedziałam, czy szukam

psa, czy jego właściciela.

Właściciel tymczasem systematycznie dzwonił, dając mi za każdym razem nowego

dubla.  Urzekającym,  miękkim  głosem  opowiadał  mi  rozmaite  denerwujące  rzeczy.

Obrazowo i pięknie mówił o swoich podróżach zagranicznych, o swoich planach urlo-

powych, przypominając mi tym, że powinnam zająć się załatwianiem własnego wy-

jazdu za granicę i zorganizowaniem wiszącego mi nad głową urlopu, a nie bawić się

w idiotyczne śledztwo. Doprowadzał mnie tym do ponurej rozpaczy, bo doskonale zda-

wałam sobie sprawę, że już za głęboko wsiąkłam, że jestem jak wyżeł na tropie i nie ma

siły, która by mnie powstrzymała od czynienia poszukiwań. Wychowałam się niejako na

powieściach kryminalnych i teraz miałabym darować sobie taką piękną zabawę? Mowy

nie ma! Przerwać w połowie rozpoczęte dzieło, nie doszedłszy do żadnych rezultatów?

Wykluczone. Im trudniejsze wydawało się rozszyfrowanie tego człowieka, tym bardziej

się zacinałam. Rezygnacja z czegoś, co jest trudne, nie leży w moim charakterze, a przy

tym wyraźnie czułam, że on sobie zdaje sprawę z moich wysiłków i świetnie się tym

bawi. Krótko mówiąc, robi ze mnie balona dużej klasy. No, to ja ci pokażę balona!

Już prawie przestałam pamiętać, jak ten facet wygląda, a czasem nawet miałam wąt-

pliwości, czy w ogóle istnieje. Nie miał żadnego miejsca w realnym świecie, był tylko

głosem,  niskim,  pięknym,  fascynującym  głosem,  którego  z przyjemnością  słuchałam.

Chwilami docierało do mojej świadomości, że coś tu jest nie w porządku, bo wpraw-

dzie dzwoni, ale spotykać się ze mną nie zamierza, i teraz ja nalegam na spotkanie, a nie

on, ale byłam zbyt zaabsorbowana tą drugą stroną medalu, żeby zwracać na to uwagę.

Było mi już wszystko jedno, jak wyglądam w jego oczach, niech sobie myśli o mnie, co

chce, tylko niech się pokaże w jakimś pojeździe mechanicznym, bo każdy pojazd me-

chaniczny w tym kraju ma jakiś numer, a te numery są gdzieś zarejestrowane...

26

27

Bóg raczy wiedzieć, co ten człowiek mógł sądzić o moich zamiarach. Cokolwiek są-

dził, odnosił się do nich chyba nieufnie, bo zachowywał daleko posuniętą ostrożność.

Nawet dzwonił do mnie w zupełnie innych porach, niż go do tego namawiałam, i mu-

szę przyznać, że wiedział, co robi...

Wyjechał  na  urlop,  nie  straciwszy  nic  ze  swej  tajemniczości.  Niewiele  brakowało,

a pojechałabym do tej samej miejscowości, ale nasze urlopy mijały się w czasie, swój za-

czynałam tuż przed jego zamierzonym powrotem. Przytomnie doszłam do wniosku, że

przez trzy dni i tak nie zdążyłabym niczego wykryć, więc nie warto się fatygować.

Kończyłam ostatnie przedurlopowe zajęcia. Wieczorami telefon milczał, a wielka ta-

jemnica wisiała mi nad głową nie rozstrzygnięta. Rozmyślałam nad nią tak intensyw-

nie, że w końcu zaczęłam się obawiać, że mi to zaszkodzi. Fijoła dostanę albo coś w tym

rodzaju. Kim mógł być ten oryginalny osobnik? Członkiem rządu? Figurą państwową?

Pracownikiem  kontrwywiadu? A może  wrogiem  ojczyzny?  Bo  jeżeli  nie  był  niczym

takim, tylko przeciętnie pracującym obywatelem, to cóż, na miły Bóg, mogło znaczyć

jego postępowanie? Otaczanie się tajemnicą było dla mnie zrozumiałe na samym po-

czątku. Ostatecznie nie wiedział, kim jestem, i mógł podejrzewać najgorsze rzeczy, przy-

zwoite kobiety na ogół nie zapraszają do siebie o północy obcych ludzi, mógł się oba-

wiać napadu, okradzenia, bo ja wiem, czego jeszcze. Ale teraz? Zna moje nazwisko, ma

o mnie mnóstwo wiadomości, nie ma w moim życiu niczego, co kogokolwiek mogłoby

napełniać jakąś obawą. Może doszedł do wniosku, że mu się bardzo nie podobam i nie

zamierza utrzymywać tej znajomości, ale w takim razie po co dzwoni? Przecież go do

tego nie zmuszam. A może zmuszam?

Po namyśle doszłam do wniosku, że chyba jednak zmuszam. Pewnie, przecież jeżeli

więcej nie zadzwoni, to nie mam żadnych szans czegokolwiek się o nim dowiedzieć.

Możliwe, że wywieram na nim presję moralną. Ale to co, taka niedojda, że zaraz tej pre-

sji musi ulegać? E, nie wierzę! Cóż, rozsądne wytłumaczenie jest tylko jedno i to, nie-

stety, okropne...

Bo właściwie nie mam żadnej pewności, czy istotnie miałam do czynienia z praw-

dziwym mężczyzną...

A wszelkiego typu zboczeńców to ja się śmiertelnie boję...

Wróciłam z urlopu świeża, wypoczęta i pełna wigoru, z gotowym planem działania.

Zebrałam do gromady wszystkie wiadomości, jakie dotychczas udało mi się uzyskać.

Spisałam sobie w punktach to, co widziałam na własne oczy, to, co słyszałam od niego,

i to, co zdołałam z tego wydedukować. Oczywiście, nie wszystko z tego, co mówił, mu-

siało być prawdą, rozgraniczyłam więc sobie to, w co mogłam wierzyć, i to, co było wąt-

pliwe.

Przede wszystkim na własne oczy widziałam, że istnieje. Bardzo wysoki, przystojny,

interesujący facet, w wieku między 35 a 40, bardzo dobrze ubrany w zagraniczne ciu-

28

29

chy. Inteligentny, z dużym wykształceniem i z poczuciem humoru. To było pewne. Na

własne oczy widziałam też samochód, który, jak twierdził, nie należy do niego, ale który

sam prowadził, to mi jednak nic nie dało. Pożyczyć samochód można chociażby z Mo-

tozbytu.

Tego, że pracuje w dziwnych godzinach, też byłam pewna. Odgłosy, które mnie nie-

kiedy  dobiegały  w czasie  naszych  rozmów,  na  pewno  nie  pochodziły  z prywatnego

mieszkania. Jeżeli w prywatnym mieszkaniu goście mówią „do widzenia”, to pan domu

na pewno w tym czasie nie rozmawia przez telefon. Chwilami przerywał rozmowę ze

mną i zwracał się do kogoś, odpowiadając na jakieś pytania albo wydając jakieś dys-

pozycje. Czasem ktoś mówił do niego bezpośrednio, a czasem to robiło takie wrażenie,

jakby rozmawiał przez jakiś aparat. Jakiś aparat... Ten aparat mnie męczył, było w tym

coś znajomego, ale nie mogłam sobie uprzytomnić co.

Żonaty  nie  był,  wykluczone.  Żonaty  człowiek  nie  rozmawia  przez  telefon  z obcą

kobietą o godzinie wpół do drugiej w nocy. Chyba że ta żona jest głucha, niewidoma

i mieszka w innym pokoju, ale to już przypadek raczej rzadko spotykany. I z pewnością

wtedy rozmawiał z domu, bo te rozmowy brzmiały nieco inaczej niż te z pracy i nic

w nich nie przeszkadzało.

Na pewno mogłam też wierzyć w psa. Tak, pies był pewny. Zbyt długo sama miałam

psa, żeby nie mieć co do tego żadnych wątpliwości. Tak się nie mówi o psie, którego się

nie posiada...

Resztę już znałam tylko z jego opowiadań. Mogłam w to wierzyć albo nie. Mieszka

sam  w czterdziestu  czterech  metrach  kwadratowych  i nie  płaci  za  nadmetraż?

W Warszawie? Figura państwowa, nic innego. Urlopy spędza za granicą. Możliwe, nie-

które z rzeczy, o jakich mi opowiadał, musiał widzieć na własne oczy, niech będzie, że

spędza. Wóz posiada taki więcej oszołamiający, też możliwe albo nie. Jeżeli przed pierw-

szym kupił tę kudłatą szmatę na tapczan, to znaczy, że na braki finansowe nie cierpi.

Czasem wyjeżdża w delegacje, a przynajmniej tak twierdził. Wyjeżdża niespodziewanie

i przymusowo. Co jeszcze? Ach, i ma tak pięknie urządzone mieszkanie...

Przypomnienie mieszkania od razu wyprowadziło mnie z równowagi i zbiło z te-

matu,  bo  natychmiast  pojawiła  mi  się  przed  oczami  moja  farba,  sypiąca  się  z sufitu.

Zamiast ciągnąć dalej śledcze rozważania, zaczęłam zastanawiać się nad tym, jaki kolor

dać w łazience i czy zrobić w pokoju jedną ścianę ciemniejszą, i ile mnie to wszystko bę-

dzie kosztowało?...

Doszłam do wniosku, że bardzo drogo, i czym prędzej przestawiłam się z powrotem

na poprzedni temat. No więc, co teraz? Co ja wiem z tych wiadomości, zebranych do

kupy? Nic. I nic mi nie tłumaczy tamtej dramatycznej sceny u mnie w domu. Po jakiego

diabła rzucał wtedy moim numerem telefonu?

Po bardzo głębokim namyśle uznałam, że mam tylko jedną drogę. Jeżeli nie trafię po

28

29

mieszkaniu, to nie trafię po niczym. To jest jedyny element należący do dziedziny do-

brze mi znanej. Trzeba uzyskać więcej wiadomości i zorientować się, gdzie i kiedy były

oddawane do użytku budynki o takim właśnie typie mieszkań i akurat tak wykończo-

ne. Poza tym trzeba przyjąć za prawdę wszystko, co do mnie mówił, bo nawet jeżeli to

wszystko było zełgane, to jakieś ziarno prawdy może w tym tkwić i to ziarno właśnie

uda mi się wyłowić.

Powziąwszy tę decyzję, w napięciu czekałam na telefon. Zadzwoni czy nie? Bo jeżeli

nie zadzwoni, to się chyba nigdy nie dowiem...

Zadzwonił.  Jak  zwykle  późnym  wieczorem  i jak  zwykle  wyciągnął  mnie  z wanny.

Byłam tak przejęta, że się nawet nie wycierałam, tylko owinięta szlafrokiem wlazłam

pod kołdrę. Po wstępnych rewerencjach przystąpiłam do realizowania planu.

— Okropnie ci zazdroszczę mieszkania — powiedziałam obłudnie. — Mówiłeś, że

masz ładnie wykończone. Może masz nawet szafy ścienne?

— Mam w przedpokoju.

— Mój Boże, a ja nie mam. A jakie masz? Dwudrzwiowe?

— Jedną mam dwudrzwiową, a jedną jednodrzwiową, jeżeli już tak to nazywasz.

Ach, to będzie prawdopodobnie typ B1 i B2.

— A więcej nie masz? Tylko w przedpokoju? Bo wiesz, znam taki budynek, gdzie lu-

dzie mają więcej szaf ściennych niż czegokolwiek innego i nie mają do nich co cho-

wać.

— Nie, ja mam co chować. I w ogóle więcej ich nie mam, tylko w przedpokoju.

— A jakie masz podłogi? Z czego?

— Jak to z czego? Z klepki.

— W kuchni też z klepki?

— A, nie, w kuchni mam coś takiego innego...

— Co? Płytki PCV?

— Nie wiem, co to są płytki PCV, ale sądząc z nazwy, to są jakieś małe elementy. Nie,

u mnie jest jednolita powierzchnia z jakiegoś tworzywa sztucznego.

Pewnie, że z tworzywa sztucznego. A co on tam chciał mieć, marmur? Tylko co to

może być: polichlorek winylu w metrach?

— I pewnie masz glazurę w łazience?

— Co to jest glazura? Te kafelki na ścianach?

— Aha.

Jak można nie wiedzieć, co to jest glazura?

— Nie, nie mam tego. Mam łazienkę malowaną, ale bardzo ładnie.

—  Jeszcze  jak  żyję,  nie  widziałam  ładnie  malowanej  łazienki...  Wysokie  masz  to

mieszkanie?

— A wysokie. Pewnie ma ze cztery metry.

30

31

— Co? Wykluczone. Przed wojną mieszkania miały cztery metry. Teraz się takich nie

buduje.

— No to może trochę mniej. Ale co najmniej trzy i pół. Proszę cię, nie każ mi teraz

wstawać i mierzyć.

Najchętniej bym mu właśnie kazała, bo mnie to okropnie zaintrygowało. Trzy i pół

metra? Nietypowa wysokość, gdzie takie budowali, u diabła? Dowiązanie do istnieją-

cych budynków czy co?

— A co masz przed oknem? Ładny widok?

—  Trudno  to  nazwać  widokiem.  Z jednej  strony  mam  taki  mały  kawałek  jakby

ogródka, a z drugiej strony stoi dom. I to jest nawet bardzo wygodne, bo ten dom zaraz

po południu zasłania już słońce w moim oknie. Jestem z tego bardzo zadowolony, nie

lubię, jak jest za gorąco.

No to mam usytuowanie. Jeszcze tylko lokalizacje...

— Na którym piętrze mieszkasz?

— Na drugim.

— Głupie piętro. Nigdy nie wiadomo, czy jeździć windą, czy chodzić piechotą. A przy

tym dostatecznie wysoko, żeby się zmęczyć, i dostatecznie nisko, żeby był hałas.

— U mnie nie ma hałasu. Tu jest idealnie cicho. Nic nie jeździ, nic nie przeszka-

dza. Właśnie dlatego się przeprowadziłem, bo wiesz, ja przedtem też miałem bardzo

ładne mieszkanie, które ogromnie lubiłem, ale tam mnie o piątej rano budziły auto-

busy. No a poza tym po rozwodzie, kiedy zostałem sam, było jednak trochę za duże.

Nieprzyzwoicie jest mieszkać samemu w trzech pokojach z kuchnią.

— Też mieszkałeś w Śródmieściu?

— Oczywiście. Na rogu Mokotowskiej i Koszykowej. Właśnie Mokotowską jeździły

autobusy.

— Nie zamierzasz przypadkiem odnawiać mieszkania? To jest problem, który mnie

strasznie gnębi, bo już dawno powinnam to zrobić.

— Ja nie muszę. Mieszkam tutaj... czekaj, jak długo ja tu mieszkam? Dwa lata. Tak,

teraz właśnie mijają dwa lata. Wszystko jeszcze bardzo ładnie wygląda.

— Sprowadziłeś się do nowego mieszkania czy dostałeś je po kimś?

— Do absolutnie nowego. Nawet czekało na mnie przez kilka miesięcy, inni ludzie

już w tym domu mieszkali, a mnie było żal się przeprowadzić.

— Ach — powiedziałam perfidnie — jak ci zazdroszczę. Jeżeli jeszcze powiesz, że

masz ładną klatkę schodową...

— Mam bardzo ładną klatkę schodową.

— Na pewno się rozchoruję z zazdrości i żalu. Można zjeżdżać po poręczy?

— Co takiego?

— Po poręczy, pytam, czy można zjeżdżać. Bardzo lubię, przez długie lata zjeżdża-

30

31

łam codziennie.

— Wiesz... nie próbowałem. Ale raczej się nie da, ona jest zbyt kręta.

— Jak to kręta? Nie normalne dwa biegi?

— O, nie. To tak jakoś idzie, najpierw trzy stopnie, potem cztery stopnie, potem jesz-

cze po kilka stopni, jeden stopień...

Na moment zaniemówiłam. Co on mówi? Jeden stopień? Takiego czegoś w nowym

budownictwie nie ma, chyba że... Ach!...

Coś mi zaczęło świtać. Znów coś znajomego, o czym powinnam na pewno wiedzieć.

Ale przecież wydawało mi się, że mieszka na Latawcu, dlaczego mi się ubzdrzył ten

Latawiec? Coś tu nie gra, no nic, potem się będę zastanawiać.

— Tak, rzeczywiście — powiedziałam w roztargnieniu. — Po takich schodach by-

łoby trudno zjeżdżać. A balkon masz?

— A widzisz, to jest jedyny mankament tego budynku, że w nim nie ma balkonów.

Ale trudno, nie można mieć wszystkiego. A teraz już cię muszę pożegnać, bo zaraz wy-

jeżdżam w delegację. Zdaje się nawet, że już samochód zajechał.

— Na długo wyjeżdżasz? Kiedy można oczekiwać, że zadzwonisz?

— Nie wiem dokładnie, na jak długo, ale w środę już będę na pewno.

— Środa to parszywy dzień, ale niech będzie. Powodzenia.

— Dobranoc.

Ha, mnóstwo wiem! Jeżeli po tym nie trafię, to będę ostatni matoł. Nie ma wątpli-

wości, że budynek jest nietypowy. Nie normatywne powierzchnie, nie normatywna wy-

sokość, usytuowany południe-północ, po północnej stronie ulicy, obustronnie zabudo-

wanej. Na zapleczu zieleń, niska, ulica zamknięta dla ruchu albo tylko ruch lokalny. I ta

dziwna klatka schodowa z jednym stopniem. Niemożliwe, zełgał albo mu się coś po-

mieszało, jeden stopień jest niedopuszczalny z punktu widzenia prawa budowlanego.

A poprzednio mieszkał na rogu Koszykowej i Mokotowskiej... wyprowadził się dwa lata

temu i mieszkanie czekało... Budynek oddany do użytku w czwartym kwartale sześć-

dziesiątego roku!

A poprzednio mieszkał...

Rany boskie, cieć! To jest człowiek, który wie wszystko o lokatorach. Natychmiast

ciecia!

Niech  Pan  Bóg  da  zdrowie  wszystkim  autorom  powieści  kryminalnych,  żywym

i martwym,  razem  wziętym.  Z sercem  przepełnionym  wdzięcznością  i uwielbieniem

dla wyżej wymienionych autorów ruszyłam na podbój tajemnicy. Ruszyłam dwukie-

runkowo: raz — na obecne mieszkanie, bo znowu nie oddajemy budynków do użytku

na setki, i to w dodatku nietypowych, dwa — na byłe mieszkanie, bo z nowego budow-

nictwa ludzie się tabunami nie wyprowadzają.

Miałam jeszcze dwa dni urlopu, które mogłam swobodnie wykorzystać na tę niezwy-

32

33

kłą rozrywkę. Pierwszy raz w życiu przytrafiła mi się taka atrakcja i w gruncie rzeczy byłam temu człowiekowi gorąco wdzięczna za nieoczekiwane i nadprogramowe uroz-maicenie szarej rzeczywistości. Prawdopodobnie nawet nie przypuszczał, jaką przyjem-

ność mi robi.

Zacząwszy od Wydziału Architektury Dzielnicowej Rady Narodowej, przez projek-

tantów, bądź co bądź, kolegów po fachu, dotarłam do inwestorów budynków miesz-

kalnych. Projektanci zaprzysięgali się na klęczkach, że żaden z nich nigdy w życiu nie

wymyślił takiej idiotycznej klatki schodowej, więc w końcu musiałam im dać spokój

i wzięłam się za DBOR. DBOR inwestuje wszystkie mieszkaniówki, z wyjątkiem bardzo

nielicznych, należących do jakichś specjalnych instytucji. I tu miał prawo zaistnieć ten

wypadek, ale musiałam się o tym upewnić. Pierwszego dnia już nie zdążyłam, skończyły

się godziny pracy, więc zmieniłam kierunek i uderzyłam na cieciów.

Każdego  interesowały  przyczyny  moich  dociekań,  wobec  tego  musiałam  coś  wy-

myślić.  No  i wymyśliłam  szalenie  wzruszającą  historię  o tym,  jak  przed  trzema  laty

zginął  mi  Orland  Szalony  Ariosta,  biały  kruk,  wydanie  z XVIII  wieku,  którego  pe-

wien mój przyjaciel zostawił przez pomyłkę u swoich znajomych. Przyjaciela musia-

łam jakoś unieszkodliwić, żeby się nikt nie dziwił, że go o to nie pytam, więc wysłałam

go do Iraku, gdzie szczęśliwie wybuchła rewolucja, uniemożliwiająca jakiekolwiek kon-

takty. Ja tych jego znajomych nie znam, nie wiem nawet, jak się nazywają, wiem tylko,

gdzie mieszkali przed trzema laty. Słyszałam o nich mnóstwo plotek towarzyskich i te-

raz padam ofiarą dyskrecji taktownych ludzi, którzy, plotkując, nie wymieniają nazwisk.

Cóż, normalna rzecz, nomina sunt odiosa. A Ariosta muszę natychmiast odzyskać, bo

należał nie do mnie i jego właściciel właśnie wraca z zagranicy. Bezwzględnie muszę go

zwrócić, jak ja inaczej będę wyglądała, zagubić taką cenną rzecz, istna rozpacz!

Bóg raczy wiedzieć, czy w ogóle pęta się gdzieś po Polsce jakiś egzemplarz Orlanda

Szalonego  z XVIII  wieku,  ale  miałam  nadzieję,  że  nie  trafię  na  żadnego  bibliofila,

a z przeciętnych ludzi na pewno też nikt tego nie wie. Opowiadałam tę historię, komu

tylko  się  dało,  wzbogacając  ją  coraz  to  nowymi  szczegółami,  aż  wreszcie  sama  w to

uwierzyłam  i nie  musiałam  już  udawać  rozpaczy.  Nieomal  że  miałam  łzy  w oczach.

Powtarzałam też systematycznie wszystkie plotki o poszukiwanych, że mieli te trzy po-

koje, że się rozwiedli i wyprowadzali kolejno, podając przybliżoną datę, kiedy to było.

Moje  zainteresowanie  brzmiało  na  pewno  szczerze,  choć  jedyne,  co  w tej  opowieści

było prawdziwe, to fakt, że nie znałam nazwiska tych państwa. Wszyscy mi wierzyli

i wyrażali swoje najgłębsze współczucie, ale co z tego, skoro ciecie, jak jeden mąż, za-

przysięgli się, że w tym domu nie ma ani jednego trzypokojowego mieszkania. Szóstym

zmysłem wiedziona, nie uwierzyłam cieciom i postanowiłam odwiedzić jeszcze biuro

meldunkowe. Uparłam się jak kozioł w kapuście.

Następnego dnia udałam się przede wszystkim do DBOR-u. Tutaj wzruszające opo-

32

33

wiadanie o Orlandzie Szalonym było całkowicie nie na miejscu i musiałam wymyślić

coś innego. Wymyśliłam już wcześniej, a uzupełniłam sobie po drodze zagadnienia spo-

łeczno-mieszkaniowe, którymi interesuje się jedna z bardzo poważnych, państwowych

instytucji.  Jeden  z pracowników  tej  instytucji  rozmawiał  kiedyś  z kimś  spotkanym

w pociągu o mieszkaniach w nowym budownictwie i ten ktoś opowiadał o budynku,

którego lokatorzy są bardzo zadowoleni. Instytucja poleciła mi odnaleźć to kuriozum,

ponieważ to był pierwszy wypadek w dziejach naszego budownictwa, żeby mieszkańcy

nowego budynku byli z niego zadowoleni. Pracownik instytucji, prawdopodobnie debil,

nie uzyskał od swego rozmówcy ani jego nazwiska, ani adresu, no i ja teraz muszę nad-

robić niedopatrzenie tego idioty. Znów sypałam znanymi mi wiadomościami, najwięk-

szy nacisk kładąc na datę oddania budynku do użytku. Moja legitymacja służbowa od-

dawała mi wielkie usługi, będąc niezbitym dowodem, że pracuję w pokrewnej branży.

Niejakie zdziwienie wywoływały tylko metody poszukiwań, stosowane przez poważną

instytucję.

Moje  uparte  obstawanie  przy  zadowoleniu  lokatorów  witane  było  wyraźnym  za-

skoczeniem i nieufnością, a na wieść o klatce schodowej z jednym stopniem każdy się

pukał palcem w czoło. Pomimo to udało mi się uzyskać to, czego chciałam: adresy bu-

dynków  w owym  czasie  oddanych  do  użytku,  i to  nie  spółdzielczych,  a kwaterunko-

wych. Konsekwentnie trzymałam się powziętego na początku postanowienia: wszystko,

co mi powiedział, uznać za prawdę.

Z  DBOR-u  poleciałam  do  biura  meldunkowego,  przestawiając  się  po  drodze  na

nowo zaginionego Ariosta. Bałam się, żeby przypadkiem nie pomylić tematów, bo już

sama zaczynałam być tym wszystkim nieco skołowana i cały czas mamrotałam do sie-

bie pod nosem: „Orland Szalony, Orland Szalony...”

W biurze meldunkowym siedziało kilka pań i jeden pan. Łamiąc ręce i rwąc sobie

włosy z głowy wystąpiłam przed nimi z rzewnym opowiadaniem o moim nieszczęściu.

Przy okazji zlokalizowałam jeszcze właściciela Ariosta i sprecyzowałam datę jego przy-

jazdu.  Mianowicie  miał  wrócić  ze  Szwajcarii  pojutrze.  Dlaczego  pojutrze,  nie  wiem,

ale ze Szwajcarii dostałam właśnie poprzedniego dnia list od kolegi, który jako żywo

w ciągu  najbliższych  lat  wrócić  nie  zamierzał,  jak  również  nigdy  w życiu  nie  posia-

dał Orlanda Szalonego. Jestem tego zupełnie pewna, bo gdyby miał, to by mi pożyczył,

Wszyscy ci państwo patrzyli na mnie wzrokiem pełnym współczucia i wyraźnie gorąco

pragnęli mi pomóc. Panie stwierdziły od razu, że nic nie wiedzą, ale pan spojrzał w dal

zamyślonym spojrzeniem.

— Trzy lata temu, pani mówi? I rozwiedli się przedtem? To ja chyba wiem, o kogo

pani chodzi...

Na  krótką  chwilę  skamieniałam,  a potem  rzuciłam  się  na  niego,  jak  hiena  na  pa-

dlinę.

34

35

— Panie, życie mi pan uratuje! Mów pan, rany boskie! Pan spojrzał na mnie z na-

głym zainteresowaniem i uśmiechnął się, prawie jak Mona Liza.

— To był taki bardzo wysoki, przystojny, czarny facet, prawda? Rzeczywiście, ona się

wyprowadziła pierwsza, a on jeszcze został i wyprowadził się potem. Mieli dwie córki.

O, święci pańscy, jakie córki? Przecież jest bezdzietny. Aha, prawda, mógł zełgać, cho-

ciaż nie wiem, po co.

— O córkach nic nie wiem — powiedziałam ostrożnie. — Ale reszta się zgadza.

— To były chyba jej córki z pierwszego małżeństwa. Jedna już prawie dorosła. No

tak, to ja wiem, kto to jest.

Bierz diabli córki, niech ich będzie nawet sto. Nazwisko! Jeżeli nie powie nazwiska,

to go uduszę.

Widocznie przeczuł moje zamiary, a możliwe też, że patrzyłam na niego, jak jadowita

żmija na niewinnego ptaszka, bo zwrócił się nagle nie do mnie, tylko do jednej z pań.

— No, nie pamiętasz? To byli ci z drugiego piętra. Ta aktorka i jej mąż, jak on się na-

zywał? No!

Na dźwięk nazwisk, które padły, skamieniałam po raz wtóry. Patrzyłam na tych ludzi

z nieopisanym zdumieniem. Niemożliwe!?

— Ależ... — powiedziałam w oszołomieniu — ależ to niemożliwe...

— W tym czasie nikt inny się nie wyprowadzał. — Wszyscy obecni w pokoju przy-

glądali mi się teraz z dużym zaciekawieniem. Musiałam się szybko opanować, żeby nie

zaczęli czegoś podejrzewać. — Jeżeli pani jest pewna, że to ktoś z tego domu, to musieli

być oni.

Intensywnie usiłowałam się skupić. Przypomniałam sobie Ariosta, którego przecież

lada moment miałam odzyskać, i przybrałam uradowany wyraz twarzy.

— Mój kolega był znajomym raczej tego pana niż tej pani — powiedziałam z odpo-

wiednio umiarkowanym wzruszeniem. — Gdzie oni teraz mieszkają?

— Ona mieszka w Śródmieściu, a on to nie wiem, gdzie.

Cholera! Co mnie obchodzi, gdzie ona mieszka...

— To ja się już spróbuję jakoś dowiedzieć. A co on robi, ten facet?

— Wtedy był spikerem radiowym, a teraz to nie wiem.

Ten głos! Rany boskie, ten głos! Co za skończona idiotka ze mnie! Niech się chociaż

dowiem jak najwięcej!

— A nie wie pan, jak mu było na imię?

— Nie mam pojęcia.

— No, nic nie szkodzi, jak znam nazwisko, to już go jakoś znajdę. Bardzo panu dzię-

kuję, uratował mi pan honor i życie.

Wyszłam na ulicę, nieprzytomna z wrażenia. Ciągle nie mogłam w to uwierzyć. On

czy  nie  on?  Polskie  Radio! W Polskim  Radiu  nie  ma  dla  mnie  tajemnic,  zaraz  będę

34

35

wszystko wiedziała.

Wieczorem, w domu, powiesiłam się na słuchawce i zaczęłam koncert. Błyskawicznie

dotarłam do znajomej osoby, pracującej w tejże instytucji, w odpowiednim dziale. Bez

wstępów przystąpiłam do rzeczy.

— Czy pani przypadkiem nie słyszała o facecie o takim nazwisku? Parę lat temu był

spikerem? — spytałam głosem możliwie opanowanym.

— Jest spikerem nadal — odparła uprzejmie moja znajoma.

— Co pani powie? I zna go pani? Rozmawiała pani z nim kiedy?

— Milion razy. Bardzo sympatyczny facet.

— Możliwe. To niech mi pani powie, jak mu na imię?

— Janusz. A czy mogę wiedzieć, dlaczego pani pyta?

Janusz! Jasny piorun! A ja już byłam gotowa uwierzyć w tego Izydora.

— Bo wie pani, znam jednego faceta, który się podszywa pod tamtego. A przynajmniej

tak mi się wydaje. I chcę sprawdzić, czy to ten, czy to nie ten, łże czy prawdę mówi.

— No, wie pani, ten jest raczej nietypowy. Chyba trudno byłoby komukolwiek się

pod niego podszywać.

— Jak on wygląda?

— Dwa metry wzrostu, czarny, bardzo przystojny, z pięknymi zębami. Wiek tak koło

czterdziestki, może trochę mniej.

Zgadza się! Wszystko się zgadza!

— Krótko ostrzyżony czy normalnie?

— Krótko? Nie, raczej normalnie. I tak się czesze do tyłu.

Oszołomiona, przez chwilę milczałam. Trudno mi było uwierzyć w ten nieoczeki-

wany sukces. Znalazłam faceta? Niemożliwe! A może to jednak nie on, wbrew pozo-

rom?

— A jakie ma oczy? Ciemne?

— Wie pani, że nie wiem, nie przyglądałam się. Ale chyba takie ciemnoszare albo coś

w tym rodzaju.

Guzik, szare wykluczone. Ten miał brązowe. On czy nie on?

— Bo ja wiem... — powiedziałam z wahaniem. — Może być ten, a może być nie ten.

Niby się zgadza, ale nie mam pewności. Musiałabym usłyszeć jego głos przez telefon

albo go obejrzeć osobiście, inaczej nie uwierzę.

— To niech pani do niego zadzwoni. Mogę pani podać jego telefon do pracy.

— A do domu? Jego prywatnego telefonu pani nie zna?

— Nie, nie znam.

— No to niech pani daje ten służbowy.

Zapisałam sobie kilka numerów, aż zbyt dobrze mi znanych sprzed lat, i przyjrzałam

się im z goryczą. Mój Boże, był czas, kiedy wszystkie figurowały w moim kalendarzu...

36

37

— A jak pani go chce zobaczyć — powiedziała moja znajoma — to ja mogę pani

jutro powiedzieć, gdzie on będzie miał dyżur pojutrze, to go pani sobie obejrzy.

— Doskonale, zadzwonię do pani. A może pani jeszcze wie, gdzie on mieszka?

— Gdzieś na Starówce, ale dokładnie nie wiem.

Z wyrazami głębokiej wdzięczności pożegnałam tę panią i już gnana siłą rozpędu za-

dzwoniłam pod jeden z tych służbowych telefonów. Dowiedziałam się, że ten pan już

wyszedł,  ale  będzie  jutro  o dziesiątej.  Odłożyłam  słuchawkę  i zaczęłam  porządkować

panujący w mojej głowie chaos. Na Starówce...

Kręcona klatka schodowa i nietypowa wysokość... Najgorszy bałwan powinien się

domyślić.  I ten  aparat,  ten  tajemniczy  aparat,  przez  który  mówił,  równie  dobrze  mi

znany, jak numery telefonów... Chyba miałam zaćmienie umysłu.

Otworzyłam książkę telefoniczną. Oczywiście, tego nazwiska nie ma. Biuro nume-

rów!

— ...Ten numer jest zastrzeżony, proszę pani. Nie udzielamy żadnych informacji...

Do diabła! Żona! Była żona! Znam kogoś, kto jest z nią zaprzyjaźniony. Na pewno

ma jej numer telefonu!

Po co mi był numer telefonu tej pani, Bóg raczy wiedzieć. Doprawdy działałam już

siłą rozpędu. Nie wiem, co zdołałabym jeszcze popełnić, gdyby nie moja prawdziwa, od-

wieczna przyjaciółka Janka, do której zadzwoniłam w celu naradzenia się, gdzieś około

północy. Przyjaciółka powiedziała:

— Moja dusza czuje, że doszłaś do momentu, kiedy wszystko, cokolwiek jeszcze zro-

bisz, będzie nieopisanym idiotyzmem. Idź spać, a jutro zaczniesz na nowo.

Wzięłam pod uwagę wypowiedź jej duszy i poszłam spać.

Następnego dnia, zważywszy, że urlop mi się skończył, byłam zmuszona udać się do

pracy. To było nawet korzystne, bo natychmiast złapałam kolegę, przyzwyczajonego już

do uczestniczenia w moich szaleństwach, i zawiadomiłam go, że ma się nastawić na od-

bycie  niezwykłej  rozmowy  telefonicznej.  W napięciu  doczekałam  godziny  dziesiątej.

Kolega również czekał w napięciu, zaniepokojony informacjami, których mu udzieli-

łam.

— Wiesiu  — powiedziałam  bowiem  tajemniczo  — zadzwonisz  do  jednego  faceta

i powiesz byle co. Zadasz mu jakiekolwiek pytanie, żeby tylko musiał odpowiedzieć.

— Mogę go zapytać, jak mu się wiosna w Warszawie podoba?

— Nie, do kitu, odpowie, że wcale, i odłoży słuchawkę. Wymyśl coś takiego, żeby mu-

siał odpowiedzieć obszerniej.

Parę minut po dziesiątej wetknęłam Wiesiowi słuchawkę w rękę i nakręciłam numer.

Wiesio, przejęty i zdenerwowany, poprosił tego pana, chwilę czekał, a następnie powie-

dział:

— Proszę pana, mnie tu do pana skierował pan... pan... pan Piotr Kępiński. Ja się

36

37

chciałem dowiedzieć, kiedy się odbędzie odczyt na temat malarstwa impresjonistycz-

nego?

Wyrwałam Wiesiowi słuchawkę z ręki i słuchałam:

— Ależ ja o tym nic nie wiem, proszę pana, nie rozumiem, dlaczego pana do mnie

skierowano?

Łupnęłam Wiesia słuchawką w ucho i krzyknęłam szeptem:

— Nic nie wie!... Wiesio powiedział:

— Bo ma się podobno odbyć cykl odczytów na ten temat i mnie chodziło o to, kiedy

ma się odbyć ten pierwszy?...

Znów mu wyrwałam słuchawkę i wysłuchałam odpowiedzi.

— ...ja panu nic nie mogę powiedzieć na ten temat, obawiam się, że zaszła jakaś po-

myłka...

Pośpiesznie wyrżnęłam Wiesia tą słuchawką i szeptem streściłam mu odpowiedź.

— Pomyłka...

To Wiesio sam wiedział i bez mojej informacji, ale twardo brnął dalej.

— No i właśnie ten kolega mi mówił wczoraj w kawiarni, że pan ma w tym brać

udział i on mnie do pana skierował...

Zabrałam słuchawkę. Facet mówił już nieco zdziwionym głosem:

— ...Ależ dlaczego ja? Tych informacji udzielą panu w planowaniu programu...

Tym razem szarpaliśmy przez chwilę słuchawkę, bo Wiesio usiłował ją przyłożyć do

ucha, a ja go trafiłam w oko, mamrocząc nerwowo:

— ...planowanie programu...

Wiesio  nie  wiedział,  co  to  znaczy,  a przy  tym  już  zgłupiał  nieco  od  tego  walenia

w czaszkę, więc zignorował moją wypowiedź i ciągnął dalej:

— Bo jeżeli pan ma w tym brać udział, to pan musi coś wiedzieć.

Nasz rozmówca już się nieco zniecierpliwił i mówił, oczywiście, nie do Wiesia, a do

mnie:

— Nie, proszę pana, ja o tym nic nie wiem, mogę panu podać numer planowania

programu i tam pan zechce uprzejmie zadzwonić.

I podał numer, który mieliśmy cały czas przed sobą, zapisany na stole. Wepchnęłam

słuchawkę Wiesiowi, który upierał się przy swoim, całkowicie bez sensu, czemu nie na-

leży się dziwić, zważywszy, że nie słyszał ani jednej odpowiedzi tamtego, a moje skró-

cone informacje nie dawały mu jasnego obrazu sytuacji. Zaczęłam prychać w telefon,

Wiesio spojrzał na mnie, również prychnął, zarżał i w tym momencie tamten pan się,

szczęśliwie, rozłączył.

Przyszedłszy do siebie, Wiesio spojrzał na mnie z zaciekawieniem.

— No i co? Jaki wynik?

Wynik był jednoznaczny. Od pierwszych słów poznałam piękny, ciepły głos, który

38

39

mnie fascynował od kilku tygodni. Więc jednak to on. Ach, kurczę blade!...

To tak wygląda ta państwowotwórcza praca, która wymaga otaczania się tajemni-

cami? A cóż, u diabła, takiego mogło się zdarzyć w rozgłośniach Polskiego Radia w ów

wieczór, opromieniony nimbem Wielkiej Katastrofy??? Kto tu ma fioła, on czy ja? Nie,

ja go muszę koniecznie zobaczyć, nie uwierzę, dopóki go nie zobaczę w biały dzień, na

własne oczy...

—  Kto  to  jest  Piotr  Kępiński?  — spytałam,  kiedy  już  całkowicie  oprzytomniałam

i sprecyzowałam swoje zamiary na następny dzień.

— Jeden facet, który tam rzeczywiście pracuje — powiedział Wiesio. — Podobno ho-

moseksualista, ale to nic nie szkodzi, on mnie w ogóle nie zna.

— No, jeżeli tamten go zna, to zrobi mu teraz awanturę, że jakichś idiotów na niego

nasyła. Trzeba przyznać, że tak znowu bardzo błyskotliwie w tej rozmowie nie wypa-

dłeś...

—  Ale  on  jest  nieuprzejmy  — powiedział  Wiesio  w zamyśleniu.  — Odłożył  słu-

chawkę.

— Każdy by odłożył. I tak długo wytrzymał.

Następnego dnia w godzinach rannych wybyłam z pracy i udałam się na ustalone te-

lefonicznie miejsce. Czekałam w taksówce. Warszawscy taksówkarze to są ludzie, którzy

się już niczemu nie dziwią. Nawet nie czekałam długo, interesujący mnie pan okazał się

człowiekiem punktualnym i obowiązkowym. Przyjrzałam mu się z daleka. On, oczywi-

ście! Nie musiałam wyraźnie widzieć twarzy, żeby zyskać pewność, nie ma chyba w sto-

licy dwóch takich samych.

Po długich, intensywnych i ponurych rozmyślaniach doszłam do wniosku, że istnieje

tylko jedno wytłumaczenie tej konspiracji. Facet sobie zrobił zabawę pierwszej klasy,

pozostając w charakterze tajemniczego nieznajomego. Proszę bardzo, niech mu będzie,

ja mu tej rozrywki nie żałuję. Mogę w tym wziąć udział. Skoro dałam z siebie zrobić ta-

kiego rekordowego balona, to już mi nic nie zaszkodzi. Ale nie odmówię sobie tego,

żeby mu trochę nie podokuczać, wykluczone, mnie też się coś od życia należy.

Gdyby to chodziło o przeciętnego, znajomego człowieka, to żadne inne dane już by

mnie nic nie obchodziły. Tym razem uparłam się, że odkryję wszystko. Numer samo-

chodu, numer telefonu, adres, co się da! Zastrzeżone? Tym lepiej. Ja bardzo lubię trudne

rzeczy.

Wiedziałam, kiedy będzie miał dyżur do północy i wiedziałam gdzie. Wszystko, co

dotyczyło jego pracy, było mi znane niemal równie dobrze jak własny zawód. Na ten

temat mogłam uzyskać bez trudu wszelkie możliwe informacje, niezależnie od wiado-

mości, które posiadałam od lat.

Zamówiłam sobie na wieczór taksówkę, inteligentnie wybrawszy kierowcę z upodo-

baniem  do  dziwnych  przygód,  i czekałam.  Nastawiłam  radio  i słuchałam,  jak  znajo-

38

39

my,  piękny  głos  czyta  komentarz  do „Carmen”.  Już  dawno  wydawało  mi  się,  że  niekiedy z głośnika rozbrzmiewa coś znajomego, ale tak kategorycznie zaprzeczał temu, że

jest spikerem... Zresztą, przez radio ten głos brzmiał nieco inaczej. Wolałam go słuchać

przez telefon, kiedy mówił własnymi słowami i z własną intonacją. Przez telefon głos

był bardzo miękki, ciepły, może nieco niższy i na pewno o wiele bardziej urzekający...

A telefon właśnie zadzwonił. Istotnie, miał prawo, pierwszy akt „Carmen” szedł pełną

parą. Złośliwie uśmiechnięta, podniosłam słuchawkę.

— Dobry wieczór.

— Jak się masz — powiedziałam i włączyłam się do zabawy. — Wiesz, znów się za-

stanawiałam nad twoim imieniem i doszłam do wniosku, że jednak muszę cię jakoś

ochrzcić.

— Proszę cię bardzo. Co proponujesz?

— Najpierw uznałam, że najodpowiedniejszy będzie ten Izydor. Bo to i pasuje do cie-

bie, i w kalendarzu jest na właściwym miejscu...

— Izydor... No cóż, jeśli ci tak bardzo na tym zależy, to niech będzie Izydor, chociaż,

gdybym miał do wyboru, to już wolałbym Pikador.

—  Nie.  Rozmyśliłam  się.  Nie  wiadomo,  jak  się  ten  Izydor  zdrabnia.  Izydorciu?

Izydusiu? Do luu takie imię. Po jeszcze głębszym namyśle doszłam do wniosku, że

oprócz Izydora pasuje jeszcze do ciebie Jan. Ale Jana bardzo nie lubię, bo w młodości

znałam jednego alkoholika imieniem Jan. Z Jana można by ewentualnie zrobić Janusza.

Janusza lubię i lubię bardzo imię Zbyszek, i imię Marek, ale ani Zbyszek, ani Marek do

ciebie nie pasują. Więc chyba pozostanę przy Januszu... Co ty na to?

Janusz go na chwilę zamurował. Wyraźnie było słychać, jak się zaciął przy tym imie-

niu. Dopiero po chwili powtórzył:

— Jak mówisz? Nie Jan, tylko Janusz? Dobrze, proszę bardzo, zgadzam się. Zawsze to

jednak lepsze niż Izydor.

Po półgodzinie „Carmen” zbliżyła się do antraktu, więc musieliśmy przerwać roz-

mówcę. Cierpliwie przeczekałam drugi akt, jak również dziennik w programie pierw-

szym, oraz: „miłym słuchaczkom i słuchaczom życzę: dobrej nocy”. Nigdy w życiu nie

słuchałam dziennika z takim zainteresowaniem. Zaraz po hymnie państwowym telefon

znów zadzwonił.

— Mam teraz chwilę spokoju — powiedział. Mógł się nie fatygować, sama wiedzia-

łam. — Zrobiłem sobie dobrą herbatę i odpoczywam.

— Yunan? — spytałam mimo woli z zainteresowaniem.

— Nie, to jest taka w małych paczuszkach, którą się parzy w szklance. Przywiozłem

sobie z zagranicy.

Ponieważ absorbujące mnie dotychczas tajemnice były już w znacznym stopniu wy-

jaśnione,  zaczęła  mi  się  wydobywać  na  światło  dzienne  ukryta  na  dnie  niepokojąca

40

41

myśl. Właściwie coś w tych naszych kontaktach towarzyskich jest niepewnego. Przez

cały czas wszelka inicjatywa spoczywa w jego rękach, a ja, zajęta zagadnieniami śled-

czymi, zupełnie na jego poczynania nie reaguję. Poczynania mi się nie bardzo podobają

i już od pewnego czasu przestałam je rozumieć. Po co on we mnie wmawia, że wyjeż-

dża w delegację? Przecież to nieprawda. Jeżeli nie ma ochoty przez kilka dni dzwonić, to

może nie dzwonić, kto mu każe? Potem powie, że nie miał czasu i koniec.

Nie ma ochoty mnie widywać? No to niech nie widuje, Bóg z nim, ale chyba podsta-

wowa uprzejmość wymaga ustawienia tych kontaktów na jakiejś określonej płaszczyź-

nie. Zwłaszcza po tamtej scenie, która dopiero teraz zaczyna być dla mnie obraźliwa...

Tak, najwyższy czas przejąć inicjatywę, ale wtedy musiałabym się ujawnić, że wszystko

wiem. A na to na razie nie mam ochoty, zabawa jest znakomita, szkoda ją kończyć tak

szybko. A może on coś myśli? Obawiam się, że to, co on myśli, też mi się nie bardzo po-

doba...

Z roztargnieniem słuchałam tego, co do mnie mówił, i odpowiadałam nadzwyczaj

nieinteligentnie. Toczący się we mnie proces myślenia absorbował mnie coraz bardziej

i wreszcie nie wytrzymałam.

— Chciałam cię o coś zapytać — powiedziałam nagle. — Dlaczego ty właściwie do

mnie dzwonisz?

— Jeżeli sobie tego nie życzysz, to ja mogę przestać dzwonić...

W duszy mi zapłonął czerwony sygnał. Uwaga, awaria!

— To jest odpowiedź, która mi się cholernie nie podoba... — powiedziałam powoli.

— Wyjątkowo mi się nie podoba...

— Widzisz, ja bardzo nie lubię pchać się tam, gdzie jestem niechętnie widziany. Jeżeli

mi zadajesz takie pytanie, to możliwe, że ci moje telefony po prostu nie odpowiadają.

To jest przypuszczenie, które się samo nasuwa. Natychmiast budzi się we mnie podej-

rzenie, że ci się może narzucam, a bardzo bym tego nie chciał. Jak widzisz, wyjaśniam

ci genezę mojej odpowiedzi.

— W takim  razie  pozwolisz,  że  ci  wyjaśnię  genezę  mojego  pytania  — powiedzia-

łam tonem zupełnie odmiennym od tego, którym zadawałam pytanie. — Zadzwoniłeś

do mnie pierwszy raz zaraz po tej pomyłce. Potem się ze mną widziałeś, wprawdzie

w okolicznościach nieco niezwykłych, ale faktem jest, że widziałeś. A potem dzwonisz

do mnie dalej. Należałoby może wyciągnąć z tego wniosek, że uznałeś mnie za intere-

sującą? A kto wie, może ci się nawet podobałam? Ostatecznie, inicjatywa leży całkowi-

cie w twoich rękach... A ja chyba, jak dotąd, nie ukrywałam tego, że bardzo lubię, jak

dzwonisz?

— Sama sobie odpowiedziałaś na swoje pytanie. Nie muszę nic do tego dodawać.

— Tak sądzisz? W takim razie nieco dziwna wydaje mi się twoja skłonność do po-

przestawania na telefonicznych kontaktach...

40

41

— Już ci mówiłem, że bardzo dużo pracuję i mam bardzo mało czasu na przyjemno-

ści i rozrywki. Właściwie w ogóle nie mam czasu.

Boże,  jakim  głosem  on  to  mówił!  Ciepłym,  miękkim,  spokojnym  i tak  absolutnie

przekonywającym, że gdybym nie wiedziała zupełnie dokładnie, jak to w rzeczywisto-

ści wygląda, z całą pewnością bym mu uwierzyła. Nawet było mi trochę żal, że nie mogę

uwierzyć.

—  Istotnie?  — powiedziałam  tonem  uprzejmego  zdziwienia.  — O ile  się  dobrze

orientuję, to nie ma takiej pracy na tym padole, z której nie dałoby się wygrzebać odro-

biny czasu dla siebie, jeżeli się bardzo chce.

—  Nie  wiesz,  jak  wygląda  moja  praca.  Nie  wiesz,  jak  wyglądają  moje  obowiązki.

Czasem jest taka sytuacja, że nie można nic zrobić, choćby się nie wiem jak chciało.

— Zdawało mi się dotychczas, że, ogólnie biorąc, mam jakieś pojęcie o pracy i obo-

wiązkach...

— Ale nie o moich. Nie możesz mieć pojęcia o wszystkim, bo byłabyś nie do zniesie-

nia. Akurat o tym, co robię, nie wiesz nic.

Przypadkowo akurat o tym, co robi, wiedziałam bardzo dużo. Niewiele brakowało,

a byłabym to powiedziała, bo okropnie nie lubię, jak ktoś łże niepotrzebnie. Ja stawiam

sprawy jasno i życzę sobie, żeby wobec mnie też je stawiano jasno. Ale czerwony sygnał

ciągle mi płonął w duszy, więc nic nie powiedziałam i pozwoliłam mu zmienić temat.

— Nigdy byś nie zgadła, czym się w tej chwili zajmuję — powiedział po chwili.

„Czytasz komentarz do «Carmen»” — pomyślałam ponuro i odparłam:

— Wiem, pijesz herbatę. Sam mi o tym powiedziałeś.

— A, nie. To raczej nie należy do moich obowiązków służbowych.

— Przerwa obiadowa?...

— Relaks. Służbowo zajmuję się pewną postacią historyczną. Nie zgadniesz, jaką.

Ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć, że ja bym raczej nie nazwała Bizeta po-

stacią historyczną. Zamiast tego powiedziałam:

— Nie wiem. No?

— Księciem Józefem Poniatowskim.

Tak mnie tym zaskoczył, że zupełnie nie musiałam udawać zdziwienia.

— Co takiego? A cóż ma książę Józef Poniatowski wspólnego z handlem?

— Jak to z handlem? Dlaczego?

— No przecież mówiłeś, że zajmujesz się handlem. Zawód wyuczony i wykonywa-

ny...  Sprzedajesz  pomnik  księcia  Pepi?  W Warszawie  sprzedawano  już  różne  rzeczy,

most Poniatowskiego, kolumnę Zygmunta, tramwaj, można sprzedać i pomnik. Tylko

że cię o to dotychczas nie podejrzewałam.

— I słusznie, nie sprzedaję pomnika księcia Józefa. Interesują mnie za to szczegóły

jego życiorysu.

42

43

— Piszesz jego biografię?

— Nie tyle piszę, co czytam.

— Bardzo ciekawe. To rzeczywiście handlowe zajęcie.

— Wybacz, muszę kończyć rozmowę. Wzywają mnie obowiązki. Zadzwonię jeszcze,

jeśli nie będzie zbyt późno żeby się pożegnać.

Znów błysnął czerwony sygnał. Co on chce przez to powiedzieć?

— Co to znaczy pożegnać? Na wieki?

— Mam nadzieję, że nie na wieki. Ale obawiam się, że tym razem na nieco dłużej.

Wyjeżdżam jutro i pewnie już nie zdążę zadzwonić.

— Daleko jedziesz?

— Dość daleko. Do ciepłych krajów.

— Bardzo ci zazdroszczę. Kiedy wrócisz?

— Właśnie w tym cała rzecz, że nie wiem. Może za kilka dni, może za kilka tygodni,

a może za kilka miesięcy. Ale raczej chyba najpóźniej za kilka tygodni. A możliwe też, że

wpadnę do Warszawy na parę godzin i natychmiast będę musiał znów wyjechać.

Milczałam przez długą chwilę, bo mi się to okropnie nie podobało. Co on właściwie

zamierza? Zerwać te kontakty ze mną? Nie może wprost?

— A jak wrócisz, to co? — spytałam ostrożnie.

— A jak wrócę, to zadzwonię i mam nadzieję, że będę mógł cię zobaczyć. Muszę ci

się przyznać, że czasem się czuję bardzo zmęczony i miałbym ochotę pożyć jak nor-

malny, przeciętny człowiek. Pracować określoną ilość godzin, potem wracać do domu

i mieć  czas  na  jakieś  przyjemności,  rozrywki  i osobiste  życie.  Chciałbym  mieć  dużo,

dużo czasu i wykorzystywać go w sposób przyjemny.

— Myślałam, że na pożegnanie powiesz coś miłego...

— A to, co mówię, jest niemiłe?

— Nie widzę tu miejsca dla siebie...

— Zawsze mi się zdawało, że kobiety dysponują pewną bystrością umysłu. Przecież

wyraźnie powiedziałem, że chciałbym mieć dużo czasu na prywatne, osobiste przyjem-

ności...

— Czyżbym się mieściła w przyjemnościach?

— Jak najbardziej. Nie sądzisz chyba, że się mieścisz w ciężkich obowiązkach?

— No, to już trochę lepiej brzmi. Tytko mi się ta przerwa w czasie nie podoba.

— Na to już nic nie mogę poradzić. Mam akurat taką pracę, że właściwie nie dyspo-

nuję sobą. Ojczyzna mną rządzi. Ale na ogół nie narzekam, bo ja jednak tę moją pracę

bardzo lubię.

Nie, to nie wyglądało na ostateczne zerwanie. Ciepły, piękny głos brzmiał tak prze-

konywająco... Zupełnie jakby mówił świętą prawdę. Ale przecież wiem, że łże. Nigdzie

nie wyjeżdża, zawracanie głowy z delegacją. Z wielkim wysiłkiem powstrzymałam się

42

43

od wyjawienia tego, co myślę.

— A teraz już cię rzeczywiście muszę pożegnać. Jeśli zdążę, to jeszcze zadzwonię.

Odłożyłam słuchawkę i zerwałam się z miejsca. „Carmen” się kończy, jeszcze dzien-

nik i koniec! Taksówka czeka przed domem, polowanie zaczyna się na nowo!

Na wszelki wypadek ubrałam się w rzeczy, których już od dawna nie nosiłam i które

powinny całkowicie zmienić sylwetkę. Nie wiedziałam, co mnie może czekać, zważyw-

szy, że nigdy nie potrafię przewidzieć tego, co sama wymyślę. Wybiegłam z domu, czu-

jąc się jak wyżeł, który poczuł świeżą farbę.

Rozgłośnia miała, na szczęście, tylko jedno możliwe wyjście, ale przed tym wyjściem

nie było gdzie stanąć. Należało stać tak, żeby nie zwracać uwagi. Kierowca, pełen zrozu-

mienia, nie tylko podporządkował się moim dziwacznym życzeniom, ale nawet wyka-

zywał inicjatywę. W wyniku tego przez jakiś czas jeździliśmy w kółko po kilkudziesięciu

metrach ulicy, cofając się, zawracając i zatrzymując w rozmaitych miejscach. Wreszcie

ulokowaliśmy się znakomicie ukryci, ale za to daleko od owego wyjścia. Trochę mnie to

niepokoiło, bo w ciemnościach niewiele było widać i mogłam go przeoczyć.

Na parkingu nie było żadnego samochodu.

Czekaliśmy w nieskończoność. Włochata czapka gryzła mnie w głowę. Paliłam pa-

pierosy i wytrzeszczałam oczy, aż w ogóle przestałam już cokolwiek rozróżniać.

— Chyba oczopląsu dostanę — mruknęłam do kierowcy, niemal równie jak ja zain-

teresowanego tym śledztwem.

Odwrócił się do mnie.

— A wie pani, że mnie też już w oczach miga. Trochę za daleko stoimy. Ale bliżej nie

można, bo będziemy znaczni.

Odwrócił się z powrotem i nagle wydał zduszony okrzyk:

— Jest! Ktoś wyszedł!

— Gdzie?

— A o tam! Widzi pani? Nogi! Na tej kupie śniegu widać nogi.

Rzeczywiście, na tle śnieżnej zaspy widać było męską sylwetkę, poruszającą się tam

i z powrotem.

—  Co  on  robi?  — spytał  kierowca  ze  zdumieniem.  — Na  spacer  wyszedł  o tej

porze?

— Na wóz czeka, wóz mu się pewno spóźnia. Żebym ja chociaż na pewno wiedziała,

że to ten facet, o którego mi chodzi.

— To już się pani w tej chwili nie przekona, za ciemno.

— No nic, czekajmy.

Po kilku minutach zza zakrętu wyskoczyła warszawa i podjechała pod wyjście z roz-

głośni.  Ledwo  widoczny  w ciemnościach  osobnik  wsiadł.  Ruszyliśmy  za  nimi  w mo-

mencie, kiedy znów znikali za zakrętem.

44

45

Przez puste miasto nie można było jechać zbyt blisko, ale to nie miało znaczenia,

bo i tak wiedziałam, dokąd jadą. Zbliżyliśmy się do nich dopiero na placu Zamkowym.

Wjeżdżając w Świętojańską, ujrzeliśmy, że skręcają w Zapiecek.

— O rany — powiedział kierowca z niepokojem — w kółko będą jeździć?

— Jedź pan prosto i zatrzymaj pan w Rynku!

Jeszcze nie zdążył zatrzymać, kiedy już wyskoczyłam. Ostrożnie wyjrzałam w Zapie-

cek i ucieszyłam się. Jest! Stoją. Pomyślałam, że będzie cholernie śmiesznie, jeśli teraz

z tej warszawy wysiądzie ktoś inny, ale nie było śmiesznie. To był bez wątpienia on, zna-

joma, wysoka sylwetka. W butach na gumie spokojnie poszłam za nim, przyjrzałam się

drzwiom, które otwierał własnym kluczem, zaczekałam, aż w oknach na drugim piętrze

zapaliło się światło. Jednakże, należy przyznać, że dużo prawdy powiedział...

Ruszyłam w powrotną drogę do domu. Otworzyłam torebkę, żeby wyjąć papiero-

sa, i nagle coś mnie w jej wnętrzu zastanowiło. Rany boskie, nie miałam portmonet-

ki! W tym momencie uprzytomniłam sobie, że portmonetkę ze wszystkimi pieniędzmi

zostawiłam  na  stole  w miejscu  pracy. A na  liczniku  taksówki  98  złotych.  O,  wszyscy

święci!

Zastygłam z papierosem w ręku i zaczęłam gwałtownie myśleć. Portmonetka to dro-

biazg, u mnie w pracy wartościowe przedmioty nie giną, ale co ja teraz mam zrobić? Nie

wystawię przecież do wiatru kierowcy, który mnie z takim poświęceniem woził. Muszę

natychmiast skądś zdobyć pieniędzy...

Niestety, jedyny człowiek, który o tej porze mógłby mi pożyczyć pieniędzy, to pan

z pokoju 336... Wiem, że jest w Warszawie, niedawno znów przyjechał...

— Jedziemy na plac Warecki — powiedziałam twardo. — Pod hotel „Warszawa”.

Musiałam  nieco  dziwnie  wyglądać  w starej  jesionce,  ze  skołtunionymi  włosami,

z wielką, włochatą czapką w garści. W recepcji spojrzeli na mnie bardzo podejrzliwie.

—  O pierwszej  w nocy  chce  pani  kogoś  budzić?  — powiedziała  dyżurująca  pani

z oburzeniem.

— Nic nie szkodzi, ten pan jest przyzwyczajony — odparłam uprzejmie i wykręci-

łam numer.

— To ty? Tu Joanna. Słuchaj, jestem w recepcji, błagam cię, zejdź na dół i przynieś

mi 500 złotych.

— Na litość boską, dziewczyno, co ty masz za pomysły? Czy to musi być zaraz? Nie

można jutro?

— Wykluczone. Ja rozumiem, że śpisz, ale nie mam innego wyjścia. Nie ubieraj się,

jak dla mnie możesz zejść w piżamie, w slipach, w czym chcesz. Tylko pożycz natych-

miast 500 złotych!

— Dobrze, zaraz schodzę.

Wiedziałam, że mogę na niego liczyć! Czekając, usiłowałam się uczesać, ale to mi nic

44

45

nie pomogło. Na dobitek uprzytomniłam sobie, że nie mam także pieniędzy dla portie-

ra, który przez cały czas przyglądał mi się bardzo uważnie.

Czekałam bardzo krótko. Pan z pokoju 336 zszedł przyodziany w koszulę, w spodnie,

w buty i skarpetki. Spojrzałam na niego i spytałam:

— Nie masz przy sobie przypadkiem pięciu złotych?

—  Co  takiego?  — powiedział  ze  zdumieniem  i nagle  obydwoje  wybuchnęliśmy

śmiechem.

Usiadł koło mnie i powiedział:

— Masz pięćset złotych i powiedz mi, coś ty nowego wymyśliła?

Całe śledztwo nagle wywietrzało mi z głowy. Taksówka cykała licznikiem na placu

Wareckim,  a ja  patrzyłam  na  moje  nieszczęście  w białej  koszuli  i czułam,  jak  mnie

reszta świata przestaje obchodzić. I ja, skończona idiotka, chciałam na niego znaleźć

klina? Beznadziejne. Nie ma siły, niebieskie oczy są najpiękniejsze na świecie...

— Proszę cię, daj jeszcze jutro portierowi pięć złotych za moje kontakty z drzwiami

— powiedziałam, żegnając się.

— Dobrze, nie martw się, już ja to załatwię. Powodzenia.

Do rozwikłanej tajemnicy wróciłam dopiero nazajutrz.

Uzyskanie numeru samochodu było niegodnym wzmianki drobiazgiem. Gorzej wy-

glądała sprawa z numerem telefonu. Na razie podpuściłam Wiesia.

— Wiesiu — powiedziałam z niesmakiem — on odłożył słuchawkę i co? Tak to zo-

stawisz?

— A nie, skąd — podchwycił Wiesio natychmiast. — Mowy nie ma, trzeba zadzwo-

nić.

Zadzwoniliśmy około południa. Pani, która odebrała telefon, kazała chwilę zaczekać

i zawróciła tego pana z portierni, bo właśnie wychodził.

—  Proszę  pana  — powiedział Wiesio  z głębokim  rozżaleniem  w głosie  — pan  mi

wtedy nie odpowiedział, kiedy się odbędzie ten odczyt o malarstwie impresjonistycz-

nym. A mnie tak zależy na tym, żeby się dowiedzieć. Czy pan mnie jednak może o tym

poinformować...

Odpowiedź padła natychmiast.

— Pojutrze o siedemnastej dwadzieścia trzy.

—  O siedemnastej  dwadzieścia  trzy  — powtórzył  Wiesio,  wyraźnie  uradowany.

— Bardzo panu dziękuję.

— Proszę. Nie ma za co.

— Dobry — powiedział Wiesio z uznaniem, odkładając słuchawkę. — Ma refleks.

— Pewnie, że ma. Pojutrze jest niedziela. W poniedziałek trzeba będzie zadzwonić

i zapytać, dlaczego się ten odczyt nie odbył. Ciekawe, co odpowie.

Zabawa zapowiadała się pierwszej klasy. Wyglądało na to, że nie zawiodłam się na

46

47

jego poczuciu humoru. Teraz jeszcze tylko ten przeklęty prywatny telefon.

Znów zaczęłam myśleć, a to jest czynność, która w zestawieniu z moją osobą daje jak

najgorsze wyniki. Wymyśliłam sposób znalezienia tego numeru, wprawdzie nie stupro-

centowo pewny, ale za to bardzo pracochłonny. Czegoś podobnego chyba nikt inny nie

zdołałby wymyślić.

Wszystkie  numery  nie  zastrzeżone  znajdują  się  w książce  telefonicznej,  która,  na

szczęście, została dopiero co wydana. Te numery, których tam brakuje, są zastrzeżone.

Trzymając się tej jednej, staromiejskiej centrali, można drogą eliminacji dojść do olśnie-

wających rezultatów.

Zaczęłam  więc  dochodzić.  Spędziłam  na  tym  frapującym  zajęciu  dwa  dni  i dwie

noce. Przybyła do mnie moja przyjaciółka, spojrzała na to, co leżało na tapczanie, i spy-

tała z najwyższym zdumieniem:

— Co ty robisz? Zwariowałaś? Dodajesz książkę telefoniczną?

Po  wysłuchaniu  wyjaśnienia,  bez  słowa  narysowała  palcem  kółko  na  czole  i mu-

szę przyznać, że nie czułam się zdziwiona jej reakcją. Sama miałam wątpliwości, czy je-

stem jeszcze przy zdrowych zmysłach. Ponuro i z dużą abominacją patrzyłam na istot-

nie olśniewające rezultaty moich poczynań. Zostało mi przeszło 400 numerów. Rany

boskie, mam odbyć 400 kretyńskich rozmów telefonicznych?...

Trudno,  będę  konsekwentna.  Skąd  zacząć?  Zaraz,  na  tej  ulicy  znajdują  się  telefo-

ny, które mają określone dwie dalsze cyfry. Nie jest wykluczone, że wszystkie pozostałe

mogą być zupełnie inne, ale jest duże prawdopodobieństwo, że będą takie same. No to

zacznę od tego. Wykręciłam numer pierwszy z brzegu. Odezwał się jakiś pan.

— Przepraszam, czy to mieszkanie państwa Krupczatków? — spytałam uprzejmie,

bo mi było wszystko jedno, o co pytam i co mi odpowiedzą, bylebym usłyszała głos.

— Nie, proszę pani, pomyłka — odpowiedział ten pan równie uprzejmie.

Zupełnie inny głos. Wykreśliłam ten numer. Przy następnym do pana, który się ode-

zwał, powiedziałam:

— Czy mogę mówić z Krystyną?

— Proszę bardzo — padła odpowiedź.

Przeraziłam się. Święci patroni, też trafiłam! Trzeba było pytać o Pelagię, co ja teraz

zrobię z tą Krystyną?

— Słucham — powiedziała nie znana mi bliżej Krystyna.

— Słuchaj, Krystyna — powiedziałam z rozpaczą — nie będę mogła do ciebie jutro

przyjść, może się jakoś inaczej umówimy?

W telefonie przez moment panowała konsternacja.

— Nie rozumiem. Kto mówi?

— Joanna.

— Ja nie znam żadnej Joanny... To chyba pomyłka?

46

47

— Jak to? Czy to numer... — powiedziałam byle jaki numer, uważając tylko, żeby nie

trafić na właściwy.

— Nie, pomyłka.

— Och, najmocniej panią przepraszam...

Chwała Bogu, skończyłam z Krystyną. Do bani taka metoda, kobiety mogę sobie od

razu darować, trzeba dłużej rozmawiać z mężczyznami, bo po jednym słowie mogę go

nie poznać. Wykręciłam następny numer.

— Bardzo pana przepraszam — odezwałam się możliwie ujmująco — czy to pana

syn pobił się dziś rano z moim synem na Wisłostradzie? Ten chłopiec podobno podał

taki numer telefonu i ja chciałam bardzo przeprosić...

— Nie, proszę pani, ja nie mam syna, ja mam dwie córki — odparł ten pan z lekkim

zdumieniem.

— A, to bardzo przepraszam, widocznie się pomylił.

Następny numer nie odpowiadał. Wykręciłam dalszy, koleiny. Kobieta.

— Pana Janusza proszę — powiedziałam bezczelnie.

— Pomyłka...

Następny:

— Przepraszam pana; czy to pańskiego syna pogryzł wczoraj mój pies?

— Chwileczkę, proszę pani... Zosiu, czy Piotruś był wczoraj pogryziony przez psa?

— Nie, proszę pani, my nic o tym nie wiemy...

— To widocznie pomyłka, przepraszam...

Odpada. Następny.

— Przepraszam pana, czy to pański pies pogryzł wczoraj mojego syna?

— Co takiego? Ależ ja nie mam psa...

W momencie, kiedy spytałam, czy to mój syn pogryzł pańskiego psa, doszłam do

wniosku, że dostałam już kołowacizny i powinnam iść spać. Jedenaście numerów mi

odpadło.  Lekko  licząc,  można  było  mieć  nadzieję,  że  to  miłe  zajęcie  potrwa  jeszcze

czterdzieści dni. Jak potop.

Następnego wieczoru usiadłam znów przy telefonie. Z głośnika dobiegał znajomy

głos, z czego bystrze wywnioskowałam, że w domu go nie ma. W porządku, wobec tego

wszystkie numery, które odpowiedzą, automatycznie odpadają.

Niestety, to była sobota. Mnóstwo telefonów nie odpowiadało, pół miasta wymio-

tło z domów i eliminacja mi szła jak po grudzie. Na wszelki wypadek zadzwoniłam raz

do biura numerów i do biura napraw, nie mając nawet nadziei, że mi cokolwiek powie-

dzą. Istotnie, nie tylko nic nie powiedzieli, ale zaczęli się do mnie odnosić podejrzliwie.

Z westchnieniem wróciłam więc do poprzedniej metody.

Około wpół do jedenastej przypomniałam sobie, że miałam na poniedziałek rano

wykreślić elewację budynku. Bardzo niechętnie podniosłam się z tapczanu i podeszłam

48

49

do stołu. Popatrzyłam na pokrywający go śmietnik, nie myśląc o tym, co robię, wzięłam do ręki jeden szkic, potem drugi... Odgarnęłam papiery i przyjrzałam się z dezaprobatą

rysunkowi, który był przypięty na samym dole. Nie podobało mi się to, co było na nim

uwidocznione, gdzieś w podświadomości błysnęła mi myśl, że poprzednio to wyglądało

lepiej. Ciągle jeszcze zaabsorbowana tamtym tematem, mimo woli zaczęłam grzebać

w stosach szpargałów, wydostałam inny rysunek i przyjrzałam mu się z nieco mniejszą

dezaprobatą. Tak, tu jest trochę lepiej. Dlaczego tu jest lepiej?

Jeszcze  przez  chwilę  bezmyślnie  porównywałam  oba  rysunki,  rzuciłam  okiem

na  rozrzucone  obok  szkice  i nagle  dokonałam  odkrycia:  już  wiem!  Za  mało  jest  tej

ściany nad górnym oknem, za nisko jest gzyms. Gdyby się dało go nieco podwyższyć...

W najgorszym wypadku można dać rynnę wpuszczoną w mur...

Z odzyskaną nagle energią zmiotłam ze stołu śmietnik, odpięłam rysunek od raj-

zbretu i sięgnęłam po nową kalkę.

Zanim się obejrzałam, siedziałam przy desce nad elewacjami. Zapomniałam o po-

szukiwaniach zakonspirowanych facetów, o numerach telefonów i innych głupstwach.

Elewacje wychodziły pięknie pod warunkiem podwyższenia gzymsu. Może się to da

osiągnąć? Trzeba sprawdzić na przekrojach. Przekroje ma w domu Janusz, który miał je

wykończyć też na poniedziałek, o tej porze powinien już mieć ustalone wszystkie po-

ziomy. Zaraz, detal gzymsu... Nie, chwała Bogu, detal gzymsu jeszcze nie jest wykreślo-

ny, można będzie wprowadzić zmianę. Teraz mi są tylko potrzebne wszystkie „koty” i za

nędzne parę godzin będę miała elewacje gotowe w ołówku. A jutro je zdążę wykreślić

w tuszu!

Nie  zauważyłam  upływu  czasu.  Podchodząc  do  telefonu,  spojrzałam  na  zegarek

i zdziwiłam się, że jest już po wpół do pierwszej. A, to nic dziwnego, że się czuję nieco

zmęczona,  po  tamtych  dwóch  nieprzespanych  nocach.  Jak  na  towarzyskie  rozmowy

pora jest trochę późna, ale jak się pracuje całą noc, uzgadniając równocześnie różne

rzeczy z kimś innym, to godzina nie ma znaczenia. Wiedziałam, że mój kolega, Janusz,

ma więcej roboty niż ja i na pewno będzie siedział do rana. Inaczej na poniedziałek nie

zdąży, wykluczone. Podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer.

— Słucham — odezwał się prawie natychmiast męski głos.

— Janusz? — powiedziałam pytająco i, nie czekając na odpowiedź, przystąpiłam do

rzeczy. — Słuchaj, daj mi teraz te koty na przekroju A, budynek 5. Chyba już masz go-

towe?

— Halo — powiedział męski głos — nie rozumiem?

— Czego nie rozumiesz? Koty, mówię, daj na przekroju.

—  Proszę  mi  nie  zawracać  głowy  — odpowiedziano  mi  w telefonie  i usłyszałam

trzask odkładanej słuchawki.

Zdumiałam się niewymownie. Janusz zwariował? Byłam tak zaskoczona, że przez

48

49

chwilę  siedziałam  nieruchomo,  przyglądając  się  ciągle  trzymanej  w ręce  słuchaw-ce. Nagle przyszło mi do głowy, że może ten drań spał, zamiast pracować, i ogarnęła

mnie wściekłość. To ja się tu męczę, a on śpi? Komu zależy na terminie, mnie czy jemu?

Z furią wykręciłam po raz drugi ten sam numer.

— Słucham...

— Czego się wygłupiasz, do diabła! — powiedziałam gniewnie i z wyrzutem. — O tej

porze powinieneś mieć już wszystkie przekroje okotowane. Jeżeli powiesz, że spałeś, to

ci w poniedziałek pysk stłukę. Daj w tej chwili przekrój A!

— Halo, co to znaczy? O co pani chodzi?

— Pijany jesteś czy co? Skończ te głupie hopsztosy. Stanęłam z robotą i bez pozio-

mów dalej nie ruszę. Nie zamierzam potem siedzieć do rana przez twoje wygłupy.

— Proszę pani, ja nie rozumiem, o czym pani mówi. Proszę przestać do mnie dzwo-

nić i dać mi święty spokój albo zawiadomię milicję.

Zamurowało mnie. Nagle dotarło do mojej świadomości, że ja przecież znam ten

głos... O, święci pańscy!

— Halo — powiedziałam bardzo niepewnie — czy to numer 21-83-48?

— Nie i proszę się wreszcie uspokoić z tymi telefonami, bo oświadczam pani, za-

wiadomię o tym milicję. Ja żądam spokoju we własnym domu! — I znów trzask słu-

chawki.

Tym razem przez długą chwilę przychodziłam do siebie. Co ja wykręciłam, na litość

boską? Przecież to on, jak Bóg na niebie. Numer... ten cholerny numer, który cały czas

usiłuję  znaleźć!  Do  diabła  z Januszem  i przekrojami,  muszę  natychmiast  wykręcić  to

samo. Zaraz, przecież to inna centrala, czyżbym pomyliła tylko pierwszą cyfrę?

W zdenerwowaniu wykręciłam ten sam numer, zaczynając go tylko od trójki, a przy-

najmniej tak mi się zdawało. Znów się odezwał męski głos.

— Słucham.

—  Bardzo  pana  przepraszam  — powiedziałam,  okropnie  przejęta.  — Czy  to  pan

miał przed chwilą taki dziwny telefon o kotach? Zdaje się, że ja się pomyliłam...

— Słucham panią? O kotach? Nie, proszę pani, nie miałem przed chwilą żadnego te-

lefonu.

— Niemożliwe. Jest pan pewien?

— Zupełnie pewien. Od paru godzin nie miałem żadnego telefonu...

To  mnie  do  reszty  zdezorientowało.  Rany  boskie,  znów,  coś  głupiego  zrobiłam!

Pierwsza  godzina,  wyrwałam  z łóżka  i jakiego  niewinnego  faceta.  Niech  się  chociaż

upewnię...

— Czy to jest numer 31 -83-48?

— Nie, proszę pani, 63-48.

—  O Boże!  Strasznie  pana  przepraszam,  to  niech  pan  uprzejmie  dalej  śpi.

50

51

Dobranoc.

— Dobranoc. Nic nie szkodzi.

Opanowałam się z wielkim wysiłkiem i bardzo uważnie wykręciłam numer.

— Słucham...

Tak, to ten głos.

— Bardzo pana przepraszam — powiedziałam niesłychanie uprzejmie — zdaje się,

że ja do pana przed chwilą zadzwoniłam przez pomyłkę...

— Do ciężkiej cholery, czy ja będę wreszcie mógł spać, czy nie? Czy pani przestanie

do mnie dzwonić po nocy? Już pani wyraźnie powiedziałem, że ma się pani odczepić

od mojego telefonu.

— Ależ proszę pana, dlaczego pan krzyczy? Chcę pana przeprosić za pomyłkę, którą

popełniłam, a pan robi awanturę...

—  I zrobię  jeszcze  większą  awanturę.  Niech  mnie  pani  przestanie  prześladować,

radzę pani, bo ja zawiadamiam milicję i milicja się panią zajmie.

Rzucił słuchawkę. Zwariował czy co? Co go napadło z tą milicją? Pomylił mnie z ja-

kąś przestępczynią? Może go wyrwałam ze snu?

Zresztą co mnie to obchodzi, najważniejsze jest, że znam numer, cha, cha, rozwikła-

łam do końca tajemnicę!

Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, czy mnie poznał. Nie, chyba nie, po diabła

mówiłby do mnie takie bzdury? Nic nie szkodzi, niech se śpi, jutro sprawdzę. Aha, praw-

da, miałam skończyć elewacje.

Następnego wieczoru o zdecydowanie wcześniejszej godzinie zadzwoniłam. Nie za-

mierzałam się jeszcze przedstawiać. Cały czas uważałam to wszystko wyłącznie za ory-

ginalną zabawę i byłam bardzo ciekawa, co z tego wyniknie.

— Proszę pana — powiedziałam, kiedy się odezwał. — Usiłowałam panu wczoraj

wyjaśnić pewne drobne nieporozumienie telefoniczne, ale pan mi okropnie nawymy-

ślał. Czy można...

Przerwał mi. Odpowiedź, którą usłyszałam, była tak zdumiewająca, że mi na dobre

odebrało mowę. Uprzejmym, pięknym, spokojnym głosem, z nienaganną dykcją wy-

głosił do mnie przemówienie, w którym kategorycznie zabronił mi się napastować za-

równo w domu, jak i w miejscu pracy, postawił pod znakiem zapytania stan mojego

umysłu, jakość mojej konduity oraz sposób zdobywania środków na utrzymanie, na-

reszcie znów zagroził okropnymi konsekwencjami, wyraźnie zahaczającymi o kodeks

karny. Słuchałam tego w osłupieniu, acz z dużym zaciekawieniem. Na zakończenie po-

wiedział:

— I jeżeli pani jeszcze raz do mnie zadzwoni, to ja natychmiast potem dzwonię na

milicję.

Wobec tego natychmiast zadzwoniłam jeszcze raz, bo bardzo kocham milicję, i po-

50

51

wiedziałam:

— Czy pan sobie w ogóle zdaje sprawę z tego, z kim pan rozmawia?

— Nie i nic mnie to nie obchodzi. A teraz dzwonię na milicję.

Kompletny brak logiki. Zaczął mnie ogarniać duch przekory. Odczekałam chwilę,

żeby mu zostawić czas na ten telefon do milicji, i znów zadzwoniłam.

— Dlaczego pan właściwie robi takie piekło, zamiast rozmawiać normalnie? — spy-

tałam z zaciekawieniem.

— Nie, no tego już za wiele. Z panią nie można rozmawiać normalnie, bo pani jest

nienormalna, i oświadczam pani...

— Mnie się nieodparcie wydaje, że to pan jest nienormalny...

— ... i oświadczam pani, że będzie pani miała duże nieprzyjemności i sama pani bę-

dzie sobie winna...

— Okropnie jestem ciekawa, za kogo mnie pan bierze?...

— Niech pani nie udaje idiotki. Wymyśliła pani sobie jakąś fikcyjną pomyłkę, zdo-

była  pani  podstępem  mój  numer  telefonu  i zakłóca  pani  mój  spokój.  Ja  już  z panią

skończyłem, teraz zajmie się panią milicja.

Co za mania z tą milicją? Istna obsesja. Zaczęły mnie ogarniać wątpliwości, czy to

aby na pewno on? Przy moim szczęściu do pomyłek telefonicznych istnieje możliwość,

że  rozmawiam  cały  czas  z jakimś  zupełnie  obcym  człowiekiem,  który  istotnie  mógł

uznać, że prześladuje go wariatka. Ale nie, niemożliwe, to z pewnością jego głos. Wobec

tego co? Nagle oszalał?

Z jednej strony byłam szalenie zaintrygowana, a z drugiej zaczęło mnie to ogromnie

bawić. Sama myśl, że miałabym się przestraszyć kontaktów z milicją, była idiotyczna,

nie mówiąc już o nieprawdopodobnych kalumniach, z którymi nie miałam nic wspól-

nego. Duch przekory działał i nie mogłam się oprzeć chęci kontynuowania zabawy.

Pojechałam do jego komendy dzielnicowej. Znalazłam właściwego przedstawiciela

władzy i poinformowałam go, że gdyby wpłynął meldunek o chuligańskich prześlado-

waniach telefonicznych, to chuliganem jestem ja. I że chciałabym się dowiedzieć, czy je-

żeli dzwonię do człowieka, który mi się wydaje moim znajomym, i usiłuję wyjaśnić mu

zaistniałe nieporozumienie, to popełniam przestępstwo czy nie.

Przedstawiciel władzy wysłuchał mnie z nieprzeniknioną twarzą i powiedział:

— Dowód proszę.

Dałam mu dowód osobisty i legitymację służbową. Z radością dałabym jeszcze bilet

miesięczny i prawo jazdy, ale nie chciał. Zapisał mnie na jakimś papierze, powiedział,

że nic o takiej sprawie nie wie, że telefony do znajomych na ogół nie bywają przestęp-

stwem, a wreszcie uśmiechnął się lekko i oświadczył:

— Proszę pani, chuligańskie prześladowania telefoniczne zaczynają się wtedy, jeżeli

ktoś przez dwa tygodnie robi złośliwe dowcipy, i to w nocy. Z tego, co pani mówi, rozu-

52

53

miem, że dzwoniła pani wszystkiego dwa razy, a w dodatku to ten pan pani nawymy-

ślał, a nie pani jemu.

Pożegnałam się uprzejmie, wróciłam do domu i następnego wieczoru nie wytrzyma-

łam. Wykręciłam numer.

— Słucham.

— Chciałam pana ucieszyć — powiedziałam słodkim głosem — że nie musi się pan

fatygować. Już zawiadomiłam milicję. Dobranoc.

Po  dwóch  dniach  zorientowałam  się,  że  zrobiła  się  jakaś  draka.  Normalni  ludzie,

mający do tego pana normalne interesy, nie mogą się do niego dodzwonić. W miejscu

pracy odpowiadają, że pomyłka, i odkładają słuchawkę. Ponieważ ja przez ten czas nig-

dzie nie dzwoniłam, poczułam lekkie zaniepokojenie. Jak na mój gust zamieszanie zro-

biło się za duże, wcale nie miałam zamiaru czegoś takiego wprowadzać. Czy to przypad-

kiem nie jest jakaś poważniejsza sprawa, niż przypuszczałam? Mój Boże, może ja temu

człowiekowi istotnie narobiłam jakichś kłopotów? Doprawdy, zupełnie nie miałam ta-

kich intencji, nie mam do niego żadnych pretensji ani żalu, wręcz przeciwnie, jestem mu

gorąco wdzięczna za zabawę, jakiej mi dostarczył. Kalumnie, które na mnie rzucał, nic

mi nie przeszkadzają, są tak dokładnie pozbawione sensu, że mogę je uważać jedynie za

element rozrywkowy. Dobrze, ale może ja mam zabawę, a on poważne kłopoty?

Doszłam do wniosku, że jednak należy tę imprezę jakoś zakończyć. Spytam go po

prostu, czy to on, bo co do tego ciągle żywiłam pewne wątpliwości, przedstawię się wy-

raźnie, wyjaśnię to przedziwne nieporozumienie, przeproszę go za moje niezamierzone

nietakty i bez wzajemnych pretensji rozejdziemy się w przeciwne świata strony. Jego

numer telefonu oraz inne dane wymażę na wieki z pamięci.

Z powyższym zamiarem zadzwoniłam wczesnym wieczorem do miejsca pracy, chcąc

się dowiedzieć, kiedy będzie miał dyżur, bo wydawało mi się, że lepiej będzie porozma-

wiać z nim w pracy niż w domu. Może ma jakiś uraz na punkcie tego swojego prywat-

nego telefonu?

Panią,  która  odebrała  telefon,  spytałam  o to  uprzejmie  i zupełnie  normalnie.

Odpowiedź mnie znów zaskoczyła.

— Już pani mówiłam, że nie udzielamy żadnych informacji. To pani dziś dzwoniła,

prawda?

Jako żywo, nie dzwoniłam nigdzie od trzech dni. Co to znowu znaczy, u diabła?

— Nie, proszę pani, nie dzwoniłam — powiedziałam ze zdumieniem. — Chciałam

się po prostu dowiedzieć, kiedy ten pan będzie miał dyżur w rozgłośni, żeby go złapać

telefonicznie, ale na razie pierwszy raz o to pytam.

— Proszę zadzwonić do sekretariatu, podam pani numer.

Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam rozmyślać. Ki diabeł? Dzwoni do niego jakaś inna

baba i on ją bierze za mnie? Czy mnie za nią? Co to się w ogóle dzieje? Nic nie rozu-

52

53

miem.

Machnęłam ręką na sekretariat i zadzwoniłam do domu. Wiedziałam, że to on, ale

na wszelki wypadek, spytałam o to pełnym imieniem i nazwiskiem. Przedstawić się już

nie zdążyłam.

— Czy pani się nigdy nie uspokoi? Czy pani dzwoni do mnie po to, żeby wysłuchi-

wać impertynencji? Czy pani nic nie zdoła obrazić? — usłyszałam zamiast odpowie-

dzi.

No, to mnie już nieco zdenerwowało. Co on sobie wyobraża? Że ja te idiotyzmy po-

traktuję poważnie?

— Mogę pana zapewnić, że pańskie impertynencje mnie w ogóle nie dotyczą — po-

wiedziałam lodowato. — Nie mogę się obrażać o coś, co nie ma ze mną nic wspólnego.

Wydaje mi się, że zaistniało tu bardzo nieprzyjemne nieporozumienie, które doprawdy

chciałabym wyjaśnić.

— Nic pani nie będzie wyjaśniać, bo ja sobie nie życzę z panią rozmawiać. Czy do

pani dociera to, co do pani mówię?

— Nie — powiedziałam z zimną furią — nie dociera.

— To znaczy, że pani cierpi na zaburzenia umysłowe. Pani jest nienormalna i po-

winna pani przebywać w zakładzie zamkniętym, bo pani jest niebezpieczna dla otocze-

nia.

Możliwe, że w tym miejscu miał trochę racji.

— Czy pan wreszcie zdoła zrozumieć, co ja do pana mówię? Czy pan dostał fijoła?...

— Nie chcę rozumieć, co pani mówi, i nie chcę tego słyszeć. I radzę pani przestać

dzwonić.

Odłożył słuchawkę. Szlag mnie trafił, uparłam się i przestałam myśleć. Wykręciłam

numer.

— Oświadczam panu — powiedziałam zimno — że nie przestanę dzwonić, dopóki

nie zdecyduje się pan zamienić ze mną kilku normalnych zdań.

—  Tego  się  pani  nie  doczeka.  Nie  zamierzam  rozmawiać  z nikim,  kto  do  mnie

dzwoni anonimowo.

— Ja się panu mogę w każdej chwili przedstawić. Ja nie mam żadnych powodów do

ukrywania swojego nazwiska.

— Nie interesuje mnie pani nazwisko...

Wyłączył się. Natychmiast zadzwoniłam.

— Słucham...

— Będzie pan miał święty spokój do końca życia — powiedziałam uprzejmie — je-

żeli mi pan udzieli odpowiedzi na jedno pytanie.

— Nie udzielę pani żadnej odpowiedzi na żadne pytanie. Pani jest nieprawdopodob-

nie bezczelna i nic dziwnego. Nauczyła się pani tej bezczelności pod „Polonią”...

54

55

— Co??

— Dobrze pani słyszy, pod „Polonią”...

To mnie znowu zaciekawiło. Skąd mu to wszystko przychodzi do głowy?

— Nieco mnie pan dziwi — powiedziałam z zainteresowaniem. — Nie przypomi-

nam sobie tej profesji w swoim życiorysie...

— Mam na pani temat zupełnie dokładne informacje. Zarówno profesja, jak i miej-

sce są dla pani jak najbardziej odpowiednie.

Chciałam mu powiedzieć, że „Polonia” już teraz niemodna i że to wszystko przenio-

sło się gdzie indziej, ale nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie. Zanim sobie przypo-

mniałam, zdążył się wyłączyć. Po namyśle zadzwoniłam czwarty raz.

— Słucham. — (Po co on podnosi słuchawkę? Przecież chyba wie, że to ja?)

— Czy pan się może obawiał — spytałam ze współczuciem — że ja zażądam od pana

honorarium za pańskie kontakty ze mną?

Odpowiedź  była  długa  i wyszukana,  acz  nieskalanie  wytworna.  Na  zakończenie

znów się uczepił nieszczęsnej milicji. Wobec tego zostawiłam go na chwilę w spokoju

i zadzwoniłam do dwóch komend. Pokrótce przedstawiłam sprawę i spytałam, od któ-

rego telefonu do tego pana zaczynam już podpadać pod kodeks karny. Upewniłam się,

że jeszcze trochę mogę sobie pozwalać. Zadzwoniłam znów do niego.

— No, i co pani nowego wymyśliła? — usłyszałam pytanie.

— Chciałam się pana zapytać, którą komendę milicji zamierza pan zawiadomić? Bo

ja już załatwiłam pańską komendę dzielnicową, moją komendę dzielnicową i Komendę

Główną.

Chwila milczenia, westchnienie i odpowiedź:

— No, to już tylko Tworki zostały...

I znów brzęk słuchawki. Ucieszyłam się, że nareszcie odzyskuje poczucie humoru,

bo już mnie zaczynała martwić ta niesprawiedliwość: ja się świetnie bawię, a on jak na

pogrzebie. Nie mogłam przestać dzwonić, żeby go nie rozczarować, bez wątpienia cze-

kał przecież na mój następny telefon, a poza tym musiałam mu dać szansę ewentual-

nego  zorganizowania  podsłuchu  i nagrania  rozmów.  Po  kilku  minutach  podniosłam

słuchawkę.

— Słucham...

— Czego pan się właściwie boi? — spytałam z zaciekawieniem. — Dlaczego...

— Pani jednak brakuje piątej klepki — przerwał mi, nie słuchając. — Już do pani

dzwoniła milicja i jeszcze pani mało?

Ten  człowiek  miał  szczególny  dar  zaskakiwania  mnie  dziwnymi  wypowiedziami.

Jako  żywo,  żadna  milicja  do  mnie  nie  dzwoniła,  natomiast  ja  dzwoniłam  do  milicji.

Pomieszało mu się coś. O rany, a może on napuścił milicję, przez pomyłkę, na kogoś in-

nego?

54

55

— Panie! — krzyknęłam. — Rany boskie, na kogo pan tę milicję napuścił? Do mnie

nikt nie dzwonił!

— Czy pani sobie nie zdaje sprawy z tego, jak pani samej sobie szkodzi? Dzwoni pani

do mnie piąty raz...

— Nie, proszę pana, szósty — przerwałam uprzejmie.

—  Szósty,  jeszcze  gorzej.  Zakłóca  mi  pani  spokój  w moim  własnym,  prywatnym

domu, całkowicie bezprawnie. Popełnia pani przestępstwo...

— Niech pan nie zawraca głowy, najwyżej wykroczenie...

— Uniemożliwia mi pani wypoczynek...

— Czy pan nie może na chwilę zamilknąć? Wyraźnie panu mówię...

— I poniesie pani konsekwencje...

Mówiliśmy obydwoje równocześnie, bo on całkowicie ignorował moje wypowiedzi.

Sensu to miało raczej niewiele. Zadzwoniłam po raz siódmy.

— Uszami mi już wychodzą te rozmowy z panem — powiedziałam zniecierpliwiona.

— Nic z tego nie rozumiem i cały czas podejrzewam, że pan jest kimś innym. Chcę od

pana uzyskać odpowiedź na jedno pytanie i potem może się pan nawet utopić...

— A ja pani już powiedziałem, że nic pani ode mnie nie uzyska. Nie zamierzam za-

wierać z panią żadnych znajomości. Pani jest szantażystką...

— Już mi pan to mówił...

— Pani mnie szantażuje, bo pani wyraźnie powiedziała, że pani nie przestanie dzwo-

nić, dopóki się nie zgodzę na rozmowę z panią...

— Kicham na rozmowę, mnie chodzi o pańską jedną odpowiedź...

— A to jest szantaż i za to poniesie pani konsekwencje. Będzie pani miała przykrości

zarówno osobiste, jak i w miejscu pracy...

— U mnie w miejscu pracy i bez pana jest tak źle, że już gorzej być nie może...

— Za to wszystko, co pani zrobiła, czekają panią duże nieprzyjemności...

Znów mówiliśmy równocześnie, ale po chwili zamilkłam, słuchając z wielkim zainte-

resowaniem, bo mówił bardzo ciekawe rzeczy. Powtarzał uprzednio wygłoszone expose

z nową inwencją twórczą. Dowiedziałam się przy tym, że milicja jest już na moim tro-

pie. Zakończył znów nieoczekiwanie i zdumiewająco. Powiedział:

— Czy podsłuch skończony? To ja się wyłączam, dziękuję.

Tym podsłuchem ucieszył mnie bardziej niż czymkolwiek innym. Uznałam, że mogę

zakończyć  tę  miłą,  wieczorną  konwersację.  Zadzwoniłam  ósmy  raz  i powiedziałam

rzewnym, rozmarzonym głosem:

— Chciałam tylko jeszcze raz w życiu pański głos usłyszeć...

— I to wszystko?...

— Tak... — wionęłam w telefon jak podmuch zefiru.

Odłożywszy słuchawkę, wybuchnęłam śmiechem i poszłam spać.

56

57

Następnego dnia późnym popołudniem telefon zadzwonił.

— Słucham — powiedziałam.

— Chciałem panią poinformować, że teraz może pani sobie dzwonić do sądnego

dnia. Mój numer telefonu jest zmieniony. A pani poczynaniami zajęła się już milicja.

Chciałam mu odpowiedzieć, że pewnie w związku z tym oszaleję z przestrachu, ale

nie zdążyłam, bo się rozłączył. Na wszelki wypadek dowiedziałam się od razu, jak wy-

gląda sprawa zmiany numeru telefonu, uznałam za możliwe, że nie zełgał, i zajęłam się

czym innym. Późnym wieczorem znów zadzwonił. Jednak ten człowiek wyraźnie nie

może żyć beze mnie...

— Ponawiam informację, której pani już udzieliłem. Zmieniłem sobie numer tele-

fonu i nareszcie jestem przed panią zabezpieczony.

Usiadłam przy telefonie, zapaliłam papierosa i powiedziałam:

— To bardzo miło z pana strony, że się pan wreszcie zdecydował definitywnie ujaw-

nić oraz że przemawia pan ludzkim głosem.

— A, tak, teraz już mogę. Stoimy na równych płaszczyznach, nie jestem już bezsilny

wobec pani szaleństw...

— Co pan nazywa równą płaszczyzną? To, że pan o mnie wie wszystko, a ja o panu

nic? Mówi pan w zamroczeniu?...

—  Teraz  mam  całkowitą  pewność,  że  pani  telefon  nie  zakłóci  mojego  spokoju.

Oświadczam pani, że jestem w domu, odpoczywam i jest mi bardzo przyjemnie, że pani

nie może do mnie zadzwonić...

Przez chwilę miałam ochotę powiedzieć, że wobec tego zaraz do niego przyjadę, ale

się pohamowałam.

— Skoro już jest pan taki niesłychanie uprzejmy, że pan w ogóle ze mną rozmawia,

to może zechce mi pan wyjaśnić, co to wszystko miało znaczyć? Z kim pan mnie po-

mieszał?

— Z nikim pani nie pomieszałem i pani o tym doskonale wie. Nie życzę sobie pani

znać  i pani  nieprawdopodobna  bezczelność  nic  pani  nie  pomoże.  Niczego  pani  ode

mnie nie uzyska. Na szczęście wystarczająco wcześnie zorientowałem się, kim pani jest,

i zdążyłem się w porę wycofać. Niejednokrotnie w życiu miałem do czynienia z kobie-

tami tego autoramentu, między innymi właśnie dlatego mam zastrzeżony numer telefo-

nu... i zapewniam panią, że potrafię się zabezpieczyć przed pani atakami.

Wysłuchiwałam tej przemowy w milczeniu, niepomiernie zdumiona. O co mu cho-

dzi, na litość boską? Co mu się ubzdrzyło? Mania prześladowcza? O co on mnie podej-

rzewał?

— Czy pan się może obawiał — spytałam bardzo łagodnie, bo wariatów nie należy

denerwować — że ja zamierzam ciągnąć z pana jakieś korzyści materialne?

— Zechce pani uprzejmie wziąć pod uwagę, że to jest pani supozycja. Ja tego nie po-

56

57

wiedziałem.

— Nic nie szkodzi, wyręczyłam pana po prostu.

— Chcę panią jeszcze poinformować, że o pani poczynaniach do dnia wczorajszego

włącznie jest powiadomiona milicja i będzie pani miała bardzo duże nieprzyjemności.

Pani telefony do mnie są nagrane na taśmę i ta cała sprawa tak się łagodnie dla pani nie

skończy. A teraz się wyłączam i będę mógł w spokoju poczytać książkę, i pani mi w tym

przeszkodzić nie zdoła. Dobranoc pani.

Odłożył słuchawkę, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Powoli położyłam także

słuchawkę  na  widełkach.  Oparłam  się  o poduszki  i zapaliłam  drugiego  papierosa.

I dopiero teraz zaczęłam wreszcie myśleć.

Z miłej zabawy zrobił się potężny dramat. Nie ulega wątpliwości, że on tę całą hecę

potraktował zaskakująco poważnie. Nie dość na tym, najwyraźniej w świecie głęboko

wierzy w to, co mówi. Jestem w jego oczach kobietą lekkich obyczajów zarówno z pro-

fesji, jak i z charakteru, szantażystką i w ogóle zgoła bydlęciem. A do tego jeszcze, są-

dząc z jego metod działania, niedorozwiniętą kretynką. Na miły Bóg, jaką drogą ten

człowiek do tego doszedł?

Ponieważ na razie żadne wyjaśnienie nie przychodziło mi do głowy, zastanowiłam

się nad czymś innym. Niech ja będę wszystkim najgorszym, przypuśćmy, że to prawda,

to dlaczego się przedtem nie upewnił? Że jego zdanie i opinia o mnie są słuszne? Chyba

normalny człowiek może rozmawiać nawet z szantażystką? Dlaczego od razu wyskoczył

z taką piekielną awanturą? Może istotnie jest przekonany, że ja popełniam jakieś czyny

niezgodne z kodeksem karnym i wystraszę się śmiertelnie na sam dźwięk słowa „mili-

cja”? Czy mu istotnie nie przyszło do głowy takie proste i łatwe rozwiązanie sprawy, jak

zamienienie ze mną kilku słów w ogólnie przyjętej formie na temat jego niechęci do tej

całej sprawy? Przecież gdyby się nie wygłupiał z konspiracją zaraz po moim pierwszym

telefonie, tylko wprost powiedział: „Droga pani, niech mi pani uprzejmie wybaczy, ale

kontynuowanie znajomości z panią jest mi ogromnie nie na rękę i będę pani szalenie

wdzięczny, jeśli zechce pani zapomnieć o moim istnieniu. Było mi bardzo miło, prze-

praszam, dziękuję”, to z całą pewnością spełniłabym jego życzenie. Możliwe, że zadała-

bym mu kilka pytań, ale gdyby nie chciał na nie odpowiedzieć, nie upierałabym się przy

tym. Ostatecznie każdą sprawę można zakończyć kulturalnie, a ten facet doprawdy robił

wrażenie kulturalnego człowieka. Czyżbym się tak fatalnie pomyliła?

Trochę się zdenerwowałam, a trochę mi się zrobiło smutno. Zawsze mi jest smutno,

kiedy się przekonuję, że oceniłam kogoś za wysoko. Poza tym było mi nieprzyjemnie, że

z czegoś, co ja uważałam za ciekawą rozrywkę, zrobiła się taka ponura draka.

Skandalicznej opinii o mnie, którą ten pan mógł nawet rozprzestrzeniać po świecie,

pod uwagę nie brałam, bo te wszystkie insynuacje były tak ode mnie odległe i tak po-

zbawione sensu, że w ogóle nie miały nic wspólnego z moją osobą. Wątpię, czy ktokol-

58

59

wiek ze znajomych powitałby je inaczej niż wybuchem śmiechu i postukaniem się pal-

cem w czoło.

Ponieważ ciągle, mimo głębokich rozmyślań, nie mogłam nic z tej całej historii zro-

zumieć i cały czas miałam uczucie, że się ślizgam po wierzchu czegoś tajemniczego, za-

dzwoniłam do mojej przyjaciółki, zorientowanej w sytuacji. Streściłam jej ostatnie wy-

darzenia, wprawiając ją w osłupienie nie mniejsze od mojego. Przyszedłszy do siebie,

przyjaciółka powiedziała:

— Moja droga, ja widzę tylko jedno wytłumaczenie: ten facet jest upośledzony na

umyśle i cierpi na zaawansowaną manię prześladowczą.

— Mnie to już też przychodziło do głowy, ale jakoś mi trudno w to uwierzyć. Nie

upierajmy się przy najprostszych rozwiązaniach. Odłóż na razie na bok manię prześla-

dowczą i wymyśl coś innego.

— Co tu można innego wymyślić? Chyba że... czekaj...

— No?

— Czekaj, czekaj... on od razu wyskoczył z awanturą? A może, jak ty do niego za-

dzwoniłaś, to on nie był sam?

— Babka tam siedziała?

— Siedziała, nie siedziała... dość, że może akurat była?

— Nic nie wiem o żadnej babce. Zaprzysięgał się, że jest wolnym człowiekiem, wolny

człowiek się przed żadną babką nie trzęsie.

— Głupiaś. Mógł zełgać.

— Zełgać? A po co?

— Diabli go wiedzą. Ale jeżeli na babkę trafiłaś, to ja mu się przestaję dziwić...

— Proszę cię, nie podawaj w wątpliwość jego poziomu umysłowego. Przecież ja wy-

raźnie mówiłam o pomyłce. Każdy człowiek z odrobiną inteligencji uchwyciłby się tego,

jak deski ratunku.

— Prawda, masz rację. A jeśli cię poznał i zorientował się, że go rozszyfrowałaś...

— O, właśnie. Wyobraź sobie tę sytuację. Siedzisz z facetem zadowolona z życia i na-

gle dzwoni ci ten drugi, którego jesteś zmuszona ukryć przed światem. Co byś zrobiła?

— Kategorycznie upierałabym się przy pomyłce. Nawet do rana.

— A potem?

— O Boże! Skontaktowałabym się z nim natychmiast, jak tylko to byłoby możliwe.

Nie wiem, kiedy. O świcie, o piątej rano, o czwartej. Żeby mu wyjaśnić, że ma się prze-

stać wygłupiać, bo mi złamie życie. I dopiero potem, gdyby się okazało, że to jest zło-

śliwe bydlę, zaczęłabym myśleć nad jakimś innym wyjściem.

— No widzisz. Widocznie on z góry założył, że ja jestem złośliwe bydlę. Właściwie to

nic dziwnego, jeśli był tak głęboko przekonany o tych moich wszystkich zaletach...

— Kradniesz także?

58

59

—  Nie  wiem,  nie  zdążyłam  go  zapytać.  W ogóle  dużo  rzeczy  jeszcze  zostało.

Stręczycielstwo, szpiegostwo, narkomania... przemyt... nie, nie zostałam dokładnie omó-

wiona. Wyraźne niedopatrzenie.

— Czekaj, coś mi jeszcze przyszło do głowy. Co on mówił? Że się zabezpiecza przed

kobietami tego autoramentu?

— Tak, że się w życiu stykał...

—  To  może  on  rzeczywiście  obracał  się  w takim  towarzystwie  przez  całe  życie?

I nawet mu na myśl nie przyjdzie, że istnieją ludzie? O, moja kochana, to ja zaczynam

dla niego odczuwać głębokie współczucie...

— Może masz rację. Może należało mu złożyć wyrazy ubolewania, a nie robić głupie

dowcipy? Może to po prostu nieszczęśliwy człowiek z życiowym pechem do kobiet?

— Jakby nie było, wygląda na to, że popełnił fatalną pomyłkę. A to, że zadziałał na

podstawie  nie  sprawdzonych  przypuszczeń,  świadczy  o nim  jak  najgorzej.  I gdzie  to

jego poczucie humoru?

— Poczucie humoru jest różnokierunkowe. Każdy z nas ma taki kierunek, w któ-

rym poczucie humoru nie działa. Przypomnij sobie, że była kiedyś taka dziedzina, któ-

rej moje poczucie humoru nie obejmowało. Może jemu zanika w odniesieniu do wła-

snej osoby?

— Tym gorzej dla niego...

Po godzinnej rozmowie nie doszłyśmy do żadnych rezultatów. Wysunęłyśmy mnó-

stwo różnych przypuszczeń, ale nadal nie było wiadomo, które z nich są błędne, a które

nie. Wreszcie poczułam się tym wszystkim zmęczona i zniecierpliwiona. Odłożywszy

słuchawkę, wykąpałam się, położyłam do łóżka i zgasiłam światło. Radio jeszcze grało,

oświetlając pokój słabym blaskiem. Tak samo jak tamtego wieczoru...

I wtedy nagle rozjaśniło mi się w głowie. Patrzyłam na świecące pudło i czułam, jak

mi się zimno robi. Zobaczyłam siebie oczami tego faceta.

No tak, oczywiście. A cóż on mógł innego o mnie pomyśleć, skoro zachowywałam

się odwrotnie, niż powinna się zachowywać każda normalna kobieta. Skoro, zamiast się

śmiertelnie obrazić na skutek braku wyjaśnień, usilnie go namawiałam na spotkanie. Że

też mi to do tej pory nie przyszło do głowy!

W tej sytuacji istotnie musiał dojść do wniosku, że mój poziom moralny przekra-

cza wszelkie dopuszczalne granice. Cóż, Bóg z nim. Miał prawo tak myśleć, nie mam do

niego pretensji. No, jedno przynajmniej zrozumiałam... Reszta pewno na wieki prze-

padnie w mrokach niewiedzy.

Następnego dnia zaczęłam remont mieszkania. Zaczęłam go od skuwania tynków

i zainteresowanie  minionym,  zdawałoby  się,  problemem  w znacznym  stopniu  znikło

w tumanach kurzu. Trzech facetów waliło w ściany, a ja się modliłam do Opatrzności

o cierpliwość sąsiadów. Wyszłam z łazienki, bo mnie rozpacz ogarniała na widok czło-

60

61

wieka, siedzącego z butami w wannie i sypiącego do niej całe góry gruzu, i tylko dzięki temu usłyszałam telefon. W łazience bym go nie usłyszała. Zamknęłam drzwi od pokoju i podniosłam słuchawkę.

— Czy mogę mówić z panią Joanną Chmielewską? — usłyszałam nieznany głos.

— Jestem, słucham.

— Dzwonię do pani z polecenia mojego przyjaciela, a pani znajomego.

Nie miałam ani odrobiny wątpliwości, o kogo tu chodzi, ale uprzejmie spytałam:

— Może pan zechce sprecyzować, którego znajomego, bo ja mam bardzo dużo zna-

jomych.

— Tego, który utrzymywał z panią kontakty telefoniczne i, jak rozumiem, znajomość

państwa poza te kontakty nie wyszła.

— Czy nie zechciałby pan uprzejmie wymienić nazwiska tego pana?

— Wolałbym na razie nie. Mam polecenie przekazać pewną wiadomość, ale nie te-

lefonicznie, tylko osobiście. Byłbym pani wdzięczny, gdyby zechciała pani określić czas

i miejsce, w którym mógłbym panią spotkać.

— Zważywszy, że pan dzwoni do mnie, bez wątpienia wie pan, z kim pan rozmawia.

Czy byłby pan taki uprzejmy sam się także przedstawić?

— Uczynię to z największą przyjemnością, ale... osobiście.

— Cóż, skoro pan tak chce... zaczynam się powoli przyzwyczajać do tych tajemnic,

które mnie otaczają z przyczyny pańskiego przyjaciela.

— Zdaje się, że tajemnice to pani wprowadza...

— Co takiego? — (Boże, następny oszalał!) — Pozwoli pan, że będę innego zdania...

— Proszę pani, ja znam tę całą historię i orientuję się, że to zamieszanie powoduje

pani. Zresztą, to się zapewne wyjaśni przy osobistej rozmowie. Gdzie i kiedy wobec tego

będzie pani najwygodniej się spotkać? Dziś już chyba za późno?

Mimo woli spojrzałam na zegarek. Było wpół do dziesiątej.

— Mam nadzieję, że nie będzie się pan domagał spotkania o dwunastej piętnaście

— powiedziałam jadowicie.

— O dwunastej piętnaście? Dlaczego? — W jego głosie słychać było wyraźne zdu-

mienie i niemal oburzenie. A, to jednak nie tak dokładnie zna tę całą historię...

—  Nic,  drobiazg  — odparłam  uprzejmie.  — Myślałam,  że  przyjaciel  zaraził  pana

swoimi metodami. Może być jutro... zaraz, chwileczkę...

Jest takie miejsce, w którym z konieczności bywam codziennie o tej samej godzinie.

Po prostu wychodzę z pracy. Nie zamierzam nigdzie latać nadprogramowo dla przy-

jemności tych szaleńców.

—  Może  być  jutro  o siedemnastej  w kawiarni  na  rogu  Marszałkowskiej  i Królew-

skiej. Koło sklepu z plastykami.

— Proszę uprzejmie. Jutro o siedemnastej.

60

61

— Zaraz, chwileczkę. Jak pan będzie wyglądał?

— Ja panią poznam. Ale, jeśli pani sobie życzy... Wysoki, czarny, w szarym ubraniu...

Dusza mi się gwałtownie wzdrygnęła. Iluż ich jest, u diabła, takich samych? Wysokich,

czarnych i w szarym ubraniu?

— ... i w okularach.

— Ach, pan nosi okulary?...

— Zasadniczo nie noszę, ale wyjątkowo włożę.

— Żeby mnie uczcić?

— Może raczej jako znak rozpoznawczy...

— To bardzo miło z pana strony. Wobec tego do jutra. Czekam z utęsknieniem...

— Aha, jeszcze jedno. Zechce pani przyjąć... — rzeczowy głos w telefonie napełnił się

nagle jadowitą słodyczą i zabrzmiał szczególnie dobitnie — ...serdeczne pozdrowienia

od pani... — i wymienił nazwisko.

Znów mnie zastrzelił. Co to za nowa szopka? Nazwisko znane, ale bez związku ze

mną.

— A kto to jest ta pani? — spytałam ze zdumieniem, którego nie zamierzałam ukry-

wać. — Słowo panu daję, że takiej nie znam.

— Wybaczy pani, jestem zmuszony się wyłączyć. Przepraszam, do widzenia...

— Do widzenia — powiedziałam mimo woli, na nowo zaskoczona i zaintrygowana.

Nie, no, oni mnie do grobu wpędzą. Jak długo będzie trwał ten cudaczny galimatias?

Znów przestałam cokolwiek rozumieć.

Podejrzewałam głupi kawał. Na wszelki wypadek zajrzałam o piątej do kawiarni, ale

żadnego odpowiedniego faceta tam nie było. Kawał, oczywiście. Dobrze, że się tak inte-

ligentnie umówiłam.

Tynki skuwać przestali i nic nie zagłuszało dźwięku telefonu. Z nadzieją, że znów bę-

dzie coś dziwnego, podniosłam słuchawkę. I nie zawiodłam się.

— Najmocniej panią przepraszam — usłyszałam ten sam głos co wczoraj — że nie

mogłem przybyć na umówione spotkanie. Doprawdy, jest mi ogromnie przykro.

— Drobiazg, nic nie szkodzi — odparłam. — Niech pan uprzejmie chwilę zaczeka,

wezmę sobie papierosa...

Wzięłam papierosa i wróciłam do telefonu.

— Ale skoro pan nie przybył — powiedziałam — to niech pan przynajmniej teraz

cokolwiek wyjaśni. Niech mi pan powie, na litość boską, kto to jest ta pani, której nazwi-

sko pan wymienił? Nie znam takiej pani i nigdy w życiu o niej nie słyszałam.

— Niestety, nie jestem upoważniony do udzielenia pani odpowiedzi na to pytanie.

— Nie widzę w tym żadnego sensu. Panie, co to wszystko ma znaczyć? O co tu cho-

dzi?

— Nie jestem upoważniony do udzielania wyjaśnień...

62

63

— To niech pan chociaż powie, dlaczego to pan do mnie dzwoni, a nie ten pański

dziwny przyjaciel?

— Widzi pani, ja jestem niejako podwładnym mojego przyjaciela i załatwienie tego

rodzaju sprawy można by zaliczyć do moich obowiązków.

Masz ci los, minister się znalazł, kurczę blade...

— Jeszcze raz panią najmocniej przepraszam. Wiadomość, którą miałem pani prze-

kazać, jest już nieaktualna. Otrzyma ją pani drogą oficjalną.

— Niech pan chociaż powie kiedy, bo mogę wpaść w rozstrój nerwowy od tego ocze-

kiwania — powiedziałam złośliwie.

— Nie jestem upoważniony do udzielania dalszych wyjaśnień...

„Płyta mu się zacięła” — pomyślałam z wściekłością.

— ...a teraz, niestety, muszę już kończyć rozmowę. Pani wybaczy...

Istny Wersal, tylko tyle, że w domu wariatów. Byłam zmuszona zająć się moim re-

montem  i przez  kilka  dni  miałam  urwanie  głowy.  Czułam  się  nieco  zaniepokojona

możliwością ewentualnego zaaresztowania mnie w momencie, kiedy mój dom przed-

stawiał  najgorsze  pobojowisko.  Na  szczęście  remont  się  skończył,  a ja  ciągle  jeszcze

przebywałam na wolności.

I wtedy właśnie nadeszła chwila najokropniejsza ze wszystkich. Zadzwonił do mnie

jeden z przyjaciół, którego nie widziałam od urlopu.

— Coś ty najlepszego narobiła? — spytał bez wstępów. — Już kompletnie na głowę

upadłaś? Dużo się po tobie mogłem spodziewać, ale tego, to już doprawdy nie.

Ha! Bojowy rumak w mojej duszy poderwał się na dźwięk pobudki.

— Kochany! Złoty! — wykrzyknęłam. — Mów natychmiast, co ty wiesz!

— Dużo wiem, ostatecznie znam parę osób. Po jaką cholerę zrobiłaś takie potworne

zamieszanie?

— Ależ,  skarbie  drogi,  to  nie  ja.  Ja  w ogóle  nic  z tego  wszystkiego  nie  rozumiem.

Może wreszcie ty mi cokolwiek wytłumaczysz.

— Ja bym wolał, żebyś to ty mi wytłumaczyła. Kiedy masz czas? Możesz przyjść jutro

o pierwszej do Bristolu?

Przyszłabym wszędzie o każdej porze, żeby się wreszcie czegoś dowiedzieć. Już przed

pierwszą  twardo  czekałam  w Bristolu  na  parterze.  Zaprzyjaźniony  człowiek  wszedł,

spojrzał na mnie i pokiwał głową z politowaniem.

— Jak się czujesz? — spytał troskliwie. — Nie masz gorączki? Nie dostrzegasz u sie-

bie jakichś dziwnych objawów? Muszę ci się przyznać, że się poważnie obawiam o stan

twojego umysłu.

— Przestań się wygłupiać i usiądź. I mów.

— Co mam mówić?

— To, co wiesz. Może na przykład wiesz, kto to jest ta pani, od której jadowitym gło-

62

63

sem przysłano mi pozdrowienia? — i wymieniłam nazwisko.

Przyjaciel spojrzał nagle na mnie bystro, a potem odwrócił wzrok.

— Wiem, kim jest ta pani — powiedział powoli i na chwilę zamilkł.

Czekałam w napięciu. Sięgnął po papierosa, zapalił i zaczął dalej.

— Kim był ojciec tej pani, to bez wątpienia wiesz?

— Ach, więc to jednak jego córka? Tak przypuszczałam, ale to mi nic nie wyjaśnia.

Co ja mam z nią wspólnego?

Przyjaciel znów popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem.

— Powiem ci to, co wiem, a resztę sobie sama wydedukujesz. Znałem kiedyś tę panią

jeszcze w jej panieńskich czasach. Bardzo dobrze ją znałem.

Znów zamilkł i spojrzał w dal w zamyśleniu. Nie patrząc na mnie, zaczął opowiadać

dalej. Streszczał mi biografię tej pani, a ja słuchałam w milczeniu i mroki tajemnicy za-

częły się wreszcie rozpraszać. No tak, moja genialna przyjaciółka miała jasnowidzenie:

babka siedziała... Dwa rozbite małżeństwa i to rozbite z wielkim hukiem... Związek od

kilku lat... podrywacz dużej klasy... no i babka z ostrym charakterem...

— I po diabła tyś się w to wplątała? — zakończył z wyrzutem. — Na co ci to było? To

jest związek, który się pewnie skończy małżeństwem, a tyś się wpakowała w sam śro-

dek.

— Mój drogi — powiedziałam smutnie — a skąd ja o tym mogłam wiedzieć? Czekaj,

opowiem ci, jak to wyglądało od mojej strony, to też coś niecoś zrozumiesz. Wprawdzie

on sam sobie był winien, bo trzeba było nie łgać tak bez sensu, ale przyznam ci się, że

chętnie bym go przeprosiła za te moje dowcipy. Posłuchaj.

Przyjaciel wysłuchał mojego opowiadania z przerażeniem malującym się na obliczu.

Niekiedy wydawał z siebie jęk rozpaczy.

— Wiesz, że ty jesteś rzeczywiście niebezpieczna dla otoczenia — powiedział wresz-

cie. — Nie wiadomo, kiedy można być narażonym na ataki twojego poczucia humo-

ru. Głęboko współczuję temu nieszczęśliwemu człowiekowi. Ale już go może lepiej nie

przepraszaj, bo znów nie wiadomo, co z tego wyniknie.

— Ale wszystko jedno, uważam, że zachował się idiotycznie — powiedziałam z prze-

konaniem.

— Zapewniam cię, że ja bym się na jego miejscu zachował tak samo. Zastanów się,

przecież on ciebie nie znał.

Tak, to prawda. Podobno trzeba się do mnie przyzwyczaić, bo dla osób, które mnie

mało znają, bywam niekiedy szokująca. Komuż normalnemu mogło przyjść do głowy,

że ja lecę nie na faceta, a na tajemnicę?

Zamilkliśmy na chwilę. Paliłam papierosa i bezmyślnie przyglądałam się wchodzą-

cym. W pewnym momencie ujrzałam wysoką sylwetkę, przystojny czarny facet w sza-

rym ubraniu. Zanim zdążyłam się przestraszyć, zobaczyłam twarz. Nie, na szczęście zu-

64

65

pełnie mi nie znaną. Spojrzałam na mego towarzysza, chcąc coś do niego powiedzieć,

i ujrzałam, że patrzy na mnie z wyraźnym podziwem.

— No, ale nerwy to masz jak postronki — powiedział z uznaniem.

Bardzo mnie to zdziwiło.

— Dlaczego?

— Na litość boską! Przecież spojrzałaś na tego faceta i nawet okiem nie mrugnęłaś.

— Na jakiego faceta? Tego, co wszedł? Ja go nie znam, dlaczego miałam mrugać?

Mój przyjaciel przyjrzał mi się uważnie i z lekkim zaniepokojeniem.

— Dowcipy sobie robisz? Cały czas mówimy o tym człowieku. Twierdziłaś, że go wi-

działaś.

— Kogo? Tego? Ależ to nie on!

— Jak to nie on? To jest pan... — wymienił wyraźnie imię i nazwisko. — Ostatecznie

znam go chyba.

Przez chwilę miałam wrażenie, że trafił mnie piorun z jasnego nieba. Bez wątpienia,

ktoś tu zwariował, możliwe, że ja. Obejrzałam się na siadającego przy sąsiednim stoliku

faceta, a potem znów spojrzałam na mojego przyjaciela. Musiałam mieć prawdopodob-

nie osłupiały wyraz twarzy, całkowicie zgodny ze stanem mojego ducha, bo na obliczu

przyjaciela też pojawiło się niebotyczne zdumienie.

— Kobieto, oprzytomnij — powiedział z gniewem. — o kim tyś mówiła przez cały

czas?

— Czekaj, czekaj — powiedziałam zduszonym głosem. — Czy jesteś pewny, że to jest

ten facet? O takim nazwisku? Spiker Polskiego Radia? Jesteś tego pewny?

— Najpewniejszy w świecie. Widziałem go mnóstwo razy.

— Boże, zmiłuj się nade mną!

Siedziałam  ogłuszona  niespodziewanym  ciosem,  a przyjaciel  przyglądał  mi  się  ze

zdumieniem i narastającym niepokojem. Nie byłam w stanie zebrać myśli. Nie, niemoż-

liwe, nie uwierzę!

Nie zastanawiając się nad tym, co robię, nie myśląc o konsekwencjach, na jakie się na-

rażam, podniosłam się od stolika i podeszłam do siedzącego obok wysokiego, przystoj-

nego faceta. Stanęłam nad nim i wpatrzyłam się w niego osłupiałym wzrokiem. Miałam

na sobie tego dnia mój najpiękniejszy kostium i nowe szpilki, byłam pięknie uczesana

i umalowana i tylko inteligencji na moim obliczu zapewne trudno się było w tej chwili

dopatrzyć. Pomimo to facet, spojrzawszy na mnie, automatycznie też się podniósł.

— Bardzo pana przepraszam — powiedziałam z rozpaczą. — Strasznie pana prze-

praszam, ale niech mi pan powie, czy to pan jest pan...

Wymieniłam nazwisko.

— Tak, proszę pani, to ja — odparł z lekkim zdziwieniem, ale bardzo uprzejmie.

— Czy pan jest tego pewien??

64

65

— Co? Ależ, droga pani, chyba jeszcze wiem, jak się nazywam.

— Możliwe — odparłam z determinacją, bo już mi było wszystko jedno. — Ale, na li-

tość boską, niech mi pan to udowodni! Błagam pana!

Pomimo  ogłupienia  malującego  się  na  twarzy,  musiałam  rzeczywiście  wyjątkowo

pięknie wyglądać, bo facet uśmiechnął się lekko i sięgnął do kieszeni.

— Służę pani moim dowodem osobistym.

Porwałam dowód jak diabeł dobrą duszę. O, święci pańscy, nazwisko jak byk! Imię,

adres, fotografia, wszystko się zgadza. Zrobiło mi się słabo. To przecież tego człowieka ja

cały czas prześladowałam, a to nie on. Nie on!!!

— Proszę pana — powiedziałam z jękiem rozpaczy. — Słowo honoru panu daję, że

to nie o pana chodziło. Czy pan mi to zdoła kiedykolwiek w życiu przebaczyć?

Teraz z kolei on się zdumiał niezmiernie. Wyjął mi z ręki swój dowód osobisty i pa-

trzył na mnie, wyraźnie nic nie rozumiejąc.

— Co ja mam pani przebaczyć?

— To wszystko. Te telefony i inne idiotyzmy. To ja pana prześladowałam, ale przysię-

gam panu, wzięłam pana za kogoś innego. Ja pana pierwszy raz widzę na oczy...

— Ja panią także. O czym pani mówi? Były do mnie złośliwe telefony, ale przecież to

nie pani...

— Jak to nie ja? Ja!!!

W tym momencie podszedł do nas mój przyjaciel, obserwujący cały czas te dziwną

scenę.

— Przepraszam pana — powiedział spokojnie — pozwoli pan, że wyjaśnię to nie-

porozumienie,  bo  moja  znajoma  jest  nieco  zdenerwowana.  Czy  możemy  na  chwilę

usiąść?

Usiedliśmy i już nawet powietrze dookoła nas było zdumione. Przyjaciel pokrótce

przedstawił sprawę od mojej strony. Pan, siedzący z nami przy stoliku, zamiast się uspo-

koić, usłyszawszy wyjaśnienie, wydawał się coraz bardziej wstrząśnięty. Wreszcie powie-

dział pięknym, niskim, miękkim głosem...

— Drodzy państwo, zdaje się, że zamieszanie zrobiło się podwójne. Ja mam dosko-

nałą pamięć wzrokową i to na pewno nie pani była tą panią, która mnie zatrzymała,

kiedy jechałem samochodem po dwunastej w nocy, mniej więcej miesiąc temu. Padał

deszcz  i podwiozłem  tę  panią  do  Śródmieścia.  Ta  pani  dowiedziała  się,  kim  jestem,

i dzwoniła do mnie do pracy, a potem zaczęła dzwonić do domu...

— Nie — przerwałam, ciągle pełna rozpaczy. — Do domu to ja...

— Ale ja myślałem, że to ona, i bardzo mi się to nie podobało, bo ja z tą panią nie za-

mierzałem nawiązywać żadnej bliższej znajomości. Nie znałem jej nazwiska i, szczerze

mówiąc, nie interesowało mnie, kim jest i jak się nazywa. Dopiero kilka ostatnich roz-

mów z nią dało mi coś niecoś do myślenia. Już przy jej ostatnim telefonie do pracy nie

66

67

ukrywałem tego, że wolałbym te kontakty zakończyć. Przez kilka dni był spokój, a po-

tem zaczęły się te telefony do domu...

— To dlatego pan wybuchnął od razu z taką awanturą?

— Oczywiście. Ma pani głos bardzo do niej podobny. Jeśli to istotnie była pani?...

— Ja, na pewno! Mogę panu zaraz zacytować pańskie wypowiedzi.

— Niech pani tego lepiej nie robi. Ja bardzo...

—  Zaraz  — przerwałam,  intensywnie  usiłując  zebrać  myśli,  bo  w głowie  miałam

jeden potężny chaos. — Zaraz. A ten pański przyjaciel? Przecież dzwonił do mnie?

— Jaki przyjaciel? To ja dzwoniłem do pani, byłem przekonany, że dzwonię do tam-

tej pani...

— A przedtem pan nigdy sam do niej nie dzwonił? I nie znał pan jej numeru tele-

fonu?

— Nie, to ona dzwoniła do mnie. Dopiero jak zaczęła dzwonić do domu... to znaczy,

jak pani zaczęła dzwonić do domu, to mnie to zdenerwowało. W rezultacie wyłapałem

pani numer telefonu. I to panią mam nagraną na taśmę, a nie ją?

— Wygląda na to, że mnie...

— Masz ci los — powiedział z zakłopotaniem. — Bardzo panią przepraszam.

— Nie, to ja pana bardzo przepraszam.

— Już się państwo wystarczająco przeprosiliście — wtrącił stanowczo mój przyjaciel.

— Pan z pewnością na kogoś czeka, a na nas już czas. Mówiłaś, że masz o wpół do trze-

ciej jakąś konferencję? Zwracam ci uwagę, że jest dwadzieścia po drugiej.

Siedziałam zgnębiona i pełna rozpaczy. Co on mi tu zawraca głowę jakąś konferen-

cją, co mnie obchodzi konferencja. Po jakiego diabła ja robiłam tyle wysiłków? I to nie-

prawdopodobne podobieństwo głosów... i te zbiegi okoliczności... Czy to aby na pewno

były zbiegi okoliczności...? A nie czyjeś świadome działanie?... „Uprzedzam cię, że cię

zdekonspiruję”... ”Proszę cię uprzejmie”... Ta pewność siebie w nienagannie uprzejmym

tonie... i tak się idealnie wszystko zgadzało...

Westchnęłam rozdzierająco i wróciłam do okropnej rzeczywistości. Niewinnie prze-

śladowany mówił:

— ...ale myślę, że się państwo pozwolą zaprosić na kawę? Tak niezwykle rozpoczęta

znajomość...

— Wykluczone — przerwał mój podły przyjaciel. — Mnie pan może zaprosić, jej nie.

Ta kobieta jest zdolna doprowadzić do obłędu całe miasto, zresztą sam pan miał próbki

jej temperamentu. Nie zgadzam się na to, żeby ktokolwiek w mojej obecności zawierał

z nią znajomość. Potem bym sobie czynił wyrzuty, że nie zapobiegłem nieszczęściu.

— Pomimo to mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy...

Wyszliśmy z Bristolu w milczeniu. Przyjaciel przeprowadził mnie na drugą stronę

ulicy i ustawił twarzą w kierunku mojego biura.

66

67

— Idź — powiedział — konferencję masz. I, na miłość boską, nabierz odrobinę rów-

nowagi umysłowej...

Poszłam przed siebie, bo cóż mi innego pozostało? Nawet się niewiele spóźniłam, ale

o czym była mowa na tej konferencji, do dziś nie potrafię sobie przypomnieć. I, co naj-

dziwniejsze, wracając do domu, nie wpadłam pod żaden samochód, nie zapomniałam,

gdzie mieszkam, i nawet się nikt za mną na ulicy specjalnie nie oglądał...

I co teraz? Co ja mam teraz zrobić? Już rzeczywiście wszystko przepadło?

Chyba tak...

Nigdy w życiu nie dowiem się, kim był człowiek, który, przypadkiem włączywszy się

w mój telefon, uratował moje nadpęknięte serce i który — przysięgam — na pewno ist-

niał...

CZĘŚĆ II

Człowiek, siedzący za biurkiem naprzeciwko mnie, przyjrzał mi się z uśmiechem na

ustach, ale bez uśmiechu w oczach. Przyjrzałam mu się wzajemnie, rozważyłam sytu-

ację i postanowiłam mówić prawdę.

— Dobrze — powiedziałam — zrelacjonuję panu tę hecę. Ale uprzedzam pana, że to

może długo potrwać.

— Nie szkodzi, marny mnóstwo czasu. Tu są papierosy, a zaraz nam przyniosą kawę.

Cieszę się, że się pani zdecydowała... Proszę, niech pani mówi.

Westchnęłam ciężko i zaczęłam...

Po  dobrej  godzinie  w pokoju  było  pełno  dymu,  na  stole  stały  szklanki  po  kawie,

a pan po drugiej stronie biurka słuchał bez komentarzy z wyraźnym zainteresowaniem

na obliczu. Zamilkłam na chwilę, bo mi zaschło w gardle.

— Nie powiem panu ani słowa więcej, dopóki nie dostanę chociaż odrobiny wody

sodowej — oświadczyłam.

— Natychmiast będzie cały syfon! Niech pani mówi dalej, to zaczyna być coraz bar-

dziej interesujące.

... Po wszystkim, co mnie spotkało, wpadłam w przerażającą depresję. Rzadko mi się

zdarza taki stan doskonałej apatii i zniechęcenia, ale tym razem ten stan doszedł do ze-

nitu. Życie zrobiło się beznadziejnie obrzydliwe i doprawdy nie widziałam żadnego po-

wodu, dla którego warto byłoby w ogóle się rodzić.

Siedziałam  w pracowni  razem  z Januszem  i Wiesiem,  i wszyscy  troje  byliśmy  za-

jęci pracą. Wiesio robił makietę pagórkowatego terenu, na którym miał stanąć kom-

pleks budynków mieszkalnych, Janusz kreślił elewacje, a ja kończyłam detale stalowej

bramy w ogrodzeniu. Odwracając rysunek na drugą stronę spojrzałam na nich, patrzy-

łam przez chwilę i nagle dotarła do mnie świadomość tego, jak idiotyczne i groteskowe

są nasze poczynania. Siedzi w pokoju troje dorosłych ludzi z wyższym wykształceniem.

Jedno z nich z przejęciem wycina z plasteliny prostopadłościany o kubaturze pół cen-

tymetra sześciennego. Drugie w skupieniu dziubie redisówką w kalkę, stawiając na niej

nieprzeliczone roje kropek, a trzecie, to znaczy ja, pracowicie zamazuje ołówkiem po

70

71

lewej stronie nieforemne figury geometryczne. Na litość boską, po to było kończyć studia, uczyć się tyle lat, żeby teraz wykonywać takie czynności?

— Januszek, jak myślisz? — spytałam. — Gdybyś się tak z rok mniej uczył, to pew-

nie byś nie dał rady?

Janusz spojrzał na mnie błędnym wzrokiem.

— Co bym nie dał rady?

— Stawiać tych kropek.

— Jakich kropek?

— Popatrz, co masz przed sobą, i zastanów się, co robisz.

Janusz patrzył na mnie nie pojmując, o co mi chodzi.

Spojrzał na stół przed sobą, a potem znów na mnie ze zdumieniem i niepokojem

w oczach.

— O co chodzi? Coś źle zrobiłem?

Pokiwałam głową i westchnęłam smutnie.

—  No  widzicie?  Tak  go  te  frapujące  czynności  ogłupiły,  że  sobie  nawet  nie  zdaje

sprawy z tego, co robi. Zastanówcie się, czym my w tej chwili jesteśmy zajęci, i powiedz-

cie mi: czy na pewno do tego stukania patykiem po kalce i grzebania w plastelinie po-

trzebny jest dyplom? Może by nam matura wystarczyła?...

Obydwaj patrzyli na mnie pełnym zainteresowania spojrzeniem, nieco zaskoczeni

moimi dziwnymi refleksjami. Po chwili spojrzeli na siebie nawzajem i wreszcie do nich

dotarło.

— Rzeczywiście, mamy dziś wyjątkowo idiotyczne zajęcia — powiedział Wiesio, nie

wiadomo dlaczego wyraźnie tym faktem uradowany.

— Witolda nie ma — dodał Janusz spojrzawszy na stół przede mną. — On ratuje

nasz honor.

Istotnie, czwarty, chwilowo nieobecny, spełniał czynności wymagające kolosalnego

wysiłku umysłowego. Wkreślał cyrklem drzewa na planie sytuacyjnym. Rzeczywiście,

zawsze co kółka, to nie kropki...

Wróciliśmy  do  naszych  skomplikowanych  zajęć.  Zamierzałam  snuć  dalej  ponure

rozważania, wiodące nieodparcie do wniosku, że wyższe studia nie mają żadnego sensu,

ale zadzwonił telefon.

— Do ciebie — powiedział Janusz.

Wzięłam do ręki słuchawkę.

— Jak się masz, moja droga — usłyszałam znajomy głos zaprzyjaźnionej pani z Re-

dakcji. — Czy możesz mi powiedzieć, co ty sobie właściwie myślisz?

Zdziwiłam się.

— Myślę? Jak to? Ja w ogóle nic nie myślę...

— Tak właśnie przypuszczałam i muszę ci się przyznać, że mnie to coraz bardziej

70

71

martwi. Czy ty wreszcie przestaniesz robić ze mnie idiotkę? Czy ty mi dasz ten artykuł

o domach kultury?...

Gdybym nie siedziała, bez wątpienia ugięłyby się pode mną nogi. Artykuł o domach

kultury!...

— ... Jak długo jeszcze ja mam świecić za ciebie oczami przed moim szefem?! Już

drugi numer zapycham byle czym, bo do ostatniej chwili zostawiam miejsce na twój

przeklęty artykuł!...

Oczywiście, wiedziałam, że mnie dziś coś złego spotka. Jest środa, we wszystkie środy

spadają na mnie rozmaite ciosy i nieszczęścia.

— Przestań! — jęknęłam. — Przestań, nie znęcaj się nade mną! Dam ci ten cholerny

artykuł, dam, już w tym tygodniu!

— Obiecujesz mi już drugi miesiąc...

— Tym razem dam ci na pewno, tylko ucichnij! Już go napisałam, zabrakło mi kon-

ceptu na zakończenie. Ale przysięgam, że się skupię, i dostaniesz go najdalej w sobotę.

— Ostatni raz ci wierzę. Jeżeli mi go nie dasz do poniedziałku rano!...

— Dobrze, już dobrze, dam!...

Kropki, kreski, plastelina i sens wyższych studiów przestały mnie nagle obchodzić.

Telefon z Redakcji przypomniał mi nie tylko ten wstrętny artykuł, który, częściowo na-

pisany,  w wirze  późniejszych  wydarzeń  zupełnie  wywietrzał  mi  z głowy,  ale  przypo-

mniał mi także te późniejsze wydarzenia...

Zanim jeszcze wpadłam ostatecznie w moją przeraźliwą chandrę, zdążyłam popełnić

ostatnie głupstwo. W przypływie zamroczenia zadzwoniłam jeszcze raz do mojej ofiary.

W głębi duszy miałam cichą nadzieję wyjaśnić choć część wątpliwości, które mi mgli-

ście chodziły po głowie.

Zdawało  mi  się,  że  przecież  facet  powinien  się  zainteresować  faktem  posiadania

w Warszawie prawie sobowtóra, a może nawet powinien o nim wiedzieć i znać go przy-

najmniej  z widzenia? A przy  tym  nieco  niewyraźna  wydawała  mi  się  sprawa  owego

przyjaciela, który zapowiadał mi przez telefon niesprecyzowane kataklizmy.

Wnosząc  z uprzejmości  okazywanej  przez  tego  pana  w Bristolu  w dramatycznych

chwilach  wyjaśnień,  mogłam  oczekiwać,  że  przez  telefon  będzie  rozmawiał  ze  mną

równie uprzejmie. Tymczasem nastąpiło coś dziwnego. Pan był uprzejmy, ale lodowa-

to. Ton rozmowy był taki, że mi się błyskawicznie odechciało czegokolwiek dowiady-

wać. Odniosłam nieodparte wrażenie, że on mnie podejrzewa o jakąś potężną mistyfi-

kację, mającą na celu uwiedzenie go, usidlenie, wykorzystanie i Bóg wie co jeszcze. Mój

duch przekory nawalił i nie wszedł do akcji, zdenerwowało mnie to, napełniło niesma-

kiem i do reszty zdegustowało.

Na domiar złego pan z pokoju trzysta trzydzieści sześć zaraz potem wyjechał bez

pożegnania i tak zostałam, dubeltowo nieszczęśliwa, obrażona i winna mu pięćset zło-

72

73

tych.

A teraz Redakcja upominała się o zaległy artykuł!...

Fragmentarycznie uwieczniony płód mojego ducha gdzieś mi zginął. Przewróciłam

do góry nogami całe mieszkanie, stwierdzając niezbicie, że wpadł jak kamień w wo-

dę. Pisałam go kawałkami na różnych rzeczach i w różnych okolicznościach. Zaczęłam

w domu, w cienkim, żółtym zeszycie, potem miałam trochę w notesie, napisane w cza-

sie wyjątkowo nudnej Rady Technicznej, a resztę na wielkim kawale papieru w kratkę,

który wetknęłam potem do tego żółtego zeszytu. Możliwe zresztą, że zeszyt nie był żółty,

tylko zielony, w każdym razie niezależnie od koloru diabli go wzięli i z całej twórczości

został mi tylko ten kawałek w notesie.

Kawałek w notesie był zupełnie nieźle napisany, więc ogarnęło mnie jeszcze więk-

sze przygnębienie, bo nie ma nic gorszego, niż pisać coś, co się już raz dobrze napisało

i czego sobie w żaden sposób nie można przypomnieć. Ale nie miałam innego wyjścia.

Wzięłam ten notes, papier, papierosy, nalałam sobie herbaty i ulokowałam się na tap-

czanie, pełna rozgoryczenia i nienawiści do siebie samej, do macierzystej Redakcji i do

całego świata.

„Przekleństwo  ciąży  nad  moim  związkiem  z domami  kultury  — pomyślałam.

— Jeszcze teraz tylko telefonu brakuje”.

I wtedy właśnie zadzwonił telefon...

Niewinny dźwięk rozległ się jak głos przeznaczenia. Okoliczności były zupełnie takie,

jak powinny być: nastrojowa lampka nad tapczanem, dookoła stosy szpargałów, w mo-

jej duszy przygnębienie i wściekłość oraz wisząca nad tym wszystkim wizja nieszczę-

snych domów kultury. Zanim sięgnęłam po słuchawkę, patrzyłam na nią przez chwilę,

usiłując zgasić w sobie wybuchłą nagle bezsensowną, idiotyczną nadzieję.

— Słucham — powiedziałam wreszcie, po trzecim sygnale.

— Cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden?

— Tak, słucham...

— Jest szef?

— Co?

— Jest szef? Prędzej!

Niespodziewane pytanie zaskoczyło mnie tak, że przez krótką chwilę nie wiedzia-

łam, co odpowiedzieć, zwłaszcza że przed pytaniem usłyszałam przecież mój własny

numer. Głos w telefonie  był  ostry,  natarczywy, gniewny i bardzo mi się nie podobał.

Zamiast wyjaśnić oczywistą pomyłkę, wpadłam w jeszcze większą wściekłość i poczu-

łam gwałtowną antypatię do rozmówcy.

— Nie, proszę pana, nie ma szefa — powiedziałam z jadowitą uprzejmością. — Dostał

boleści po zsiadłym mleku i wyszedł.

— Co takiego? Wyraźniej!

72

73

— Wyszedł! — ryknęłam z furią, bo mnie ten rozkazujący głos zdenerwował i było

mi zupełnie obojętne, czy to, co mówię, ma jakiś sens.

— Powtórzyć natychmiast, jak wróci: akcja „Szkorbut” rozpoczęta. M-2 w rejonie sto

cztery, codziennie zero dwadzieścia. Ustalić sygnał. Zapamiętacie?

— Niewątpliwie zapamiętamy — zapewniłam go zgryźliwie. — Do końca życia.

—  Synchronizacja  jest  konieczna  — objaśnił  mnie  jeszcze  antypatyczny  głos.

— Wyłączam się, koniec meldunku.

— Bardzo się cieszę — powiedziałam i odkładając słuchawkę, wzruszyłam ramiona-

mi. Udzielona mi informacja była całkowicie niezrozumiała. Zastanawiałam się nad nią

przez chwilę, ale uznałam, że to albo pomyłka, albo głupi dowcip, i przestałam się zasta-

nawiać, natomiast moja wściekłość i przygnębienie wzrosły do monstrualnych rozmia-

rów. Doskonale wiedziałam, że biorąc się na nowo za artykuł o domach kultury pod-

świadomie czekałam na zupełnie inny telefon, telefon, który nie byłby głupią pomył-

ką...

Siedziałam nad kartką z długopisem w ręku i od czasu do czasu pisałam pozbawione

sensu zdania. Czułam się nieszczęśliwa od stóp do głów, a świadomość nie wypełnia-

nia wiszącego mi nad głową obowiązku denerwowała mnie coraz bardziej. Wreszcie do-

szłam do kulminacyjnego punktu twórczości, a mianowicie napisałam: „Dom kultury

musi straszyć”. Przyjrzałam się temu, co napisałam, najpierw bezmyślnie, a potem nagle

absurdalność tej wypowiedzi uderzyła mnie do tego stopnia, że oprzytomniałam. Jakie

straszyć, dlaczego straszyć? Wszystko, tylko nie straszyć! Widocznie mam już nieprze-

ciętnego fijoła, skoro takie bzdury wypisuję, najwyższy czas wrócić do równowagi!

Chęć  powrotu  do  równowagi  mogła  być  tylko  pobożnym  życzeniem,  bo  równo-

waga była ode mnie oddalona o lata świetlne. Ale głęboko zakorzenione poczucie obo-

wiązku zmusiło mnie do gigantycznych wysiłków i wreszcie, późną nocą, udało mi się

odrobinę zainteresować zaplanowanym tematem. Skutek tego zainteresowania był taki,

że początek artykułu nabrał nieco sensu, ale do pracy pojechałam nieprzytomna z nie-

wyspania.

Najprostsze  czynności  zawodowe  wydawały  mi  się  szalenie  skomplikowane.

Skończyłam moją bramę i zabrałam się do przerabiania projektu, który niegdyś tworzył

Janusz, a w którym musiały znaleźć odbicie aktualne fanaberie inwestora. Usilnie stara-

łam się możliwie mało przerobić i możliwie dużo zostawić, bo jedyne, do czego byłam

zdolna, to bezmyślne kreślenie po Januszu.

Parę minut po dwunastej ugrzęzłam nad zawiłym problemem. Na przekroju podłuż-

nym były wypisane jakieś dziwne wymiary, ale nie było żadnego elementu, którego by

dotyczyły. Bardzo długo siedziałam, zastanawiając się nad tym, co ten Janusz takiego

mógł mieć na myśli. Moje wysiłki umysłowe nie dały żadnych rezultatów, więc wreszcie

postanowiłam go o to zapytać. Mogłam to bez trudu uczynić od razu, ale w tym stanie

74

75

ducha najprostsze rozwiązania nie przychodziły mi do głowy.

Zanim  go  zapytałam,  wpadły  mi  nagle  w ucho  dźwięki,  rozprzestrzeniane  przez

radio. Dziennik południowy...

Przez chwilę słuchałam, pełna niechęci i rozgoryczenia.

— O — powiedziałam — chłopaki, słuchajcie. Moja ofiara czyta.

Wiesio i Janusz podnieśli głowy i słuchali z zaciekawieniem, bo moje osobliwe kon-

takty z czytającym były im doskonale znane. Piękny, dźwięczny głos mówił: ”...zostanie

sprowadzone do Polski sto osiemdziesiąt ton bułgarskich pomidorów”.

— Ciekawe... — powiedział Wiesio w zamyśleniu.

Ocknęłam się nagle.

— Janusz, chodź no tu — powiedziałam z westchnieniem. — Coś ty tu zwymiaro-

wał? Powietrze?

— Jakie powietrze? — spytał Janusz nieufnie, podnosząc się od stołu. — Co ty wy-

gadujesz?

Pokazałam mu dziwne miejsce.

— Rzeczywiście. Czekaj, co ja tu mogłem zrobić?

Pochylił się nad stołem, oparł na nim łokcie i brodę na rękach i przez chwilę oby-

dwoje przyglądaliśmy się tajemniczym wymiarom jednakowo bezmyślnie.

— Też mi głupie pytania zadajesz — powiedział z niesmakiem. — Skąd ja mogę pa-

miętać, co ja tu robiłem trzy miesiące temu.

— No przecież chyba coś myślałeś?

— No na pewno myślałem, tylko co?

— Może tu coś miało być i zapomniałeś dorysować?

— Zaraz, zaraz... Chyba już wiem, weź przekrój poprzeczny...

Zaabsorbowani odgadywaniem minionych procesów myślowych Janusza nie zwra-

caliśmy uwagi na Wiesia, który wstał z krzesła i podszedł do telefonu. Usiadł, wykręcił

numer i poprosił o jakiś wewnętrzny. Rozłożyłam przekrój poprzeczny.

— Jest! — zawołał Janusz. — Studzienka zbiorcza w kanale.

— Rzeczywiście, w poprzecznym jest, a w podłużnym nie ma. Zapomniałeś naryso-

wać? Na ogół bywa odwrotnie, rysuje się element, a zapomina o wymiarach...

— Ja jestem taki oryginalny. To teraz ty ją dorysuj...

Wiesio dostał połączenie i poprosił kogoś do telefonu. Z niewyspania miałam fatal-

nie spóźniony zapłon i nazwisko, które wymienił, nie dotarło do mnie we właściwym

czasie. Kiedy porzuciłam studzienkę i zerwałam się z krzesła, było już za późno.

— Wiesiu, na litość boską! Co robisz?!...

— Chcę go zapytać, po czemu będą te bułgarskie pomidory — wyjaśnił mi Wiesio

uprzejmie, zasłaniając ręką mikrofon i natychmiast odsłaniając. Widocznie tamten pod-

szedł już do telefonu. Przeraziłam się śmiertelnie i zupełnie zgłupiałam. Rany boskie, co

74

75

mu do głowy strzeliło, przestańmy się wreszcie czepiać tego człowieka!...

— Wiesiu, to nie on! — krzyknęłam rozdzierająco. — Na litość boską, zostaw go!

Znów mnie posądzi!...

— Bardzo pana przepraszam — powiedział Wiesio do telefonu, patrząc na mnie, wy-

raźnie zaskoczony. — Czy może mnie pan poinformować, po czemu będą te bułgarskie

pomidory?

Wydzierając sobie włosy z głowy, wykonywałam przed nim skomplikowaną panto-

mimę, która miała mu dać do zrozumienia, że popełnia tragiczny błąd. Bałam się ode-

zwać,  żeby  tamten  mnie  przypadkiem  nie  usłyszał.  Telefon  działał  dziwnie  dobrze.

Wiesio trzymał słuchawkę daleko od ucha i bez trudu usłyszeliśmy odpowiedź.

— Po dwa złote i dwadzieścia groszy.

Zamarłam w figurze pantomimy. Oczekiwałam awantury i ta odpowiedź zaskoczyła

mnie  zupełnie.  Patrzyłam  tępym  wzrokiem  na Wiesia,  a Wiesio  tak  samo  patrzył  na

mnie, równocześnie mówiąc do telefonu:

— Za kilo?

— Nie, za mendel.

— To bardzo się cieszę, proszę pana, że tak tanio.

— Właśnie, i tak dużo, prawda?

— I długo to ma trwać?

— Dwa do trzech tygodni.

— Bo już się martwiłem, że pogniją...

— Wykluczone, proszę pana, zamrożone...

Bóg raczy wiedzieć, jakie idiotyzmy wygłosiliby do siebie nawzajem, gdyby nie to, że

Wiesio, spłoszony moją reakcją, czuł się nieco niepewnie i wolał nie nalegać na dalsze

informacje.

— To bardzo panu dziękuję — powiedział uprzejmie i z wielką wdzięcznością.

— Ależ proszę bardzo, nie ma za co.

Odłożył słuchawkę, dzięki czemu mogłam nieco ochłonąć i wrócić do normalnej po-

zycji.

— Zdumiewające — powiedziałam. — Powinien był zrobić potworną awanturę.

— Dlaczego? Przecież cię chyba ze mną nie kojarzy? A w ogóle co to znaczy, że to nie

on? Nie rozumiem?

—  Jak  to,  nie  mówiłam  ci?  Widziałam  go  w Bristolu,  to  zupełnie  inny  facet.

Prześladowałam go niewinnie.

— Ale to on ci przecież wymyślał przez telefon?

— On, ale mnie nie o niego chodziło...

Wyjaśniłam  Wiesiowi  szczegółowo  całe  nieporozumienie.  Słuchał  i kręcił  głową

z niesmakiem.

76

77

—  Ja  się  już  pogubiłem  w tych  facetach.  Mnie  się  nie  podoba  ten,  co  wymyślał.

A który z nich właściwie ma na imię Janusz?

—  Obawiam  się,  że  obydwaj.  Ten  na  pewno,  a tamten  prawdopodobnie. W ogóle

tych Januszów do cholery i trochę, jak psów.

— Właśnie — powiedział Janusz z goryczą. — Ja chyba imię zmienię. Ten twój z Ło-

dzi też Janusz?

— Janusz. Prześladuje mnie to imię, zwariować można.

— Ja bym go chciał zobaczyć — powiedział Wiesio z uporem.

— Którego?

— Tego, co robił awantury. Może zadzwonić do niego i poprosić o spotkanie?

— Po pierwsze, na pewno odmówi, a po drugie, po co?!

— Tak sobie. Nie lubię facetów, którzy wymyślają kobietom.

— No to co, pobijesz go? Już teraz za późno, przedawnione. I w ogóle dajmy mu już

spokój, ja z nim nie chcę mieć nic do czynienia. Dowiedziałam się o nim różnych ta-

kich rzeczy...

Wiesio nie wydawał się przekonany i zaczęłam żywić poważne obawy, że teraz z ko-

lei on wymyśli coś głupiego, a podejrzenie padnie, oczywiście, na mnie. Zaniepokoiło

mnie to, zdenerwowało i znów wpędziło w ponurą depresję, napełniając żywą niechę-

cią do siebie, do otoczenia i do całego świata...

Nie sądzone mi było spokojnie napisać tego nieszczęsnego artykułu. Zaraz po po-

wrocie do domu przygotowałam sobie warsztat pracy, zamierzając oddać się twórczym

wysiłkom. Okno było szeroko otwarte, bo wiosna wybuchła nieoczekiwanie i zrobiło się

nagle ciepło. Zza tego okna dobiegał mnie dziwny, denerwujący odgłos, powtarzający

się rytmicznie. Brzmiało to tak, jakby pffff... pffff... przy czym to „pfff” rozlegało się jak

potężny ryk po całej dzielnicy. Nie mogłam tego wytrzymać, podniosłam się z tapczanu

i stanęłam w oknie. Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie podwórza, jakaś kobieta na

balkonie nabierała wody w usta i imponującą fontanną pluła na kwiatki.

Zdawałoby się, że balkon to jest element, który ma ograniczone wymiary. Jej balkon

ze  świeżo  posadzonymi  kwiatkami,  wnosząc  z czasu  trwania  tego  plucia,  ciągnął  się

we wszystkie strony w nieskończoność. Pomyślałam sobie, że jednak zakaz posiadania

broni palnej ma swój głęboki sens...

Od wpatrywania się okropnym wzrokiem w plującą kobietę oderwał mnie dźwięk

telefonu. Doprowadzona tym ryczącym „pffff” do ostatecznej furii, gwałtownie chwy-

ciłam słuchawkę. Ktokolwiek to był, niechaj Opatrzność nad nim czuwa, bo cała moja

wściekłość spadnie na jego głowę!

— Słucham! — warknęłam.

— Cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden?

— Tak!

76

77

— Akcja „Szkorbut”...

Pomimo irytacji zdałam sobie sprawę, że słyszę zupełnie inny głos niż poprzednim

razem. Błyskawicznie pomyślałam, że widocznie pół miasta postanowiło robić mi zło-

śliwe dowcipy i ze złości zrobiłam się nagle uprzejma.

— Co mają znaczyć te wygłupy? — spytałam lodowatym, ale szalenie wytwornym

tonem.

—  Jakie  wygłupy,  to  nie  ich  wina!  — zawołał  głos,  wyraźnie  zdenerwowany.

— Synchronizacja nawaliła, dlaczego nikt nie odbierał sygnałów?!

Trzeba  przyznać,  że  mnie  zaskoczył. W stanie  furii  reagowałam  nieco  inaczej  niż

normalnie i znów, zamiast wyjaśnić pomyłkę, wzięłam czynny udział w dialogu.

— Jak to dlaczego? Stanowiska były źle wybrane — powiedziałam złośliwie. Słowo

„sygnały” skojarzyło mi się, nie wiadomo dlaczego, z puszczaniem zajączków w słońcu

lusterkiem i oczyma wyobraźni błyskawicznie ujrzałam człowieka, puszczającego te za-

jączki gdzieś w otwartym terenie, źle ustawionego i zasłoniętego pagórkiem, tak że go

nie było widać.

— Możliwe — powiedział głos w telefonie z powątpiewaniem. — Teraz będzie rejon

sto dwa, M-2 i M-4. Jutro, dwudziesta trzecia. Koniec meldunku.

Znów zaskoczona tą odpowiedzią chciałam go zapytać, jak sobie wyobraża puszcza-

nie zajączków o dwudziestej trzeciej, ale nie zdążyłam, bo się rozłączył. Nieinteligentnie

przyglądałam się przez chwilę trzymanej w ręku słuchawce. O co mu mogło chodzić?

M-2 i M-4 to są bloki z gruzobetonu, kradnie gdzieś materiały budowlane czy co?

Dziwaczna rozmowa rozładowała trochę moją wściekłość, kobieta na balkonie prze-

stała wreszcie pluć, więc znów usiadłam do pisania. Byłam w połowie dzieła, kiedy za-

dzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę z zainteresowaniem, bo już zaczęłam zabobon-

nie wierzyć, że rozmyślania o domach kultury ściągają na mnie jakimś cudownym spo-

sobem same dziwne rzeczy, tak jak piorunochron ściąga pioruny.

— To ty? — spytała moja odwieczna, wyjątkowa przyjaciółka, Janka, i natychmiast

dodała tajemniczo: — Widziałam twojego przyjaciela.

— Jakiego przyjaciela?

—  No  to  nie  przyjaciela  — pośpiesznie  poprawiła  się  przyjaciółka.  — Twojego

śmiertelnego wroga.

— Jakiego wroga?!

— Wroga z psem!

— Ach!...

Już mnie widocznie muszą dzisiaj tym człowiekiem prześladować. Najpierw Wiesio,

teraz Janka... Przepadło. Wbrew niechęci poczułam zainteresowanie jej wrażeniami.

— Chciałaś powiedzieć: moją ofiarę? — powiedziałam z przekąsem.

— Może być ofiarę, chociaż jeszcze nie słyszałam, żeby ofiary tak się odnosiły do

78

79

swoich prześladowców. Moim zdaniem to wróg!

— Dobrze, niech ci będzie wróg. Gdzie go widziałaś?

— Na schodach.

—  Czy  nie  mogłabyś  się  wypowiadać  precyzyjniej.  Na  jakich  schodach?

Ruchomych?

— Nie, na jego schodach. On mieszka na Starym Mieście, tak? Jestem pewna, że to

był on!

— Po pierwsze skąd wiesz? A po drugie, co, u diabła, robiłaś na jego schodach?

— Byłam u tej Mańki, co ze mną pracuje, w godzinach pracy. Wiesz, ona tam miesz-

ka, na Starówce. Stałam pode drzwiami i dzwoniłam, a tam nikogo nie było, mogłam

sobie dzwonić dowolnie długo. Usłyszałam, że ktoś schodzi po schodach, i pomyślałam,

że byłoby świetnie, gdybym tak nagle trafiła właśnie na niego, więc się obejrzałam i wy-

obraź sobie, to był on!

— Skąd wiesz?!

— Poznałam go natychmiast z twojego opisu. Czarny, dwa metry i ulizany.

— Ulizany?

— Ulizany do tyłu.

— Właśnie, do tyłu! I mniej więcej w takim wieku, no i ten pies! Takie wielkie, czarne

bydlę! O Boże, jaki on wielki!

— Jeszcze urośnie. Mówiłam ci, że to są bardzo duże psy. No i co?

— Szedł po schodach na dół z tym psem. Mnie było wszystko jedno, więc się odwró-

ciłam tyłem do drzwi i wytrzeszczyłam na niego oczy.

— Nie zwrócił na ciebie uwagi?

— Musiałby być ślepy. Oczywiście, że zwrócił, odwrócił się nawet jeszcze raz, jak już

zszedł niżej, a ja ciągle stałam tyłem do drzwi i wpatrywałam się w niego. I oświadczam

ci, że on mi się nie podobał!

— Głupiaś! — zawołałam z gniewem, bo wróg, nie wróg, uważałam, że skoro miałam

z nim coś wspólnego, powinien być na poziomie. — Dlaczego ci się nie podobał?

— Bo on wyglądał na to wszystko — odparła Janka uroczyście.

Bez żadnych wątpliwości wiedziałam, co ma na myśli. Lata przyjaźni robią swoje.

Zastopowałam oburzenie.

— Tak sądzisz? No?

— Miał wyraz twarzy... I pies też mi się nie podobał, obydwaj mieli jednakowy wyraz

twarzy. Taki godny, nabzdyczony i odpychający. Mówię ci, i pan, i pies są pozbawieni

poczucia humoru!

—  Niemożliwe.  Nie  może  być  pozbawiony  poczucia  humoru.  Prawie  cały  czas  je

okazywał.

— Właśnie, prawie!...

78

79

— No i co zrobiłaś?

— Przestałam dzwonić, bo i tak tam nikogo nie było, i zeszłam za nim na dół. Nie

zaraz, za chwilę, bo zaraz się bałam. Widziałam ich z daleka, jak szli, okropnie dostojnie.

To jest chyba bardzo spokojny i systematyczny facet...

— Nie wiem, możliwe. Wymyślał mi dość systematycznie... No i co?

— Nic, mało ci jeszcze?

— Jak to, nic więcej nie zrobiłaś? Trzeba było podejść i poprosić, żeby ci dał dziesięć

złotych. Z Kopernikiem. Utwierdziłabyś go w jego dobrym mniemaniu o kobietach.

— Nie przyszło mi to do głowy, miałam spóźniony zapłon z wrażenia. Bardzo się cie-

szę, że go zobaczyłam. Aha, już wiem, co mi się nie podobało. On ma na twarzy wypi-

sany ten stosunek do kobiet...

—  Niech  sobie  ma.  Daj  mi  z nim  święty  spokój,  mam  go  po  dziurki  w nosie.

Popełniłam przez niego najidiotyczniejszą pomyłkę w życiu!

— Ciekawa jestem, dlaczego on potem znów tak...

— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Przypuszczam, że on równie nieżyczliwie

myśli o mnie, jak ja o nim. Obydwoje wygłupiliśmy się rekordowo...

— A tak, tego wam odmówić nie można... Odłożyłam słuchawkę z niechętnym za-

miarem powrotu do pisania. Domy kultury wzbudzały we mnie coraz większą awer-

sję...

Telefon zadzwonił, kiedy byłam już przy zakończeniu.

— Słucham — powiedziałam z lekkim roztargnieniem.

— Halo, tu Szkorbut. Akcja dziś o dwudziestej trzeciej trzydzieści...

Poczułam się nieco skołowana. Czego ci ludzie tak mącą i w ogóle ilu ich jest? Znów

inny głos, rzeczywiście chyba pół miasta się wygłupia.

— Przecież miało być jutro o dwudziestej trzeciej — powiedziałam mimo woli z roz-

paczą.

— Przyśpieszono termin, jutro będzie jawnie. Reszta bez zmian.

— Kto to widział tak kręcić i to w ostatniej chwili — odparłam z urazą. Chciałam

jeszcze dodać, że ja się nie zgadzam na takie głupie skoki w czasie, kiedy nagle uprzy-

tomniłam sobie, że jest mi przecież doskonale obojętne, kiedy będą przeprowadzać ja-

kieś niezrozumiałe akcje i że nie mam z tym nic wspólnego.

— Trudno, trzeba działać przez zaskoczenie. Nic w tym nie ma dziwnego — powie-

dział zniecierpliwionym tonem mój rozmówca i rozłączył się.

Nie zastanawiałam się nad tymi dziwnymi telefonami, tylko szybko wróciłam do ar-

tykułu, żeby nie stracić wątku. O pierwszej postawiłam ostatnią kropkę i poszłam spać.

Telefon wyrwał mnie ze snu o wpół do trzeciej. Półprzytomnie sięgnęłam po słu-

chawkę.

— Słucham...

80

81

— Szkorbut, Szkorbut... Proszę o dyspozycje!

Ktoś mówił bardzo zdenerwowanym głosem. No nie, tego już za wiele. Bardzo lubię

dowcipy, ale nie o tej porze, nie zamierzam się wdawać w środku nocy w idiotyczne

konwersacje!

— Nic z tego nie będzie — oświadczyłam stanowczo, mając na myśli to, że nie po-

zwolę  sobie  robić  kawałów  o takiej  godzinie.  Zamierzałam  natychmiast  odłożyć  słu-

chawkę,  ale  byłam  śpiąca  i miałam  zwolnione  ruchy,  wobec  czego  zdążyłam  jeszcze

usłyszeć zdumiewającą odpowiedź.

— Tak jest! Natychmiast schodzimy! — powiedział zdenerwowany głos posłusznie

i z wyraźną ulgą. Rozłączył się szybciej niż ja.

I  dopiero  teraz  uderzyła  mnie  niezwykłość  tych  rozmów.  Powoli  odłożyłam  słu-

chawkę na aparat i oparłam się o poduszkę, nagle rozbudzona. Patrzyłam w ciemność

szeroko  otwartymi  oczami  i czułam,  jak  serce  zaczyna  mi  bić  rozkosznym  niepoko-

jem.

Wreszcie, po raz pierwszy, obudziła się we mnie myśl, że to nie jest zwyczajna pomył-

ka. Zwyczajna pomyłka zdarza się raz albo dwa razy i na ogół polega na pomyleniu nu-

meru telefonu, a tu przecież dzwonią systematycznie, wymieniając przy tym wyraźnie

numer, który należy do mnie od wielu lat. Głupie dowcipy? Niemożliwe, ileż osób mu-

siałoby w tym brać udział, a poza tym komu by się chciało dzwonić o trzeciej w nocy

wyłącznie dla robienia kawałów. A do tego ten ton głosu!... Zaangażowali samych akto-

rów? I kto? Nie, wykluczone, to nie są złośliwe dowcipy!

I  nagle  piknęło  mnie  w sercu,  bo  zdałam  sobie  sprawę  z tego,  co  to  może  być.

Schodzą...  natychmiast  schodzą... Wielki  Boże,  ależ  to  wygląda  na  szajkę  bandytów!

I ten Szkorbut... Ależ oczywiście, to jest najwyraźniej w świecie hasło wywoławcze ban-

dyckiego gangu, który przygotowuje duży skok! Telefonicznie podają sobie informacje,

rozmawiając niezrozumiałym szyfrem!...

No dobrze, szajka szajką, ale co ja w tym robię? Dlaczego, na litość boską, przycze-

pili się do mnie? Nigdy w życiu nie miałam do czynienia z żadnymi przestępcami i, jak

rozumiem, nikt z moich znajomych nie zajmował się tego rodzaju działalnością, więc

skąd im się nagle wzięło?... I o co im może chodzić? Schodzą... Skąd, u diabła, schodzą?

Ze schodów? Wnosząc ze zdenerwowania brzmiącego w głosie tajemniczego członka

bandy, coś im się pomieszało i zaistniała jakaś podbramkowa sytuacja...

Pomyślałam sobie, że to jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Przez całe życie

marzyłam o wmieszaniu się w jakąś wspaniałą, niezwykłą aferę i teraz miałoby mnie to

rzeczywiście spotkać? Cud? Niemożliwe, cud był na kościele na Nowolipkach, ale nie

u mnie w domu!

Pełna  równocześnie  zwątpienia  i nadziei  zastanawiałam  się  intensywnie  nad  tym,

skąd wytrzasnęli mój numer telefonu i co im strzeliło do głowy, żeby dzwonić właśnie

80

81

do mnie. Dlaczego do mnie?

Coś  mi  nagle  błysnęło  w głowie  i natychmiast  zgasło.  Jakaś  nieuchwytna,  mglista

myśl o czymś niesłychanie ważnym, o czym powinnam wiedzieć, a co jest przyczyną

tego przyczepienia się do mojego telefonu. Byłam pewna, że w tym coś jest, tylko co?

Co?!...

Przestałam się zastanawiać nad tajemniczą działalnością bandy i tylko usiłowałam

sprecyzować tę niejasną myśl, ale to było tak męczące, że zanim doszłam do jakichkol-

wiek rezultatów, zasnęłam na nowo. Wróciłam do tych rozmyślań nazajutrz rano, jadąc

do pracy. W dzień myśli się o wiele bardziej trzeźwo niż w nocy. Niechętnie i z żalem

doszłam do wniosku, że wspaniała afera bandy przestępców jest tylko moim pobożnym

życzeniem, a idiotyczne telefony są zemstą byłej ofiary za poprzednie prześladowania

i za te bułgarskie pomidory.

Prawdopodobnie napuścił na mnie swoich wszystkich znajomych, żeby mi życie za-

truli, no, a to są przecież ludzie przyzwyczajeni do odpowiedniej modulacji głosu...

Musiałam  wybrać  odpowiednie  zdjęcia  do  skończonego  wreszcie  artykułu.  Dzień

był piękny, słoneczny, wiosenny, więc szłam do macierzystej Redakcji okrężną drogą.

A zresztą, trzeba przyznać uczciwie, że niezależnie od pogody, ilekroć byłam w tej oko-

licy, same nogi mnie niosły pod hotel „Warszawa”. Bez sensu, bez powodu, nielogicznie

i irracjonalnie, ale jednak niosły.

Idąc rozmyślałam o tajemniczych telefonach. Niezwykły okrzyk „Szkorbut, Szkorbut”

zaczynał mnie coraz bardziej intrygować. Snułam sobie na ten temat różne przypusz-

czenia i byłam tym tak głęboko zaabsorbowana, że dopiero w ostatniej chwili zauwa-

żyłam idącego naprzeciwko mnie bardzo wysokiego faceta. Poznałam go natychmiast,

chociaż widziałam go tylko ten jeden raz w Bristolu, i miałam teraz wielką ochotę za-

trzymać się i zawołać za nim: „Dzień dobry panu”, ale powstrzymałam się od tego, bo

ten pan szedł z kobietą.

Poczułam głęboki żal, że zauważyłam ich za późno i nie zdążyłam się jej przyjrzeć.

Ostatecznie powinnam chyba obejrzeć babkę, za której rywalkę przez jakiś czas ucho-

dziłam. Westchnęłam ciężko i wróciłam do absorbujących rozmyślań o Szkorbucie.

Zdjęcia w Redakcji wybrałam bardzo szybko i już po półgodzinie byłam z powrotem

w biurze. Wiesio, Janusz i Witold pracowali, atmosfera była dość niemrawa i wszystkim

się wyraźnie chciało spać. Usiadłam przy stole i zupełnie bez zapału zabrałam się do

projektu. Wiesio ziewnął okropnie i melancholijnie zapatrzył się w radio.

— Coś nudno dzisiaj... — powiedział. — Może by zadzwonić do tego pana?

— Nie fatyguj się — odparłam niechętnie. — Nie ma go tam, przed chwilą spotka-

łam go na ulicy.

— Ale przecież słyszałem go parę minut temu — zaprotestował Wiesio.

— Pewnie z taśmy, cudów nie ma, w dwóch miejscach naraz nie przebywa.

82

83

Powiedziałam to i nagle coś mnie zastanowiło. Zaraz, kiedy to Janka oglądała go na

schodach? Wczoraj? A kiedy Wiesio maglował go o te pomidory?

—  Wiesiu  — spytałam  z lekkim  zainteresowaniem  — kiedy  ty  tam  dzwoniłeś?

Wczoraj, prawda?

Wiesio popatrzył na mnie w zamyśleniu.

— Wczoraj, oczywiście. To było tuż przedtem, zanim skończyłem te cholerną makie-

tę, a potem stłukłem pod nią szybę. A bo co?

— Nic — odparłam z roztargnieniem i zaczęłam myśleć.

Wczoraj Wiesio dzwonił i wczoraj Janka go widziała w naturze. Dzwonił jakieś dwa-

dzieścia po dwunastej... o której godzinie ona go oglądała?

Podniosłam się i podeszłam do telefonu.

— O której godzinie widziałaś go na tych schodach? — spytałam bez wstępów, bo na

intelekt ukochanej przyjaciółki mogłam ślepo liczyć. — To było wczoraj, prawda?

— Coś się stało? — spytała Janka natychmiast.

— Jeszcze nie wiem. No? Kiedy to było?

— Zaraz, czekaj, niech sobie przypomnę... Wczoraj na pewno, a o której? Wyszłam

stąd o dziesiątej, potem byłam w Pałacu Kultury, potem nie wiem, co robiłam, ale stam-

tąd wróciłam o pierwszej. Musiałam go widzieć tak gdzieś koło wpół do pierwszej albo

nieco wcześniej.

Wniosek  nasunął  mi  się  błyskawicznie  pomimo  rozpaczliwego  niewyspania.

Milczałam w tę słuchawkę tak długo, aż zaniepokoiłam tym Jankę.

— Halo, co się stało? Umarłaś tam? Nie milcz tak, bo się zdenerwowałam!

— Czekaj — powiedziałam — wezmę papierosa. Ty też weź i uzgodnijmy rysopisy.

Przyjmij do wiadomości, że tuż przed wpół do pierwszej Wiesio rozmawiał z nim przez

telefon.

— Z domu?

— Nie, z pracy. Stąd.

— Co stąd? Wiesio stąd? Ja się pytam, skąd tamten rozmawiał?

— Z rozgłośni.

— Jak to?

— Zwyczajnie. Wiesio dzwonił do niego do rozgłośni.

— On tam był?!

— We własnej osobie. Sama słyszałam aż za dobrze. Co jak co, ale ten głos poznam

na końcu świata.

— Nie rozumiem. Przecież go widziałam na własne oczy na drugim końcu miasta.

Zdążył przejechać?

— Niewykonalne. Z Mokotowa na Stare Miasto w ciągu pięciu minut, i do tego jesz-

cze wejść na drugie piętro i wyjść z powrotem z psem, żeby cię spotkać na schodach?...

82

83

Mowy nie ma!

— No to co, rozdwoił się?

— Toteż właśnie zastanawiam się nad tym, kogo ty widziałaś...

Teraz Janka zamilkła na długą chwilę.

— Nie milcz, do diabła! — zdenerwowałam się. — Mów szczegółowo, jak wyglądał!

Przez kilka minut ustalałyśmy rysopis z najdrobniejszymi detalami. Bezskutecznie,

nic nam nie dawało stuprocentowej pewności.

— Czy on nie miał niczego, po czym go można na pewno rozpoznać? — spytała

zniecierpliwiona Janka. — Żadnych znaków szczególnych?

—  Miał  — odparłam  ponuro.  — Szarą  marynarkę  ze  skórzanym  kołnierzykiem.

Ciuch, na pewno tylko jedna w Warszawie. I dwa metry wzrostu.

— Wypchaj się dwoma metrami. O Boże, gdybym coś podobnego przypuszczała, to

możesz być pewna, że kazałabym mu zdjąć jesionkę. Wszystko mi jedno, co by sobie

o mnie pomyślał!

— I znów napadłabyś na niewinnego człowieka. Nie, nic z tego, nie wchodzę do kon-

kurencji. Mam tego dosyć, on czy nie on, niech sobie lata po tych schodach z góry na

dół i z dołu do góry do dnia Sądu Ostatecznego. Nie zamierzam nic robić!

— Nie denerwuj mnie. Zdechłaś duchowo?

— Zdechłam kompletnie. Jestem w stanie zaawansowanej chandry i kicham na cały

świat. Zresztą mam co innego na głowie...

— Szkorbut?

— Szkorbut. To może być coś ciekawego. Liczę na to, że mnie wyrwie z tego głupiego

stanu...

Wbrew kategorycznym zapewnieniom nie mogłam się pozbyć nikłego zaintereso-

wania tamtym tematem. Kto by przypuszczał, że w Warszawie jest tylu jednakowych

czarnych, wysokich facetów! I do tego z czarnymi psami. Co za urodzaj na czarne psy!

Bo przecież nie uwierzę w fakt istnienia człowieka, którego po tylu wysiłkach musiałam

przenieść  w dziedzinę  mitu  i legendy,  i nie  uwierzę  w możliwość  rozwikłania  tej  po-

grzebanej na zawsze tajemnicy...

Artykuł o domach kultury musiałam jeszcze przepisać na maszynie. Wlokło się to za

mną jak kula u nogi i nie miałam innego sposobu pozbycia się tej zakały, jak tylko defi-

nitywnie ją skończyć i oddać. Telefon zadzwonił, kiedy byłam na czwartej stronie.

— Słucham...

— Halo Szkorbut! Szkorbut!

Oczywiście, że Szkorbut, cóż by innego! Byłabym zdziwiona — gdyby mnie nagle za-

niedbali. Z uwagi na bliski, już koniec mojego literackiego męczeństwa, samopoczucie

mi się znakomicie poprawiło, a co za tym idzie odzyskałam nieco przytomności umy-

słu. Czymkolwiek by ten Szkorbut był, nie mogę go wypuścić z ręki, dopóki się czegoś

84

85

konkretnego nie dowiem. Postanowiłam działać metodycznie.

— Pod jaki numer pan dzwoni? — spytałam ostro.

— Cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden.

— Tak jest, słucham.

— Rejon sto dwa spalony. M-2 odpadł z akcji...

— A M-4? — spytałam w nagłym natchnieniu.

— W porządku, działa. A-x i B-2 będą w rejonie sto jeden Zaczynamy o pierwszej.

Czy są jakieś polecenia?

— Nie — odparłam zgodnie z prawdą, bo jako żywo żadnych poleceń nie miałam.

Chciałam mu jeszcze tylko zaproponować żeby do tego rejonu sto dwa wezwał straż po-

żarną, ale nie zdążyłam, bo się rozłączył.

Automatycznie  wróciłam  do  maszyny,  usiadłam  i zapaliłam  papierosa  prawdopo-

dobnie już od tej chwili włączyłabym aktywnie do tajemniczej afery, gdyby nie nie-

uchronna konieczność dopełnienia obowiązku. Na ogół biorąc bardzo lubię pisać arty-

kuły, ale w tym jednym wyjątkowym wypadku żywiłam głęboki wstręt do zasadniczo

miłego zajęcia. Wiedziałam, że muszę go skończyć, bo inaczej nie będę w ogóle zdolna

do jakichkolwiek myślenia, a tym bardziej działania. To było coś jak potworny balon,

wypełniający do ostatnich granic wszystkie pomieszczenia, w jakich się znajdowałam,

otaczający mnie dookoła jak powietrze, gnębiący mnie bez przerwy i bez chwili wy-

tchnienia. Musiałam się go wreszcie pozbyć! Gdyby nie znienawidzony artykuł, niewąt-

pliwie już wcześniej wymyśliłabym coś głupiego, zrobiłabym to co wymyśliłam, zepsu-

łabym wszystko, bo miałam stanowczo za mało danych, żeby zadziałać inteligentnie.

Nie włączyłam się więc jeszcze, tylko zaczęłam myśleć między jednym a drugim prze-

pisywanym zdaniem, co nie wpływało najlepiej ani na przepisywanie, ani na rezultaty

myślenia.

Sensu w tym wszystkim nie ma za grosz. Dzwoni do mnie banda przestępców, z du-

żym uporem informując mnie o jakiejś idiotycznej akcji i domagając się poleceń. Można

z tego  wywnioskować,  że  zostałam  mianowana  zaocznie  hersztem  szajki  opryszków.

Akcja jest niewątpliwie nielegalna, bo żadna legalna instytucja tak głupio nie działa.

„...zespoły  artystyczne  prowadzą  ożywioną  działalność  przestępczą”.  Zatrzymałam

się,  wyiksowałam „przestępczą”  i pisałam  dalej,  równocześnie  usiłując  myśleć  logicz-

nie.  Co  on  rozumiał,  mówiąc „schodzimy”?  Skąd  mógł  schodzić  w warunkach  war-

szawskich? Ze statku nie, za zimno, statki nie kursują, szczytu góry w Warszawie nie ma.

Schodów, owszem, jest do diabła i trochę, mogli schodzić na przykład z jakiegoś stry-

chu, na którym byli zaczajeni... „ruchome ścianki pozwalają na dowolną synchroniza-

cję pomieszczeń...”

Do diabła, nie synchronizację, tylko użytkowanie! Albo zrezygnuję na razie z jednej

z dwóch wykonywanych równocześnie czynności, albo dostanę fijoła! Po namyśle zre-

84

85

zygnowałam z przepisywania.

Uznałam, że muszę się zająć zagadnieniem poważnie. Jedna nie wyjaśniona tajem-

nica w życiu w zupełności mi wystarczy, drugiej sobie stanowczo nie życzę. A być może

uda mi się wykryć jakieś wspaniałe przestępstwo i ojczyzna będzie mi wdzięczna do

grobowej deski.

Oczywiście uczyniłam to, co się zawsze w takich wypadkach robi. Dokonałam szcze-

gółowego spisu posiadanych wiadomości, które, utrwalone czarno na białym, wydały

mi się niesłychanie głupie, ponieważ nic z nich nie mogłam zrozumieć.

Doszłam jedynie do pewnych oderwanych spostrzeżeń.

Użyłam słowa „stanowiska”, a mój rozmówca nie okazał zdziwienia. Wobec tego na-

leży przyjąć, że schodzili nie ze schodów, tylko ze stanowisk. Stanowiska były w rejonie.

Co to jest rejon? Takie określenie dotyczy zazwyczaj miejsca, ale to miejsce to może być

równie dobrze fragment ulicy, dzielnica miasta, jak i wszystkie pola, lasy i łąki na tere-

nie całego kraju. Powietrza pod uwagę nie brałam, bo byłam zdania, że przy ustalaniu

wysokości nad poziomem morza, podawaliby jakieś informacje o pogodzie, tak jak na

przykład dla szybownictwa.

Banda jest liczna, bo po pierwsze za każdym razem dzwoni do mnie ktoś inny, a po

drugie mówili o sobie w liczbie mnogiej. Mają jakiegoś szefa. Szefa...

Przy szefie coś mnie tknęło, ale nie wiedziałam co. Ten szef powinien mi dać coś

do zrozumienia. Myślałam przez chwilę, nic nie wymyśliłam i zostawiłam szefa w spo-

koju.

Nadmiar  znaków  pisarskich,  którym  mnie  cały  czas  uszczęśliwiają,  to  może  być

wszystko,  od  materiałów  budowlanych  począwszy,  a na  szpiegach  wrogiego  państwa

skończywszy.  Szczerze  mówiąc,  wolałabym  szpiegów  niż  cegły.  Trzeba  będzie  zrobić

sobie spis wszystkich odpowiednich słów na M, na A i na B i zobaczyć, co z tego wy-

niknie...

Jedyna  rzecz,  jaką  podają  wyraźnie,  to  czas.  Jestem  świetnie  zorientowana,  kiedy

się coś dzieje, tylko nie mam pojęcia, co i gdzie. Przez krótką chwilę błysnęła mi myśl,

żeby może dzwonić do wszystkich komend milicji w całej Polsce, pytając, czy się przy-

padkiem gdzieś coś o takiej porze nie zdarzyło, ale szybko wybiłam to sobie z głowy.

Spokojnie, na milicję przyjdzie czas, jak już coś konkretnego odkryję.

No i najważniejsze pytanie: dlaczego, na miłość boską, dzwonią do mnie?!

I znów doznałam uczucia, że powinnam to wiedzieć i że to jest clou całej zagadki.

To coś okropnie ważnego, czego sobie, nieszczęsna, zaspana idiotka, nie mogę w żaden

sposób przypomnieć!

Ta ostatnia myśl tak mnie zmęczyła, że zakończyłam rozmyślania. Uznałam, że muszę

trzymać rękę na pulsie i postarać się o więcej wiadomości, a przede wszystkim muszę

wreszcie zrzucić z głowy tego upiora w postaci domów kultury!

86

87

Nad  upiorem  wyraźnie  ciążyło  przekleństwo.  Nie  skończyłam  go  przepisywać  tej nocy, bo byłam już zbyt śpiąca po wyczerpujących rozmyślaniach i następnego wieczoru znów usiadłam do maszyny. Oczywiście, natychmiast zadzwonił telefon.

— To ty? — krzyknęła moja przyjaciółka podnieconym głosem. — Słuchaj, widzia-

łam coś nadzwyczajnego!

Od razu mnie to zirytowało, bo oczekiwałam Szkorbutu i niepotrzebnie przywoła-

łam na pomoc wszystkie władze umysłowe, maksymalnie wytężając inteligencję. A przy

tym miałam zupełnie wystarczającą ilość własnych nadzwyczajności.

— Denerwują mnie te twoje wizje — powiedziałam gniewnie. — Co znów widzia-

łaś?

— Widziałam go podwójnie!

Doskonale  wiedziałam,  o kogo  jej  chodzi,  i tylko  zastanawiałam  się  przez  chwilę,

gdzie i z jakiej okazji mogła się tak zalać.

— Były jakieś imieniny? — spytałam ostrożnie.

— Jakie imieniny?

— Jakiekolwiek. Po imieninach dużo rzeczy widzi się podwójnie. A czasem nawet

w całych stadach... Nie widziałaś go w stadzie?

—  Idiotka!  W jakim  stadzie?  Ja  mówię  o facecie,  a nie  o buhaju.  Widziałam  ich

dwóch, takich samych, w biały dzień, w samo południe, na placu Zamkowym.

— Jesteś pewna, że ci się w oczach nie dwoi?

— Przestań się wygłupiać i słuchaj, bo ja dopiero teraz jestem naprawdę przejęta!

Wyjechałam schodami, wyszłam na plac Zamkowy i natychmiast rzucili mi się w oczy,

bo było mało ludzi. Tego samego wzrostu i, jak Boga kocham, można się pomylić!

Powoli i z oporami docierała do mnie rewelacyjność tej informacji. Postanowiłam

zachować daleko posuniętą ostrożność.

— Co robili? — spytałam z zaciekawieniem, ale bez przesadnego podniecenia.

— Oddalali się od siebie.

— Co?! Co to znaczy?

— No, szli tak, jakby się przed chwilą pożegnali i rozstali. Jeden poszedł zupełnie,

a drugi został.

— Jak to został, gdzie został? Usiadł na placu Zamkowym i karmił gołębie?!

— Nie, podszedł do budki i kupował kwiaty. Natychmiast poleciałam za nim, stanę-

łam obok i udawałam, że oglądam te kwiaty. Nie mam pojęcia, jakie były, pewnie dosta-

łam rozbieżnego zeza!

— Zauważył cię?

— Jeszcze jak! Wcale nie wierzył w moje zainteresowanie kwiatami i przyglądał mi

się okropnie podejrzliwie. I wiesz, już mi się teraz o wiele bardziej podobał...

— Dlaczego ci się bardziej podobał?

86

87

— Nie wiem. Miał inny wyraz twarzy... Miał taki uśmiech, jakby go to bawiło. No,

miał poczucie humoru!

Mimo woli, wbrew niechęci, ujrzałam oczyma duszy lekko kpiący, a pomimo to bar-

dzo  sympatyczny  uśmiech.  Uśmiech  człowieka,  który  nie  istnieje...  Otrząsnęłam  się

z tego widoku.

— Skoro ze sobą rozmawiali, to może to był ten cholerny, mityczny przyjaciel? — po-

wiedziałam z powątpiewaniem. — Ten, który do mnie dzwonił?

— Dwumetrowy?!

— No to co, przyjaciołom nie wolno rosnąc?

— Wykluczone, niemożliwe, żeby się tak dobrali. Jestem pewna, że to był on! Ten

twój tajemniczy nieznajomy!

—  No  i co  dalej?  — spytałam,  zdenerwowana  jej  kategorycznym  przekonaniem.

— Co potem zrobił? Przecież nie stoi przy tej budce do tej pory!

— Wsiadł do samochodu i odjechał.

— Do jakiego samochodu?

— Nie wiem.

— Jak to, nie rozpoznałaś marki samochodu?! Zaniewidziałaś nagle czy byłaś kom-

pletnie nieprzytomna?

— No pewnie, że byłam! Duży. Szary.

—  I pod  spodem  miał  cztery  koła.  Rzeczywiście,  kuriozum,  jedyne  w Warszawie.

Dlaczego, do diabła, do mnie nie zadzwoniłaś?!

— Nie zdążyłam! Co ty sobie wyobrażasz, miałam mu powiedzieć: „Niech pan chwilę

zaczeka, ja tylko zawiadomię przyjaciółkę”?

— Trzeba było za nim jechać!

— Czym?!

— Taksówką!

— Chyba masz źle w głowie. Skąd taksówka w południe na Starym Mieście?!

— No to straciłyśmy okazję rozpoznania obiektu. Następnym razem jak go zoba-

czysz, to dzwoń do mnie, a potem leć za nim i zostawiaj mi znaki. Rzucaj na ziemię co-

kolwiek, papierki, pieczywo...

— Głupiaś, papierków wszędzie do diabła i trochę, a pieczywo gołębie zeżrą.

— No to co innego, byle co. Kapsle od piwa...

— Wyraźnie cierpisz na zaburzenia umysłowe!...

Odłożyłam słuchawkę nieco poruszona. Czyżby znów pogrzebana na wieki tajem-

nica zaczynała mi wchodzić w paradę? Kto to jest, ten człowiek, którego ona ustawicz-

nie spotyka? Muszę to sprawdzić, bo inaczej nie zaznam spokoju, tylko jak? Stanąć na

placu Zamkowym i stać przez dwa tygodnie jak Szymon Słupnik? Szymon Słupnik stał,

zdaje się, dłużej... Dlaczego ona go ciągle spotyka, a ja nie? Do diabła, i mówi się, że

88

89

świat jest mały!

Wróciłam do maszyny i pisałam. W głębi duszy byłam pełna napięcia. Czekałam na

Szkorbut...

Szkorbut  nie  zawiódł,  zadzwonili  przy  ostatniej  stronie.  W milczeniu  słuchałam

szybkich, zakonspirowanych informacji.

—  M-4  w porządku,  nie  wykryty. W rejonie  sto  jeden  dwa  B-x  falsyfikaty.  Sygnał

„olaboga”. Jutro dwudziesta trzecia trzydzieści. Koniec meldunku.

Olaboga! Olaboga, to ja mogłabym krzyknąć. Czy ci ludzie poszaleli? Na moment

zwątpiłam w bandę przestępców i przyszło mi do głowy, że to może grupa wariatów

uciekła z zakładu zamkniętego. O cóż, na miły Bóg, może im chodzić?! M-4 to może być

bandzior, któremu udało się uniknąć kontaktów z władzą ludową, ale te dwa falsyfika-

ty? Podstawiają manekiny zamiast ludzi? A może to są fałszerze pieniędzy?... Po diabła

fałszerzom pieniędzy sygnał „olaboga”?!

Zamiast iść spać zabrałam się do śledztwa i w ciągu godziny wyprodukowałam spis

wyrazów, który po bliższym obejrzeniu wyglądał raczej niepokojąco. Pisałam wszyst-

ko, co mi przychodziło do głowy na A, na B i na M, nie przebierając, jak leci, i osiągnę-

łam imponujący stek nonsensów. Muflony, mięso, marihuana, morfina, milicja, mokra

robota, anteny, mikrofony, arszenik, brylanty, banknoty, agronomia, biologia... i bardzo

dużo  innych,  równie  interesujących  rzeczy.  Jakim  sposobem  przedmiotem  przestęp-

stwa mogła być na przykład agronomia albo ministerstwo jako takie, które też w tym

zbiorze ulokowałam, doprawdy nie wiem. Z niesłychanym wysiłkiem wpatrywałam się

w ten osobliwy spis czując, jak mi się zaczyna wszystko w głowie mącić, a równocześnie

nie mogąc się pozbyć uczucia, że to wcale nie jest takie głupie, jak by się zdawało. Coś

w tym jest, co ma jakiś sens, tylko nie wiem, co i jaki.

Poszłam  wreszcie  spać,  z niepokojem  myśląc,  co  będzie,  jak  mnie  znów  wyrwą

z łóżka w środku nocy. Będę nieprzytomna i mogę się wygłupić z czymś, co im uprzy-

tomni pomyłkę... Za nic w świecie!

Pomimo  niepokoju  zasnęłam  jak  kamień  i telefon  musiał  chyba  długo  dzwonić,

zanim sięgnęłam po słuchawkę. Na dźwięk znajomego hasła błyskawicznie oprzytom-

niałam. Ktoś mówił bardzo zmęczonym głosem i chyba przez to zmęczenie był wyjąt-

kowo mało oficjalny.

— Jak długo można czekać — mówił, ale raczej z rezygnacją niż z pretensją. — Szef

jest?

— Nie, nie ma — odparłam z absolutnie czystym sumieniem. Mogłam przysiąc na

wszystkie świętości, że żaden szef w moim domu nie nocuje.

— No, trudno. Proszę go zaraz zawiadomić, że jest krewa. A-x nie działał, nie wia-

domo dlaczego. B-1 też nie bardzo, parę rzeczy nie wyszło.

— Których rzeczy? — spytałam ostrożnie i czujnie.

88

89

— Zaraz podam, mam spisane... Brząścić, wiątek... krztąc... pierzag, mątla... piąrze...

To chyba wszystko.

Zamarłam na chwilę i całe intelektualne wnętrze przewróciło mi się do góry nogami.

Przez kilka sekund nie mogłam wydobyć z siebie głosu.

— Tak, dobrze. Co dalej? — powiedziałam możliwie spokojnie.

— Jutro wszystko według planu. Czekamy na dalsze polecenia. To wszystko, dobra-

noc.

—  Dobranoc  — odparłam,  zaskoczona  pierwszym  ludzkim  słowem,  jakie  wresz-

cie  usłyszałam.  Ha,  to  była  rewelacja!  Już  nie  światełko,  a wspaniały  blask  reflektora

w ciemnościach! Wielki Boże, ja przecież wiem, wiem, co znaczą te idiotyczne słowa!!!

Niewiele  brakowało,  a olśniona  niespodziewanym  odkryciem,  wyskoczyłabym

z łóżka i zaczęłabym tańczyć po mieszkaniu. Uchylił się przede mną rąbek tajemnicy.

Kilka dokładnie pozbawionych sensu słów pozwoliło mi nagle pojąć istotę przestęp-

stwa. Byłam tak uszczęśliwiona, że musiałam natychmiast dać ujście uczuciom, bo ina-

czej nie tylko nie mogłabym spać, ale wręcz groziło mi pęknięcie. Chwyciłam słuchawkę

i wykręciłam numer przyjaciółki.

— Słucham — odezwała się zaspanym głosem po Bóg wie ilu sygnałach.

— Brząścić! — krzyknęłam w radosnym szale. — Wiątek, mątla!...

— Matko Boska, zwariowałaś!!

— Nie, miałam przed chwilą telefon! Wszystko wiem! Krztąc!

—  Chryste  Panie  — powiedziała  z przerażeniem,  nagle  otrzeźwiała  Janka.  — Na

mózg ci to wszystko padło? Co ty mówisz?!

— Streszczam ci clou zagadnienia. Znam przedmiot przestępstwa!

— Mam wrażenie, że zwariowałaś do reszty. Mów ludzkim językiem albo natych-

miast dzwonię do pogotowia!

— No to słuchaj... Powtórzyłam jej niedawną rozmowę.

— No dobrze, ale ja nic z tego nie rozumiem. Moim zdaniem rozmawiał z tobą obłą-

kany. Co to znaczy?!

— To są słowa, nie istniejące w polskim języku...

— Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości...

— Czekaj, słuchaj dalej...

Opowiadając jej swoje wnioski równocześnie porządkowałam sobie radosny chaos

w głowie. Od wielu długich lat wiedziałam, że całe spisy takich bezsensownych słów

odczytuje się przy sprawdzaniu mikrofonów, nadajników, odbiorników czy też innych

urządzeń radiowych. Moje wiadomości na ten temat nie były zbyt dokładne i szczegó-

łowe, bo swymi czasy różne opowiadania, dotyczące prądów słabych i łączności, wlaty-

wały mi jednym uchem, a wylatywały drugim, ale były zupełnie wystarczające, żeby nie

mieć wątpliwości, o co tu chodzi.

90

91

— Rozumiem z tego — mówiłam z okropnym przejęciem — że oni robią jakąś ma-

chlojkę w dziedzinie ogólnie biorąc radia. Nie wiem dokładnie jaką, bo się na tym nie

znam.  To  może  być  afera  szpiegowska,  w której  posługują  się  jakąś  nową  aparaturą,

może być przemyt na wielką skalę, może być dużo innych rzeczy. Spróbuję coś od nich

wyciągnąć na podstawie tego wiątka... Jestem zachwycona!

— Ja jestem bardziej śpiąca — powiedziała Janka z dezaprobatą. — O tej porze nie

doceniam najwspanialszych rewelacji. Nie mogłybyśmy o tym jutro porozmawiać?

— Już jest jutro.

— No to dziś, ale nie w tej chwili. Błagam cię, idź spać! Daję ci słowo honoru, że po

południu będziesz mądrzejsza. Wiem na pewno!

— Dobrze, na twoją odpowiedzialność...

Zanim zasnęłam, obejrzałam jeszcze z triumfem mój spis idiotyzmów. Miałam rację,

to nie takie głupie, mam tu mnóstwo słów, dotyczących działalności radiowej. Trzeba to

będzie jutro przemyśleć...

Moja chandra skończyła się nagle, jak nożem uciął. Zbiegły mi się razem dwa ra-

dosne wydarzenia: skończyłam definitywnie gnębiący mnie artykuł i wykryłam istotę

przestępstwa.  Poczułam  się  nagle  pełna  wigoru  i głęboko  zainteresowana  życiem.

Najbardziej dopingująco działał niezrozumiały fakt wmieszania mnie, mnie, zupełnie

zwyczajnej, praworządnej obywatelki PRL, w tajemniczą działalność zradiofonizowa-

nej bandy. Dlaczego mnie?! Coś w tym musi być, gdyby była jakaś zmiana numerów

telefonów, to jeszcze byłoby to wytłumaczalne, ale nic takiego nie było. Więc skąd?!...

Dlaczego akurat mnie?!...

Rozpoczęłam metodyczną działalność. Udało mi się złapać telefonicznie dwóch sta-

rych przyjaciół z odpowiedniego działu w Polskim Radiu i moje wiadomości na intere-

sujące mnie tematy nabrały wyraźnych rumieńców. Niestety, w zestawieniu z tymi wia-

domościami  informacje  udzielane  mi  przez  uprzejmych  bandytów  były  po  większej

części pozbawione sensu. Niewątpliwie coś tu nie grało.

Nikt nie robi takiej tajemnicy ze sprawdzania aparatury radiowej i na pewno nikt

o tym nie informuje nie zainteresowanych osób postronnych, posługując się rodzajem

awitaminozy o różnych porach dnia i nocy. I dlaczego to nosi nazwę akcji? Najbardziej

mi to wyglądało na działalność szpiegów, używających krótkofalówek. Synchronizacja

krótkofalówek jest na pewno konieczna. Dobrze, tylko czemu uzgadniają to ze mną?

Metodyczna działalność zaczęła się na mnie powoli odbijać. Współpracownicy przy-

glądali mi się nieufnie, kiedy siedziałam nad mapą Warszawy i okolic, usiłując odgad-

nąć umiejscowienie rejonów. Wreszcie, kiedy na pytanie Janusza, gdzie jest plan sytu-

acyjno-wysokościowy, odpowiedziałam: „W rejonie sto jeden” i kiedy kilkakrotnie po-

wtórzyłam w zamyśleniu: „Brząścić... piąrze...”, wystraszyłam ich ostatecznie.

— Wiecie, ona chyba powinna iść na urlop — powiedział Janusz z żywym niepoko-

90

91

jem. — Znów jej coś zaszkodziło. Joanna, książki telefonicznej nie chcesz?

— Odczep się — mruknęłam i dalej trwałam w swoim szaleństwie, ugruntowywa-

nym nocnymi telefonami.

Odnowione wiadomości troskliwie pielęgnowałam, posługując się nimi ze zręczno-

ścią, która mnie samą wprawiała w podziw. Przez dwa dni udało mi się niemal uwie-

rzyć, że istotnie należę do szajki, w której wyraźnie coś nawalało.

Drugiego dnia późnym popołudniem odezwał się jeden ze znanych mi już głosów,

zdenerwowany bardziej niż kiedykolwiek.

— Szkorbut! — krzyknął w pośpiechu. — Cztery, czterdzieści dziewięć, osiemdzie-

siąt jeden?

— Tak jest, słucham.

— Co się dzieje, do diabła? Rejon sto jeden spalony, sto dwa spalony, niedługo nie zo-

stanie ani kawałka miejsca! Wiedzą, że wczoraj był falsyfikat, cała seria B nie odpowia-

da, co to znaczy?!

A bo ja wiem, co to znaczy? Też mi głupie pytania zadaje! Zdenerwował mnie tak, że

wcale nie musiałam udawać, że jestem również przejęta.

— Proszę mówić spokojnie i po kolei — powiedziałam stanowczo i zaryzykowałam

dalszy ciąg. — Gdzie jest aparatura?

— No jak to gdzie, już przewieziona. Dlaczego wszystkie wiadomości przenikają, to

się źle skończy! Załatwią nas i guzik wyjdzie z całej roboty!

Żebym ja się mogła od niego dowiedzieć, z jakiej roboty i dokąd oni tę aparaturę

przewieźli! Rany boskie, co by tu powiedzieć?

— A jak milicja? — spytałam na chybił trafił.

— Milicja! — krzyknął mój rozmówca z przerażeniem w głosie. — Chroń nas Bóg

przed milicją!

No pewnie, to było dla mnie zrozumiałe. Tylko co dalej? Ja mam mu teraz wyjaśniać

sytuację  i wydawać  polecenia?  Przecież  to  kretyństwo!  Skupiłam  się  najbardziej,  jak

tylko mogłam, rozpaczliwie przywołując na pomoc całą zdobytą wiedzę.

— A jak synchronizacja?

— A, właśnie. Sygnał „łubudu”.

Łubudu! Matko Boska! Co teraz?!

— Co teraz? — spytałam mimo woli, przygnębiona nadmiarem dziwolągów.

— No nic teraz, trzeba odczekać. Jeszcze jutro próba z B-2 i B-3. Termin będzie po-

dany w ostatniej chwili, rejon też. Jakieś bydlę się wyłamuje, nie wiadomo kto... No, nie

chciałbym być w jego skórze!

— W porządku — powiedziałam, chociaż wyglądało na to, że nic nie jest w porząd-

ku. — Czekam na podanie terminu. To wszystko?

— Tak, koniec meldunku. Niech się coś wreszcie, do diabła, wyjaśni!

92

93

Sama niczego bardziej nie pragnęłam. Zaczęłam być zaniepokojona, bo uprzytomni-

łam sobie, że udzielane mi wiadomości powinnam gdzieś dalej przekazywać. Ponieważ

tego nie czynię, robi się jakieś zamieszanie. Tylko tego brakuje, żeby się wreszcie zorien-

towali, z kim rozmawiają! Wystarczy zadzwonić do biura numerów i moje życie zacznie

być w niebezpieczeństwie...

Zanim  zdążyłam  ochłonąć  po  rozmowie  i po  tym  „łubudu”,  które  mną  mocno

wstrząsnęło, telefon znów zadzwonił. Z niepokojem podniosłam słuchawkę.

— Słucham — powiedziałam ostrożnie.

— Cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden?

— Tak.

— Szkorbut. Proszę o dyspozycje!

Masz ci los, tego jeszcze nie było! Jakich ja mu mam dyspozycji udzielać?

— Nie wiem, czego pan jeszcze nie wie — powiedziałam w przypływie natchnienia.

— Nie ma sensu mówić wszystkiego, to niewskazane.

— Tak jest. Co z rejonem sto dwa?

— Spalony — odparłam natychmiast, szybko przypominając sobie poprzednią roz-

mowę.

— O rany boskie! A co z serią B?

— Nie wiadomo, dlaczego nie odpowiada. Jutro B-2 i B-3.

— Kiedy i gdzie?

— Termin i rejon będzie podany w ostatniej chwili.

— W porządku, dziękuję. Proszę przekazać, A-x działa, sprawdzone, udało się. Sygnał

ten sam?

— Łubudu — powiedziałam z determinacją.

Diabli wiedzą, czy to chodzi o to, czy o coś innego. Wyglądało na to, że trafiłam, bo

mój rozmówca wyłączył się bez sprzeciwów.

Odłożyłam  słuchawkę  i spróbowałam  nieco  ochłonąć.  Rany  boskie,  co  się  dzieje?

W co, w co, na litość boską, ja jestem wmieszana?! To prawda, że kocham tajemnice

i niezwykłe wydarzenia, uwielbiam sensacje w życiu, ale to jeszcze nie powód, żeby mi

się miały rzeczywiście przytrafiać. Nie dzwonią przecież do mnie specjalnie po to, żeby

mi zrobić przyjemność! Ach, wykryć! Bezwzględnie wykryć, co to znaczy!

Siedziałam kamieniem w domu, czekając na następny telefon i myśląc intensywnie.

Mogłabym ewentualnie postarać się o wyłapanie numeru, z którego do mnie dzwonią,

ale to nie ma żadnego sensu, bo dzwonią z różnych miejsc. Możliwe, że nawet z budki

telefonicznej. Rozmowy brzmią rozmaicie, nie ulega wątpliwości, że są przeprowadzane

z wielu  aparatów,  a nie  z jednego.  To  ja  jestem  tą  niewzruszoną  bazą,  a banda  działa

w rozproszeniu. Nie ma co mówić, znaleźli sobie bazę znakomitą!

Zadzwoniła do mnie przyjaciółka.

92

93

— Słuchaj, przypomniałam sobie coś, może ci to coś da.

— No?

— Przypomniałam sobie, że miałam kiedyś taki telefon: o wpół do piątej rano za-

dzwoniła międzymiastowa, jakiś facet spytał, czy to mój numer, i powiedział: „Na tere-

nie Krakowa spokojnie”.

— Co takiego?

— Na terenie Krakowa spokojnie.

— Co to znaczy?

— A skąd ja mam to wiedzieć? Miałam ochotę mu zaproponować, żeby wobec tego

wywołał jakieś zamieszanie, ale byłam okropnie śpiąca i nie chciało mi się. Aha i jeszcze

spytał, czy są jakieś polecenia.

— I wymienił twój numer?

— Mój, jak byk. Do dzisiejszego dnia nie wiem, po co mnie o tym zawiadamiał. No

i co? Wyciągasz z tego jakiś wniosek?

—  Tak,  jeden,  nieodparty.  Że  w dziedzinie  pomyłek  telefonicznych  nie  ma  rzeczy

niemożliwych.

— Bo wiesz, mnie się to kojarzy. Bo mogliby chcieć dzwonić gdzie indziej, a przez po-

myłkę łączyłoby ich z tobą. To takie, jak to się nazywa? Mówiłaś, że te jakieś co robią?

— Wybieraki. Przeskakują.

—  No  właśnie.  Ale  oni  wymieniają  twój  numer,  a ten  z Krakowa  wymienił  mój.

W tym musi coś być. Ten z Krakowa mógł mieć jakiś inny numer źle zapisany, ale to

było tylko raz, przecież chyba niemożliwe, żeby tylu ludzi miało źle zapisane numery?

— Czekaj, czekaj, coś mi przychodzi do głowy. Tylu ludzi... źle zapisane numery...

Źle... Źle?

Czułam, jak znów mi się błąka po głowie niejasna, męcząca myśl, że powinnam do-

skonale wiedzieć, co to znaczy, i jestem na progu najważniejszego odkrycia. Okropne

uczucie!

— Nie, nic z tego. Widocznie nie jestem stworzona do logicznego myślenia. Wiem, że

w tym coś jest, ale nie mogę pojąć, co. Mam przeczucie, że to coś, to jest właśnie sedno

zagadnienia, i że jak to odkryję, to wszystko inne się samo wyjaśni.

— Ja mam odwrotne przeczucie — powiedziała Janka w zamyśleniu. — Jak odkry-

jesz  to  najważniejsze,  to  dopiero  wtedy  zrobi  się  Sodoma  i Gomora.  Mówię  ci,  moja

dusza to czuje.

— Zaczynam nabierać zaufania do inteligencji twojej duszy...

Oplątująca mnie tajemnica wpływała na mnie znakomicie. Nie powodowała otępie-

nia, tylko przyjemne podniecenie, wzmagając bystrość umysłu. A przy tym przenikała

niejako nie przez serce, a przez rozum, pozwalając mi mieć miłe przeświadczenie, że je-

stem przytomna i nie popełniam nic przeraźliwie głupiego.

94

95

Przez cały wieczór był spokój, więc położyłam się spać, nastawiona na natychmia-

stowe rozbudzenie. Telefon zadzwonił o drugiej.

— Halo, Szkorbut...

— Tak, słucham.

— B-2 w porządku. B-3 jeszcze jutro. Rejon sto nie pasuje, już lepszy będzie rejon

sto trzy.

— Dlaczego? — spytałam z zainteresowaniem, bo za wszelką cenę chciałam się do-

wiedzieć, gdzie te rejony leżą.

— Przejeżdżają trzy pociągi...

Szybko pobłogosławiłam w duchu swoje nieprzeciętne wykształcenie.

— I co, powodują zakłócenia? — spytałam bez wahania.

— Właśnie. Tylko z tym dojazdem nie bardzo.

— Dlaczego? — zaryzykowałam znowu. — Są jakieś przeszkody?

—  Roboty  drogowe.  Trzeba  sprawdzić,  jak  długo  może  trwać.  Jutro  będą  dane.

Koniec meldunku.

Co  oni  robią  takiego,  że  im  zakłócenia  przeszkadzają?  Pomiary  akustyczne...?

Wszystko razem świadczy o tym, że przeprowadzają jakieś próby. Boją się śmiertelnie

milicji, więc próby są z pewnością nielegalne... Ukradli jakiś sprzęt z Polskiego Radia?

Trzeba się dowiedzieć, czy tam przypadkiem coś nie zginęło...

Natychmiast po przyjściu do pracy zadzwoniłam do przyjaciół z radia.

— Nie zginęło wam tam coś przypadkiem ostatnio? — spytałam niedbale.

— Owszem, jedna taśma z Earthą Kitt. A dlaczego pytasz?

— Tak sobie. Miałam nadzieję na jakąś sensację. I nic więcej?

— Nie, nic. A przynajmniej ja o tym nic nie wiem...

No, to teraz muszę sprawdzić, gdzie przejeżdżają trzy pociągi po dwudziestej trzeciej,

bo to jest przecież normalna godzina rozpoczynania akcji. Wyciągnęłam rozkład jazdy

z szafy głównego księgowego i jedząc śniadanie zaczęłam go studiować. Nigdy w życiu

nie jadłam tak ślamazarnie i tak długo, ale wyniki były rewelacyjne. Znalazłam miejsce,

gdzie w pobliżu Warszawy istotnie przejeżdżają trzy pociągi w różnych odstępach czasu

w ciągu dwóch godzin. To mi znów dało coś niecoś do myślenia...

Przy najbliższym telefonie spróbuję się dowiedzieć, gdzie leży rejon sto trzy, a potem

pojadę tam i, być może, odkryję wreszcie tajemnicę.

Całe popołudnie czekałam na telefon. Nie dałam się wyciągnąć z domu na brydża,

nie poszłam do fryzjera, nie kupiłam sobie chleba, zdecydowana raczej umrzeć z gło-

du, niż stracić okazję uzyskania wiadomości. Uczepiłam się mojej życiowej sensacji jak

rzep psiego ogona.

O wpół do dziesiątej zadzwonił telefon.

— Słucham — powiedziałam z ożywieniem, nastawiona na Szkorbut.

94

95

— Joanna? Jak się masz, tu Janusz...

Najpierw pomyślałam, że mam halucynacje słuchowe. Potem nieszczęsne serce fik-

nęło kilka kozłów, potem zrobiło mi się słabo, a potem wreszcie odzyskałam głosem.

— Niemożliwe — powiedziałam bardzo, bardzo ciepło i miękko. — Jesteś w Warsza-

wie?

— Jestem, jak widzisz. Chciałem cię przeprosić za mój nagły wyjazd bez pożegna-

nia...

— To fatalne...

— Co fatalne?

— Że mnie przepraszasz. Już miałam nadzieję, że się będę mogła raz wreszcie na cie-

bie definitywnie obrazić.

— Nie zrobisz tego chyba? Wiesz, jak wyglądają moje zajęcia, mnie samego ten wy-

jazd zaskoczył.

Doprawdy, nie przypuszczałam, że po wszystkim, co było, doznam takiego wstrzą-

su. Nagle, w jednej, krótkiej jak błyskawica, chwili zrozumiałam, że moje wszystkie po-

czynania, całe zainteresowanie tajemnicami, całe zaciekawienie sensacją, to nieprawda!

Pcham się w to na siłę, przez rozum, bo w najdalszej głębi, na samym dnie serca, tkwi

ten cierń, o którym chcę koniecznie zapomnieć. Zrobiło mi się w życiu strasznie pusto

i tę pustkę  musiałam czymś wypchać. Życzliwa  opatrzność zesłała mi na pomoc ów

Szkorbut, który pozwolił mi wierzyć, że nie jestem nieszczęśliwa. No pewnie, że teraz

już nie jestem, skoro dzwoni...

Nagle  dotarło  do  mnie  to,  czego  słuchałam  przez  telefon.  Co  on  mówi?  Że  jest

w Warszawie od tygodnia? I dopiero teraz dzwoni?!...

W mojej niespodziewanie uszczęśliwionej duszy obudziło się natychmiast gorzkie

podejrzenie, że mu chodzi tylko o te parszywe pięćset złotych, które pożyczyłam owej

szaleńczej nocy...

— Chcesz pieniędzy? — spytałam wrogo, przerywając mu w pół zdania.

— Słucham cię? Nie rozumiem...

— Pytam, czy mam ci oddać zaraz te pięćset złotych?

— Jakie pięćset złotych?

— Te, które ci jestem winna od trzech tygodni.

— Jesteś mi winna pięćset złotych? Nic o tym nie wiem, ale jeśli istotnie tak jest, to

muszę ci się przyznać, że bardzo mnie tą wiadomością ucieszyłaś.

— Aha, to znaczy, że mam ci oddać. Dobrze, niech będzie, kiedy się zobaczymy?

— Czekaj, pozwól mi pomyśleć. Jak zwykle odczuwam cholerny brak czasu...

Odłożyłam  słuchawkę  umówiona  tak,  że  lepiej  nie  mogłam  sobie  życzyć.  Będzie

jutro czekał na zamiejscową rozmowę u siebie w hotelu, a ja mam ten cudowny finan-

sowy pretekst, żeby mu złożyć wizytę...

96

97

Zadzwonił telefon.

— Halo, Szkorbut...

Ach, co mnie obchodzi Szkorbut! Jest mi doskonale obojętne, gdzie leżą wszystkie re-

jony świata, na biegunie północnym czy w Pałacu Kultury! Wszystkie szajki bandytów,

złodziei, morderców mogą się jak dla mnie wypchać trocinami i tłuczonym szkłem!

Jedyny  problem  wart  moich  wysiłków  odłożył  przed  kilkoma  minutami  słuchawkę

w hotelu „Warszawa”.

Zupełnie bez zainteresowania przyjęłam informację, że próby B-3 są na razie wstrzy-

mane. Przepełniona byłam tylko tą jedną myślą i jedną nadzieją. Pójdę jutro do niego

do hotelu, zaniosę mu te prześliczne, zachwycające pięćset złotych...

Prześliczne pięćset złotych musiałam gdzieś pożyczyć, bo gdybym mu oddała wła-

sne pieniądze, miałabym przed sobą perspektywę życia do końca miesiąca o żebranym

chlebie. Ustrzelić kogoś na taką sumę na pięć dni przed pierwszym to nie jest prosta

sprawa. Nagabywane przeze mnie w miejscu pracy otoczenie stukało się palcem po gło-

wie albo wybuchało drwiącym śmiechem. Nie dziwiło mnie to wcale, od początku wie-

działam, że rzecz jest beznadziejna. Pomimo to odbyłam jeszcze kilka rozmów telefo-

nicznych, tak samo bezskutecznych jak osobiste. Krótko mówiąc dokonałam mnóstwa

wysiłków, żeby doprowadzić do momentu, w którym sobie ostatecznie zniszczę życie

i odbiorę resztki nadziei.

Przez  cały  czas  tkwiła  we  mnie  smutna  gorycz,  o której  usiłowałam  nie  myśleć.

Doskonale wiedziałam, że nasze wzajemne zainteresowanie sobą jest zupełnie odmien-

nych gatunków. On we mnie widzi sympatyczną dziewczynę, z którą można się przy-

jaźnić do końca życia, dostatecznie reprezentacyjną, żeby się z nią bez wstydu ludziom

pokazać,  dostatecznie  zwariowaną,  żeby  nie  była  nudna,  i właściwie  nic  więcej. A ja

w nim?... O mój Boże!...

Szłam na spotkanie pełna kategorycznych postanowień. Zamierzałam być życzliwie

przyjacielska, a przy tym godna, chłodna i wytworna. Wjechałam windą na trzecie pię-

tro i zapukałam do drzwi i weszłam. Wstał od stołu, przy którym coś pisał, i powitał

mnie z żywą radością i z uśmiechem w niebieskich oczach.

Na widok tego uśmiechu nastąpił w mojej duszy wybuch wulkanu i diabli wzięli ka-

tegoryczne postanowienia! Wszystkie stracone nadzieje, minione szczęście i niedawna

rozpacz, całe zdenerwowanie różnymi sensacjami, wszystko naraz sprawiło, że straci-

łam opamiętanie.

Wiedziałam doskonale, że mówię rzeczy skandaliczne i niedopuszczalne, że odbie-

ram sobie wszelkie szanse, jakie jeszcze mogłam mieć, że zachowuję się absolutnie idio-

tycznie,  ale  nie  byłam  w stanie  się  opanować.  Nie  wpadłam  w histerię,  wszystkie  te

okropności wygłaszałam spokojnym, uprzejmym głosem, starannie dbając o nieskalaną

formę. Forma wyszła, ale treść?!... Widziałam, jak w jego oczach powoli rodzi się niedo-

96

97

wierzanie i przerażenie.

— Joanno — powiedział cicho. — Na litość boską, zastanów się, co mówisz!

— Nie chcę. Nie będę się zastanawiać. Już mi jest wszystko jedno. Próbowałam sobie

wybić cię z głowy, robiłam, co mogłam, bezskutecznie! W najbardziej intymnych chwi-

lach, spędzanych z osobnikiem płci męskiej, zamykałam oczy i widziałam twoją twarz.

Nie, nawet nie musiałam zamykać oczu...

Zapewne wyglądało to dość osobliwie. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, on na krze-

śle, a ja na fotelu, i z uśmiechem na ustach, spokojnym, uprzejmym tonem mówiliśmy

rzeczy, wołające o pomstę do nieba. Właściwie ja mówiłam, a on słuchał i z nieopisaną

rewerencją udawał, że mi nie wierzy...

We  wszystkich  głupstwach,  jakie  może  popełnić  kobieta,  istnieje  pewna  granica,

przed którą zawsze jeszcze można się wycofać z honorem. Potem można już tylko zwy-

ciężyć lub zginąć. Ja tę granicę przekroczyłam. Postanowiłam zginąć.

— Pozwól, że ci zadam jeszcze jedno nietaktowne pytanie — powiedziałam z przyja-

znym zainteresowaniem. — Czy jest jakaś pani, którą się specjalnie interesujesz?

Wyraźnie było po nim widać, że czuje się bardzo nieswojo i że najchętniej udzieliłby

jakiejkolwiek wymijającej odpowiedzi. Ale wiedział równie dobrze, jak ja, że wymija-

jące odpowiedzi to nie ze mną.

— Bo ja wiem... — powiedział, patrząc na mnie oczami, w których była sama nie-

winność. — Chyba jest...

Opanowałam się z największym wysiłkiem, bo musiałam wytrwać do końca.

— I długo się ta pani już ciągnie?

— Ciągnie się!... Boże, cóż ty masz za określenia! Ciągnie się tak mniej więcej pół-

tora miesiąca.

— Zupełnie jak guma do żucia — powiedziałam. Już mi było dokładnie wszystko

jedno, co mówię i co z tego wyniknie. — Mam nadzieję, że się z nią nie ożenisz?

— Ja też mam taką nadzieję...

— Wobec tego wyraź mi jeszcze wdzięczność za formę, w jakiej się tu przed tobą

kompromituję. Mogłam przecież dostać ataku histerii, rzucić się na ciebie z krzykiem

i płaczem...

— Wyrażam ci najgłębszą wdzięczność! Przyznam ci się, że nigdy w życiu nie rozma-

wiałem z nikim tak jak z tobą. Po każdej naszej rozmowie muszę przez kilka dni przy-

chodzić do siebie...

Zostawiłam  go,  żeby  sobie  przychodził  do  siebie,  i wyszłam  na  idiotyczny  świat.

Majątek,  jakim  dysponowałam,  równał  się  sumie  osiemdziesięciu  siedmiu  złotych

i dwudziestu groszy, co nie miało prawa starczyć do końca miesiąca nawet na taksówki.

Nie do jedzenia mi było, więc ten wydatek na razie odpadał. Papierosy jeszcze miałam,

herbatę też... Piechotą wróciłam do domu.

98

99

Ułożyłam sobie poduszki i usiadłam z nogami na tapczanie.

Co teraz? Właściwie po tym, co zrobiłam, milicja rzeczna powinna wyłowić z Wi-

sły moje zwłoki, bo nie ma żadnego powodu, dla którego mogłabym mieć ochotę do

życia.  Pani  mu  się  ciągnie...  półtora  miesiąca...  pani  z mało  intelektualnym  głosem...

Ach, niech się ciągnie, niech się zaciągnie na śmierć! I pomyśleć, że przez cały czas mia-

łam głupią nadzieję, głupią, cudowną nadzieję...

Zadzwonił telefon. Powoli, niechętnie podniosłam słuchawkę.

— Halo, tu Szkorbut...

— Mam tego dość — powiedziałam zmęczonym, smutnym głosem. — Mam tego

wszystkiego zupełnie dość...

— Wszyscy mają dość — odparł gniewnie głos w telefonie. — Dziwię się, że jeszcze

to w ogóle wytrzymują. Noc po nocy, dzień po dniu z tym ustawicznym ukrywaniem

się i nie wiadomo, kto wróg, kto przyjaciel. Cholery można dostać! A do tego jeszcze te

pioruńskie wyścigi...

— Mnie już jest wszystko jedno...

— Niech pani nie zniechęca ludzi! Do diabła, my mamy na pewno gorszą robotę! B-3

prawdopodobnie jutro, w rejonie sto trzy. Jeszcze trzeba sprawdzić czas...

Wyścigi w rejonie sto trzy? Niech im będzie, co mi za różnica. Co mi do głowy strze-

liło, żeby się tak idiotycznie zachować, Boże drogi, masochizm czy co? Co teraz? Co ja

mam teraz zrobić? Tak okropnie, tak rozpaczliwie nienawidzę być nieszczęśliwa!

I nagle zbuntowałam się. Nie będę nieszczęśliwa! Dość tego. Dość tej rozpaczy, tych

głupich tragedii i groteskowych nieszczęść! Od dziś kończę na wieki z lirycznymi uczu-

ciami! Żadnych nadziei, precz z nadzieją, jedno się kończy, drugie zaczyna, klin klinem,

ale już! O Boże, natychmiast ześlij klina!...

Nagle przypomniałam sobie tego klina i poczułam, jak zaczyna mnie ogarniać nie-

opanowana nienawiść do człowieka, który stał się przyczyną wszystkiego, który mnie

nie uratował od sercowego nieszczęścia i który, na domiar złego, wystawił mnie rufą do

wiatru. I dokonawszy tego wszystkiego zdematerializował się, unikając mojej zemsty.

Ach, dzika nienawiść to jest uczucie, które znakomicie dodaje wigoru...

Zapaliłam  papierosa  i ożywiona  nagle  tą  nienawiścią  pogrążyłam  się  w ponurych

rozpamiętywaniach...

Wbrew znalezieniu się w stanie skrajnej nędzy, następnego dnia do Rady Narodowej

na Woli jechałam taksówką. Nie miałam ani czasu, ani nastroju zawracać sobie głowy

komunikacją miejską. Rezultatem nocnych rozmyślań było podłe i nieszlachetne posta-

nowienie: będę piękna, będę zła, będę łamać serce, komu tylko zdołam, a w szczególno-

ści niektórym osobnikom. Ja mam złamane, to i oni wszyscy też niech mają połamane.

Siedziałam obok kierowcy, mściwie rozmyślając o tym łamaniu. Wgłębi duszy kłę-

biły mi się plany i zamiary mrożące krew w żyłach. Byłam kontra świat!

98

99

Przed skrzyżowaniem Nowego Światu ze Świętokrzyską wpadł mi w oko przecho-

dzący przez ulicę bardzo wysoki facet. Ciemne włosy, znajoma sylwetka... Szedł z ko-

bietą i natychmiast pomyślałam, że teraz wykorzystam okazję i przyjrzę się mojej byłej

rzekomej rywalce. Spojrzałam i zdziwiłam się nadzwyczajnie. Jak to, wiek, strój, ogólny

wygląd tej pani zupełnie nie to, czego się mogłam spodziewać! Przecież to wręcz nie ta

sfera! O ile wiem, ten człowiek uznaje towarzystwo wyłącznie pięknych kobiet, co mu

się stało, że z czymś takim idzie po ulicy?

Szybko wróciłam wzrokiem do faceta. Byliśmy akurat tuż przy mm i bardzo wyraź-

nie dojrzałam twarz. Ach, wielki Boże!!!...

Piorunujący widok oszołomił mnie i pozbawił refleksu. Siedziałam jak słup soli, nie

będąc nawet w stanie odwrócić głowy i obejrzeć się za człowiekiem, w którego istnienie

przestałam już wierzyć. Tym razem nie mogło być mowy o pomyłce. To był on, to była

twarz, która na zawsze utkwiła mi w pamięć którą miałam przed oczami, oświetloną

blaskiem  nastrojowej  lampki  w dramatycznym  momencie  w moim  własnym  domu!

Ach, nie mogło być bardziej sprzyjającej chwili, w której powinnam go spotkać!

Mowę,  zmysły  oraz  zdolność  ruchu  odzyskałam  dopiero  na  Świętokrzyskiej,  po

skomplikowanym skręcie w lewo Zdolności myślenia nie, więc jeszcze przez chwilę nie

wiedziałam, co mam zrobić.

— Niech pan zawróci! — krzyknęłam z rozpaczą do kierowcy i w tym momencie

przypomniałam sobie, że nie mam pieniędzy. — Nie, niech pan zatrzyma!

Nie, no jakie zatrzyma, bzdura, przecież piechotą za nim nie będę leciała...

— Nie, jedź pan, jedź pan!

Co zrobić?! Zajechać mu drogę?...

— Niech pan skręci w lewo, w byle którą ulicę! Prędzej!

Nie, też źle, bez sensu, dojadę do Wareckiej, tam jest jeden kierunek ruchu w prze-

ciwną stronę...

— Nie, niech pan nie skręca!

—  Niech  się  pani  zdecyduje,  co  ja  mam  robić  — powiedział  zdenerwowany  kie-

rowca, który na zmianę hamował, zrywał i wyrzucał oba kierunkowskazy, zależnie od

moich sprzecznych okrzyków. — Już się glina na nas patrzy.

Beznadziejne, zginie mi... Kretynka bez refleksu! Świadomość braku pieniędzy ogłu-

piła mnie do reszty.

— Jedź pan — powiedziałam ponuro i z wściekłością. — Zaraz mnie szlag trafi.

— To w końcu dokąd?

— Jak to dokąd! Na Wolę...

Równie dobrze mogłam jechać do Chin albo do piekła, cel podróży stał mi się ab-

solutnie obojętny. Straciłam zainteresowanie dla wszystkiego, co nie było tym człowie-

kiem. Jak to, więc on żyje, istnieje, chodzi sobie beztrosko po świecie! A ja już przesta-

100

101

łam w to wierzyć, zaniechałam poszukiwań! Jak mogłam! Ucieleśniona tajemnica, kur-

czę blade!

Błyskawicznie stanęło mi przed oczami wszystko, co mnie spotkało od momentu,

kiedy po raz pierwszy usłyszałam przez telefon urzekająco piękny głos, i ogarnęła mnie

zimna furia. Obudzona już wczoraj w moim sercu nienawiść wybuchła teraz wspania-

łym płomieniem. Gwałtownie utwierdziłam się w przeświadczeniu, że to on jest winien

wszystkiemu, on jest przyczyną mojego wygłupu w hotelu „Warszawa” i mojej klęski

sercowej. Wciągnął mnie w jakąś idiotyczną grę, w której cały czas przegrywam i którą

w jakimś otumanieniu kontynuuję nie wiadomo po co. Ach, teraz wiem, po co! Teraz go

znajdę, choćbym miała poświęcić na to resztę życia! Mam przez niego plamę na hono-

rze, zemszczę się i zmyję tę plamę albo umrę!

Nie  miałam  najmniejszych  złudzeń  co  do  tego,  że  na  sam  jego  widok  straciłam

zdrowy rozsądek, ale nic mnie to nie obchodziło. Zacięłam się, że go odnajdę. Ponieważ,

wnosząc z dotychczasowych doświadczeń, nie ma na to rozsądnej metody, będę szu-

kać nierozsądnymi metodami. Będę pytać o niego każdego, kto mi tylko wpadnie pod

rękę, będę dzwonić do obcych ludzi po kolei, według książki telefonicznej, ktoś go prze-

cież zna, do diabła! Zawrę znajomość ze wszystkimi taksówkarzami w mieście, z bile-

terami w kinach i w teatrach, obejdę wszystkie komendy dzielnicowe MO!! Znajdę go,

jak Bóg na niebie, obojętne, teraz czy po latach! A jak go znajdę, to niech go ręka boska

ma w swojej opiece!

W radzie narodowej patrzyli na mnie dziwnym wzrokiem, ale nie zwróciłam na to

większej  uwagi.  Na  nic  już  nie  zwracałam  uwagi.  Zanim  wróciłam  do  pracy,  zdąży-

łam przemyśleć mnóstwo rzeczy. Zdawałam sobie sprawę z tego, że dostałam się w ja-

kieś błędne koło. Gdyby nie pierwotne niepowodzenia sercowe, nie nawiązałabym tej

znajomości. Gdyby nie okropne wydarzenia, które z niej wynikły, nie strzeliłabym tego

straszliwego  byka  w hotelu.  Gdyby  nie  ten  beznadziejny  wygłup,  nie  zapłonęłabym

teraz taką nienawiścią i pragnieniem zemsty i nie zacięłabym się w takim szaleńczym

uporze. Na domiar złego natknęłam się na niego akurat w chwili, kiedy duszę szarpała

mi świeża wściekłość i rozpacz. Doprawdy, wszystko złożyło się na to, żeby mnie z tym

człowiekiem nierozerwalnie związać!

Przyjechałam do biura opętana szaleństwem i niezwłocznie przystąpiłam do reali-

zowania zamiarów. Reszta świata przestała dla mnie istnieć. Janusz i Wiesio zaniechali

pracy, odwrócili się od swoich stołów i wlepili we mnie zdumione spojrzenia. Naczelny

inżynier pracowni wszedł do pokoju, zaczął coś do mnie mówić, przerwał, popatrzył

na nich pytająco, następnie narysował kółko na czole, ze zrozumieniem pokiwał głową

i wyszedł. Wszedł  kierownik  pracowni,  rozmawiał  chwilę  z wyraźnie  roztargnionym

Wiesiem, przerwał i też odwrócił się w moim kierunku.

— Czy ona oszalała? — spytał ze zdumieniem i niepokojem.

100

101

— Zostaw ją — powiedział Janusz, śledzący z zainteresowaniem moje poczynania.

— Minie jej to, ona ma dzisiaj swój zły dzień. Kobiety mają różne takie...

Siedziałam  przy  stoliku  z telefonem,  kręciłam  numer  za  numerem,  przeklinając

okropnymi słowy, kiedy nie mogłam dostać połączenia, i każdemu rozmówcy zadawa-

łam te same pytania:

— Jerzy? Słuchaj, zastanów się, czy znasz albo czy widziałeś, albo czy słyszałeś o face-

cie, który wygląda następująco... Nie? Zastanów się, przypomnij sobie dobrze...

— Irena? Słuchaj, czy znasz albo czy widziałaś, albo czy słyszałaś o facecie...?

— Staszek? Słuchaj, czy znasz albo czy widziałeś...?

Przy jedenastym telefonie Janusz nie wytrzymał.

— Nie, ja już nie mogę, albo ona przestanie, albo ja zwariuję. Joanna! Już jesteś cał-

kiem pomylona?!

—  Szukaj!  — warknęłam  na  niego  wściekłym  głosem.  — Szukaj  takiego  faceta!

Dzwoń do swoich znajomych albo daj mi ich telefony, to ja będę dzwoniła! Nie radzę ci

ze mną zaczynać, bo ja jestem niebezpieczna dla otoczenia!

— Kompletna wariatka — powiedział Janusz. — Czekaj, zaczynasz mnie intereso-

wać. Jak to, tyle ludzi i nikt nie zna człowieka?

Stanowczym gestem podniósł mnie z krzesła, odsunął na bok i sam usiadł przy te-

lefonie.

— Leszek? Cześć, słuchaj no, czy ty przypadkiem nie znasz takiego faceta...

Wiesio  dostał  ataku  śmiechu.  Stałam  nad  Januszem  jak  kat  i wpatrywałam  się

w niego zachłannym spojrzeniem, warcząc wściekle, kiedy zaczynał towarzyskie roz-

mówki. Zaniepokojony Janusz czym prędzej przerywał i kręcił następny numer.

Poruszylibyśmy  zapewne  w ten  sposób  całe  miasto,  gdyby  nie  to,  że  skończył  się

dzień pracy i centrala przestała działać.

Wróciłam do domu i zawisłam na słuchawce. O dziesiątej wieczorem wyczerpałam

kontyngent znajomych posiadających telefony i obecnych w domu. Troje z nich znało

moją byłą ofiarę, dwóch jednakowych nie znał nikt!

O jedenastej postanowiłam, że zacznę dzwonić po czynnikach rządowych z Cyran-

kiewiczem włącznie. W momencie kiedy z ponurą zaciętością zastanawiałam się, kogo

wziąć na pierwszy ogień, Radę Ministrów czy Sztab Generalny, zadzwonił telefon.

— Słucham.

— Tu Szkorbut...

Pomyślałam,  że  teraz  pewnie  zwariuję.  Już  i tak  mi  niewiele  brakuje  do  całkowi-

tego  obłędu.  Rozpaczliwie  usiłowałam  się  przestawić  z jednego  tematu  na  drugi,  bo

nagle wróciło mi zainteresowanie moją prywatną sensacją. Gwałtownie przypomnia-

łam  sobie  uzyskane  poprzednio  dane  i związane  z nimi  zamiary  i szukałam  wzro-

kiem kartki, na której miałam spisane kolejne wiadomości. Kartkę gdzieś diabli wzięli.

102

103

Odetchnęłam głęboko i poczułam się zmuszona zaufać pamięci.

— Tak, słucham...

—  Rejon  sto  trzy  przygotowany.  Czas  jazdy  jedenaście  minut  od  granic  miasta.

Szybciej nie można.

— Roboty drogowe? — spytałam ze zrozumieniem.

— Tak, na czternastym kilometrze. Termin jeszcze nie ustalony...

— Zaraz — powiedziałam. — Jak szybko da się przejechać z rejonu sto do sto trzy?

— Bezpośrednio?

— Tak.

W słuchawce zapanowało zakłopotane milczenie. Serce zabiło mi niepokojem, czy

się przypadkiem nie wygłupiłam...

—  To  są  parszywe  drogi.  Nie  da  się  wyciągnąć  większej  średniej  niż  czterdzieści.

Poniżej godziny nie zejdzie.

— To i tak dobrze — mruknęłam, ochłonąwszy. Uzyskałam informację, o którą mi

chodziło, mógł się teraz wyłączyć. Zamiast tego powiedział z nadzieją w głosie:

— Jeszcze tylko B-3, a potem ostatnia próba całości i będzie spokój. Oby jak najprę-

dzej.

„Nie daj Boże — pomyślałam. — Jak skończą swoją machlojkę, to przestaną do mnie

dzwonić. Przedtem muszę wykryć możliwie dużo...”

Odłożyłam słuchawkę i zostawiając na razie w spokoju czynniki rządowe rzuciłam

się na mapę. Po drodze stłukłam szklankę, ale nawet jej nie zbierałam, nie miałam czasu

na głupstwa.

Godzina... czterdzieści kilometrów  bocznymi  drogami od miejsca, gdzie przecho-

dzą trzy pociągi. Jedenaście minut od granic miasta... Wyciągnęłam cyrkiel, rozsypu-

jąc dookoła wszystkie narzędzia kreślarskie. W pośpiechu dokonywałam skomplikowa-

nych obliczeń matematycznych, przywołując na pomoc całą swoją wiedzę motoryza-

cyjną. Po kwadransie narysowałam czerwone kółko na mapie i wpatrzyłam się w nie

olśniona sukcesem. Wiedziałam, gdzie jest rejon sto trzy! Byłam tak dumna z tego od-

krycia, jakby to już było rozwiązanie całej zagadki.

W nagłym przypływie bystrości umysłu rozważałam różne możliwości. Te wszystkie

mątle i krztące oznaczają z całą pewnością sprawdzenie elementów aparatury nadaw-

czo-odbiorczej. Jest jakaś przyczyna, dla której sprawdzają tą metodą, a nie innymi, bar-

dziej naukowymi, ale tu nic nie zdołam wymyślić, bo po pierwsze, nie pamiętam, jaka

to przyczyna, a po drugie, nigdy nie potrafiłam zrozumieć tych bardziej naukowych

sposobów działania. W każdym razie faktem jest, że sprawdzają. Natomiast nocne go-

dziny w zestawieniu z przeszkadzającymi pociągami świadczą o czymś innym: zakłó-

ceń należy unikać przy różnych pomiarach akustycznych. Pomiary akustyczne w tere-

nie? A może jednak zakłócenia mają wpływ także i na tę całą aparaturę?

102

103

Czy można aparatury nadawczo-odbiorczej używać do jakichś innych celów niż te,

o których ja wiem? Jeśli tak, to do jakich? Tam występują przecież takie niesłychanie

skomplikowane rzeczy, fale radiowe, ultradźwięki... Ultradźwięki potrafią uprać bieli-

znę, to skąd ja mogę wiedzieć, jakie są możliwości fal radiowych? Zapewne kolosalne...

W  przypływie  jeszcze  większej  bystrości  umysłu  pomyślałam  sobie  słusznie,  że

każdy  radiowiec,  poznawszy  moje  rozmyślania  i wynikające  z nich  epokowe  odkry-

cia, dostałby straszliwego ataku śmiechu. Dobrze, niech sobie dostaje, ale każdy radio-

wiec mógłby mi na ten temat mnóstwo rzeczy powiedzieć. No to natychmiast, na gorą-

co, trzeba zadzwonić do radiowca!

Nawet mi do głowy nie przyszło, żeby spojrzeć na zegarek. Przejęta, pełna zapału,

wykręciłam numer jednego z przyjaciół.

— Jak się masz! — wykrzyknęłam. — Słuchaj, czy możesz mi udzielić kilku informa-

cji, związanych z kierunkiem studiów?

— Twoim czy moim?

— Twoim, oczywiście! Mam nadzieję, że w moim ja się nieco lepiej orientuję.

— Na pewno, ale wiesz, nie jestem pewien, czy zdołasz usłyszeć ode mnie coś sen-

sownego. Ja o tej porze słabo działam...

— A co, spałeś? — spytałam z niepokojem, uprzytamniając sobie godzinę.

—  Nie,  tylko  dlatego,  że  przed  chwilą  wróciłem  z pracy.  Jestem  potwornie  zmę-

czony.

— No to będziemy rozmawiać bardzo krótko. Słuchaj, powiedz mi, do czego, oprócz

normalnych rzeczy, można używać tego całego waszego urządzenia?

— Co? Nie rozumiem... Jakiego urządzenia?

— Tego, które na początku ma mikrofon, na końcu odbiornik, a po drodze mnóstwo

skomplikowanych rzeczy.

— Jak to do czego można używać?

— No, do czego poza normalnym przeznaczeniem?...

W słuchawce zapanowało na chwilę milczenie, pełne zdezorientowania.

— Wiesz co, wytłumacz mi jakoś przystępniej, o co ci chodzi. Nic nie rozumiem.

— Wytłumaczę ci na przykładzie. Ja bym ci mogła powiedzieć, do czego można uży-

wać zaprawy cementowej: można nią zapchać komuś gębę, można ją kroić nożem na ta-

lerzu w kostkę, w odpowiedniej fazie stężenia, przy czym wiem nawet, po ilu godzinach

zaistniałaby  taka  faza  stężenia.  Bardzo  dużo  wiem.  Niewątpliwie  ty  wiesz  tyle  samo

o urządzeniach radiowych.

— Aha, o to ci chodzi... No to, oczywiście, mogę ci powiedzieć. Można na przykład

to całe urządzenie zrzucić komuś na głowę, zawsze to parę kilo waży, można rozciągnąć

te wszystkie druty i powiesić na nich pieluszki... Wiesz, tam wchodzi cholernie dużo

drutu.

104

105

—  Na  litość  boską,  opamiętaj  się!  Na  głowę  można  ludziom  zrzucać  i doniczki z kwiatami też! Mnie idzie o wykorzystanie szczególnych właściwości tej maszynerii.

— Możesz komuś przez to cholernie naubliżać...

Nie  wytrzymałam. Wbrew  zamiarom,  w sposób  szalenie  mglisty  i dyplomatyczny

poinformowałam go o tajemniczych telefonach. Cała afera Szkorbutu była i tak niesły-

chanie niejasna, a moje streszczenie zaciemniło ją do reszty. Powiedziałam najwyżej po-

łowę rzeczy.

— Co byś im na to powiedział?...

— Skląłbym od ostatnich, zwłaszcza o trzeciej w nocy...

— To ty, ale nie ja. Błagam cię, powiedz, co ja mam powiedzieć, żeby się nie zorien-

towali w pomyłce i żeby od nich coś jeszcze wyciągnąć...

— Dam ci świetną radę. Mów byle co. Na przykład: igrek, igrek, pięć. A łamane przez

zero dwadzieścia...

— Nie wygłupiaj się, mów poważnie...

— O tej porze?!...

— Zaraz cię od siebie uwolnię i pójdziesz sobie spać, ale przedtem muszę się czegoś

od ciebie dowiedzieć!

— Poważnie będę mógł iść spać?

— Przysięgam!

W słuchawce przez chwilę panowało milczenie. Nagle doznałam przeczucia, że za

chwilę  się  czegoś  dowiem,  a jeśli  nie  dowiem  się  teraz,  kiedy  on  jest  taki  zmęczony

i kiedy dla świętego spokoju uczyni wszystko, to nie dowiem się nigdy. Czekałam w na-

pięciu.

— No to ci powiem — westchnął zrezygnowanym głosem. — Ktoś brał ostatnio od

nas moje wzmacniacze...

— Twoje genialne wzmacniacze, których normalnie nie ma w użyciu?! Kto?!...

— Instytucja, której nie należy wymieniać przez telefon...

— Ach! Ta sama, która wam kiedyś dawała zlecenie na pomiary?

— Pokrewna. A teraz ci powiem bardzo poważnie: jest tylko jeden człowiek w Pol-

sce, który by ci mógł na ten temat udzielić informacji...

Mógł mi już tego nie mówić. Wiedziałam, że jest taki tylko jeden człowiek. Powinnam

była to wiedzieć już od chwili, kiedy usłyszałam te idiotyczne, bezsensowne słowa, któ-

rych nie ma w polskim języku. Znałam także tego człowieka i nie miałam najmniej-

szych wątpliwości, że nie powie mi absolutnie nic...

Odłożyłam słuchawkę i poczułam się zastopowana.

Podpisałam listę i natychmiast uciekłam z biura. Zacięta w uporze i zdecydowana na

wszystko, udałam się do budynku, po którego schodach chodził obiekt moich nieżycz-

liwych zainteresowań. Przeczytałam listę lokatorów, znalazłam na niej trzech Januszów

104

105

rozmaitych nazwisk, weszłam na drugie piętro i zaczęłam zwiedzać mieszkania. Było mi wszystko jedno, co sobie ludzie o mnie pomyślą, więc nawet się nie fatygowałam wynaj-dywaniem przekonywającej przyczyny tych krajoznawczych poczynań. Resztkami przy-

zwoitości mamrotałam coś o krawcowej, której adres mi mylnie podano, i po obejrze-

niu osoby otwierającej drzwi nie upierałam się przy przedłużaniu wizyty. Podejrzliwe

spojrzenia nie wywierały na mnie żadnego wpływu. Obeszłam w ten sposób cały budy-

nek, postałam chwilę bezmyślnie przed kłódką na strychu i wściekła wróciłam do pracy.

Rezultaty były właściwie żadne, bo w kilku mieszkaniach nikogo nie było i nie zyskałam

pewności ani na tak, ani na nie.

Furia,  która  mnie  ogarnęła,  pozbawiła  mnie  zdolności  myślenia.  Siedziałam  przy

stole, a przez głowę przelatywały mi projekty, dokładnie pozbawione sensu i na szczę-

ście zupełnie niewykonalne.

Zadzwonił telefon i Janusz bez słowa podał mi słuchawkę.

— To ty? — zawołał okropnie zdenerwowany głos ukochanej przyjaciółki. — Słuchaj,

on wszedł przed chwilą do szaletu miejskiego na Wareckiej!

Osobliwa informacja podziałała na mnie jak ostroga na rasowego konia. Zerwałam

się z miejsca nastawiona na natychmiastową akcję.

— Dawno wszedł?

— Przed pięcioma minutami! Cały czas patrzę na zegarek i cholera mnie bierze, bo

twoja centrala zajęta!

— Skąd dzwonisz?

— Góra jednak źle wyszła — odparła mi na to przyjaciółka ni w pięć, ni w jedena-

ście. Zaskoczyła mnie tak, że przez chwilę w ogóle nic nie myślałam. Potem przyszło

mi do głowy, że dostała nagle pomieszania zmysłów, i zirytowało mnie to, że dostała go

w tak nieodpowiednim momencie.

— Skup się, do diabła, jeszcze przez chwilę! Jaka góra! Gdzie jesteś?

— Wykluczone, to się nie da poprawić.

Najpierw  pomyślałam  błyskawicznie,  że  jestem  skazana  na  stróżowanie  na  oślep

przed  szaletem  na Wareckiej,  potem,  że  chyba  jakieś  bóstwo  od  telefonów  okropnie

mnie nie lubi, a potem nagle zrozumiałam!

— Czekaj, już wiem! Nie możesz mówić?

— Oczywiście, ty masz jakieś zaćmienia...

— Dlaczego?... Czekaj, niech zgadnę, nic nam innego nie pozostaje. Ktoś słucha?

— Właśnie i to ten, wiesz, zasadniczy element...

— Co? On sam?... On tam stoi koło ciebie?!

— Aha.

— O rany boskie, to teraz mnie chyba szlag trafi! Gdzie ty, do diabła, możesz być?

Czekaj  zaraz  dojdę. W szalecie  na Wareckiej...  Nigdzie  daleko  nie  leciałaś,  gdzie  tam

106

107

są telefony?... W budce by koło ciebie nie stał, w sklepie nie ma... W Instytucie Spraw Międzynarodowych?!

— Tak.

— A cóż on tam robi?

— Czeka... Czeka, aż ja jej przyniosę podszewkę.

— Idź do pioruna z podszewką, nie mąć mi w głowie! Na co on czeka? Na jakąś

osobę?

— Chyba nie, to przeze mnie.

— Przez ciebie, przez ciebie... Aha, on chce dzwonić? Rozmawiasz z portierni?

— Właśnie!

— To słuchaj! Ja teraz odłożę słuchawkę, a ty mów dalej! Ględź byle co, żeby tylko

musiał długo czekać, natychmiast tam będę!

Rzuciłam słuchawkę, wyskoczyłam z biura, jak stałam, i w dziesięć minut potem we

drzwiach Instytutu Spraw Międzynarodowych wpadłam na Jankę.

— No?! Gdzie?!...

— O Boże, rok jechałaś! Albo szłaś tyłem i na czworakach! Wyszedł!

— Idiotka! Trzeba go było zatrzymać!

— Jak? Stanąć we drzwiach i krzyknąć: po moim trupie?!

— Nie wiem! Podstawić mu nogę! Zemdleć! Cokolwiek! Przecież w ten sposób nie

zidentyfikuję go nigdy w życiu!

— Nie potrzeba, jestem pewna, że to on, czekaj! Ja byłam bardzo mądra. Słuchaj!

Opowiadałam różne kretyństwa, aż się przestraszyłam, że on się zniecierpliwi i pójdzie,

bo żaden mężczyzna nie zniesie wysłuchiwania takich głupot. Pomyślałam, że już lepiej

będzie pozwolić mu zadzwonić i posłuchać, co będzie mówił. No i on zadzwonił...

— I co mówił?!

— Głupio mówił. Nic z tego nie wiem. Powiedział: „No i jak?” Potem powiedział: „To

źle”. Potem chwilę słuchał, a potem powiedział: „To ja czekam na wiadomość”. I odłożył

słuchawkę.

Stałam przyglądając się okropnie zadowolonej Jance i myślałam sobie, że za chwilę

ją uduszę. Jak mogłam przez tyle lat nie zauważyć, że przestaję z niedorozwiniętą kre-

tynką?

— Rzeczywiście, byłaś niewiarygodnie mądra — powiedziałam jadowicie. — Cóż za

olśniewające rewelacje! Bezmyślna oślica.

— Głupia jesteś kompletnie, ja byłam genialna! Podpatrzyłam, co kręcił, i nie do-

strzegłam tylko jednej cyfry, a potem zapisałam. Tu masz ten numer...

W mgnieniu oka odwołałam wszystkie kalumnie, rzucane na moją ukochaną, uta-

lentowaną, absolutnie genialną przyjaciółkę. Chwyciłam świstek papieru jak bezcenny

skarb i obejrzałam, nie wierząc własnemu szczęściu. No, jeśli nie znajdę go, mając taki

106

107

punkt zaczepienia, to nie warto było mnie karmić w kołysce!

— Nie wiesz, czy to było siedem, czy osiem? — spytałam z przejęciem...

— Na upartego jeszcze mogło być sześć... Ale, wiesz, głos to on ma!

— Prawda?... No i co potem zrobił?

— Poszedł na parking, wsiadł do szarego forda i odjechał tuż przed tobą. Bardzo ład-

nie wykręcił...

— Zauważyłaś numer?

— Skąd! Byłam za daleko. Bałam się lecieć tuż za nim, bo tak się na mnie patrzył,

jakby mnie chciał udusić.

— Pewnie chciał, wydajesz mu się podejrzana.

— Raczej chyba niespełna rozumu. Opowiedziałam przez telefon cały mój kostium

i to tak, że gdyby to była prawda, to za nic w świecie nie włożyłabym go na siebie. Co

teraz robimy?

— Nie wiem, zimno mi jak cholera...

Dzień był chłodny, a ja w pośpiechu nie zdążyłam się w nic ubrać. Zaczęłam szczę-

kać zębami, co mi zdecydowanie przeszkadzało w myśleniu. Uznałam, że po tak wspa-

niałym osiągnięciu możemy na razie wrócić do pracy.

Ten powrót był czysto teoretyczny, bo głowę miałam nabitą tajemnicami i sprawy

zawodowe straciły dla mnie chwilowo jakiekolwiek znaczenie. Wpatrzyłam się w rzut

fundamentów i rozpaczliwie, intensywnie myślałam na dwa tematy równocześnie.

Natychmiast po powrocie do domu usiadłam przy telefonie. Przytomnie zaczęłam

od biura numerów, chociaż w pierwszej chwili zamierzałam znów czytać od deski do

deski książkę telefoniczną. Przywiązałam się już widać do tej lektury.

Dwa  spośród  trzech  możliwych  numerów  były  zastrzeżone,  co  nie  wzbudziło  we

mnie najmniejszego zdziwienia. Natomiast przynależność trzeciego wprawiła mnie nie-

mal w osłupienie. Trzeci numer należał do człowieka, o którym wiedziałam, że jest naj-

bliższym przyjacielem mojej byłej ofiary!

Nie zdążyłam się zastanowić nad tą nową komplikacją, bo zadzwoniła Janka.

—  Słuchaj,  byłam  śpiąca,  jak  mi  to  wyjaśniałaś,  a teraz  okropnie  mnie  to  męczy.

Dlaczego używają takich kretyńskich słów, jak mówiłaś, że to się nazywa?

— Logatomy. Nie zawracaj mi głowy, wykryłam coś niesłychanie dziwnego...

— Może to przypadek? — powiedziała niepewnie Janka, usłyszawszy świeżą rewe-

lację.

— Nie za dużo tych przypadków? Niemożliwe, żebym była do tego stopnia otoczona

przypadkami. W tym jest jakiś sens...

Odnajdywanie sensu wyraźnie nie było naszą mocną stroną. Po długich rozważa-

niach Janka wróciła do gnębiącego ją tematu.

— Bądź człowiekiem i powiedz, dlaczego nie mówią normalnych rzeczy.

108

109

—  Chodzi  o stwierdzenie,  czy  wyraźnie  słychać,  rozumiesz.  Gdyby  mówili  znane słowa, to słuchający mógłby się ich domyślić i nawet by sobie z tego nie zdawał sprawy.

Jak słyszysz na przykład „wodospad”, to wiesz, że tam jest na końcu d, a nie t, i żadna

ludzka siła nie stwierdzi, czy na pewno to usłyszałaś. A jak mówią „pierzag”, to wiesz, co

jest na końcu? Figę, musisz dosłyszeć albo źle zapiszesz...

— A jak niewyraźnie powiedzą? To wtedy już w ogóle nic nie wiadomo.

— Nic z tego, czyta bardzo wyraźnie spiker z nieskazitelną dykcją...

Spiker z nieskazitelną dykcją!...

Zamilkłam nagle, jak rażona piorunem. Spiker z nieskazitelną dykcją? Wielki Boże!

CO w tym jest?! Ja to przecież wiem, ja to wiem na pewno, tylko nie mogę sobie tego

sprecyzować... Przyjaciel byłej ofiary?...

Spiker z nieskazitelną dykcją...

Wszystko, co miałam w głowie, przewróciło mi się do góry nogami. Czułam, że je-

stem na progu tajemnicy. Wszystko lipa? Była ofiara się mści? To który z nich dzwonił

z Instytutu? To coś nie tak...

— Wyłącz się — powiedziałam stanowczo. — To wszystko razem gra akurat tak jak

Sarassatti na bębnie. Muszę natychmiast dalej działać albo dostanę pomieszania zmy-

słów na wieki.

Pełna zrozumienia przyjaciółka posłusznie odłożyła słuchawkę. Zgrzytając zębami

zaczęłam kręcić wszystkie trzy numery po kolei, nie zastanawiając się, co powiem, jeśli

się któryś odezwie. Uparłam się i kręciłam co piętnaście minut. W jednym z antraktów

zadzwoniło u mnie.

— Szkorbut — powiedział zmęczony głos. — B-3 działa, w porządku. Łubudu daje

impulsy...

— A jak logatomy? — spytałam, przestawiając się szybko z jednego tematu na drugi,

tym łatwiej, że zaczęły mi się jakoś kojarzyć. Nie traciłam nadziei, że zdołam poznać

nowe szczegóły.

— Prawie sto procent zrozumiałości na wszystkich torach. Będzie można zacząć pro-

gramować...

— W terenie? — spytałam mimo woli, zaprzątnięta odgadywaniem ich zamiarów.

— No, a gdzie? Termin na razie nie ustalony, cholernie trzeba pilnować. Wyłączam

się, koniec meldunku.

Oni się stanowczo za szybko wyłączał i jak na moje wymagania. Ciągle nie mogłam

pojąć zasadniczej treści ich poczynań. Nieco rozproszona zaczęłam znów kręcić moje

trzy nie odpowiadające numery. Nagle jeden z nich się odezwał!

W pierwszej chwili nie wiedziałam, który to akurat wykręciłam. Na chybił trafił wy-

mieniłam nazwisko przyjaciela ofiary.

— Tak, to ja, słucham.

108

109

— Zechce pan być taki uprzejmy — powiedziałam w natchnieniu pierwsze, co mi

przyszło do głowy — i przekazać moje najserdeczniejsze pozdrowienia swojemu przy-

jacielowi.

— Kto mówi?

— Szantażystka — odparłam uprzejmie, bo mi się to wydało najprostszym sposo-

bem przedstawienia się jednoznacznie i zrozumiale.

— Słucham? Co takiego?

— Szantażystka, proszę pana.

—  Zaraz,  zaraz,  proszę  pani...  Nie  bardzo  rozumiem.  Czy  to  chodzi  o tę  historię

sprzed kilku tygodni? Słyszałem o jakiejś pani, która prowadziła z moim przyjacielem

telefoniczną wojnę...

— Tak, proszę pana, to byłam właśnie ja.

— Pani go szantażowała? Czym?

— Wyznam panu szczerze, że nie mam pojęcia. Szalenie mnie gnębi oczekiwanie na

zapowiadaną zemstę pańskiego przyjaciela, nie wiem, czy jej już dokonuje, czy jeszcze

nie. Miałam właśnie nadzieję, że się czegoś dowiem od pana.

— A skąd ja mam coś wiedzieć?!

—  Jak  to?  Przecież  pański  przyjaciel  zakończył  swoje  kontakty  ze  mną  pańskimi

usty.

— Dlaczego moimi usty?!

— Tego też nie wiem. Niech się pan zapyta swojego przyjaciela.

— Niech mi pani pozwoli się skupić. On nic moimi usty nie zakańczał! Nic nie ro-

zumiem!

— Jak to? — spytałam z uprzejmym zdziwieniem, bo ta oryginalna rozmowa w po-

równaniu  ze  wszystkim,  co  mnie  spotkało  przez  telefon,  nie  była  dla  mnie  niczym

szczególnym. — Przecież to pan do mnie dzwonił, udzielając mi krew w żyłach mrożą-

cych informacji. Chciałam się właśnie dowiedzieć, czy już panowie rozpoczęli akcję od-

wetową...

— Jaką akcję odwetową? Proszę pani, słyszałem o tej awanturze, ale ja do pani nigdy

nie dzwoniłem i nie mam pojęcia, kim pani jest!

—  Jaka  szkoda  — powiedziałam  z żalem,  równocześnie  uprzytamniając  sobie,  że

istotnie  głos  tego  pana  wydaje  mi  się  nieznajomy.  — To  może  zechce  pan  mi  tylko

uprzejmie udzielić takiej drobnej informacji... Kto rozmawiał z panem przez telefon dziś

rano, tak koło pierwszej? Pański przyjaciel czy też ktoś szalenie do niego podobny?

—  Po  pierwsze,  proszę  pani,  nikt  nie  mógł  ze  mną  rozmawiać,  bo  mnie  nie  było

w Warszawie, dopiero przed chwilą wróciłem. Po drugie mojego przyjaciela też nie było,

był razem ze mną. A po trzecie nie znam nikogo szalenie do niego podobnego...

— Cóż, wobec tego, nie będę chyba zabierała panu czasu... Pozdrowienia, mam na-

110

111

dzieję, zechce pan przekazać?

— Ależ oczywiście, jak najchętniej!

— Z przykrością pana pożegnam. Wszystkiego najlepszego...

— Polecam się, do usług...

Dziwny człowiek, poleca się do usług szantażystce. To znaczy, że zemsta ofiary odpa-

da. A jednak ten spiker z nieskazitelną dykcją ciągle mnie męczy, co w tym jest?

Wykręciłam następny numer, jeden z dwóch zastrzeżonych. Słuchając sygnału zasta-

nawiałam się intensywnie, co by tu powiedzieć, żeby uzyskać jakieś informacje. Nie za-

pytam się przecież, kto mówi! Nawet jeżeli się przedstawię, udając, że to pomyłka, to

mogą zełgać albo odłożyć słuchawkę, zwłaszcza jeśli on nadal trwa w tej konspiracji...

Ktoś podniósł słuchawkę.

— Słucham...

Spłoszyłam się okropnie, bo nie zdążyłam nic wymyślić. Nie zastanawiając się dłużej,

krzyknęłam wystraszonym głosem:

— Szkorbut, Szkorbut!

W telefonie zapanowała sekunda konsternacji i nagle ten ktoś zahuczał ponuro:

— Lumbago, lumbago...

Oniemiałam. Zanim pomyślałam, że być może należy dalej mówić konspiracyjnie,

usłyszałam własne, pełne niebotycznego zdumienia pytanie:

— Dlaczego lumbago?!...

— A dlaczego szkorbut? Mnie męczy lumbago, proszę pani, zęby mam w porząd-

ku...

Ochłonęłam nieco i pojęłam, że trafiłam na niewinnego człowieka. Dobrze, że jesz-

cze nie jest bardzo późno... Nie miałam się co dłużej fatygować, ale wrodzona uprzej-

mość nie pozwoliła mi bez słowa odłożyć słuchawki.

— No to życzę panu zdrowia, szczęścia, pociechy z dzieci. Zechce pan wybaczyć po-

myłkę...

— Zechcę. Dziękuję pani za dobre słowo...

Rozłączyłam  się.  Został  mi  jeszcze  trzeci  numer.  Dwie  poprzednie  rozmowy  tak

mnie  wyczerpały,  że  przed  tą  ostatnią,  decydującą,  postanowiłam  trochę  odpocząć.

Nalałam sobie herbaty i zapaliłam papierosa. Męczące rozmyślania przerwał mi dzwo-

nek telefonu.

— Halo, Szkorbut! — powiedział zdenerwowany i zaniepokojony głos. — Wykryli

C-1, to koniec!

Zdenerwował  mnie  tym  natychmiast  tak,  jakbym  rzeczywiście  była  jego  wspól-

niczką.

— Jaki koniec, co za koniec — powiedziałam z gniewem. — Dlaczego zaraz koniec!

— Raz nam się upiekło cudem, prawda? Nie ma co liczyć na drugi cud!

110

111

Masz ci los, teraz zaczynają używać sił nadprzyrodzonych! Cóż to znowu znaczy?

— Co to jest cudem? Jakim cudem?

— To co było w lutym, to był cud, może nie? Brakowało sekund, dosłownie. Jak teraz

zdążą wykorzystać C-1, to wszystko przepadło, wykryją całość aparatury. Czego pani

jeszcze ze mną gada? — krzyknął nagle ze złością. — Zawiadomić szefa, prędzej!

Siedziałam ze słuchawką w ręku jak sparaliżowana. Cud w lutym, spiker z nieskazi-

telną dykcją, mój numer telefonu... Jak mogłam nie pojąć tego od razu! Boże, a cóż za

beznadziejna tępota!!!

Poczułam, jak zaczyna mnie ogarniać wspaniałe, potężne, nieopanowane podniece-

nie myśliwskie. To był hazard ekstraklasa, a ja przez całe życie byłam hazardzistką i te-

raz już żadna ludzka siła nie zdołałaby mnie powstrzymać od włączenia się do fascynu-

jącej gry. Cokolwiek by się miało stać, popełnię następne szaleństwo!

Po kilku minutach, pełna okropnego napięcia, wykręciłam trzeci numer.

— Halo — usłyszałam zaraz po pierwszym sygnale.

— Szkorbut — powiedziałam konsekwentnie, zdecydowana na wszystko.

— Szkorbut... — odpowiedziano mi jakby mimo woli i natychmiast nastąpiło coś zu-

pełnie innego. — Cholera jasna! Co to jest, kto mówi?!

— Szkorbut — powtórzyłam z uporem, bo w okropnym oszołomieniu i tak nic in-

nego nie przyszło mi do głowy. Co, miałam powiedzieć: Chmielewska?

— Kto mówi, do ciężkiej cholery?!!! Skąd pani ma...?!

— Pilna wiadomość, wykryli C-1 — przerwałam stanowczo w przypływie szaleńczej

determinacji, bo poznałam ten głos i niemal straciłam przytomność.

Po  drugiej  stronie  usłyszałam  krótkie  i bardzo  wyszukane  przekleństwo,  dobiegł

mnie dziwny dźwięk i stłumione słowa:

— ...sprawdzić numer...!

Rzuciłam słuchawkę, jakby mnie nagle ugryzła. Ja im sprawdzę numer, a guzik z pę-

telką!

Po długiej chwili zdołałam oderwać wzrok od fascynującego mnie telefonu, w który

wpatrywałam się nieprzytomnie. Wielki Boże, przecież to chyba niemożliwe?! Więc jed-

nak istotnie przez nieprawdopodobny przypadek tkwię w samym środku jakiejś monu-

mentalnej afery, w którą mnie wplątał ten człowiek! Wtedy, w ów wieczór, będący po-

czątkiem wielkiej tajemnicy rzucał moim numerem telefonu... Trzeba być ostatnim tu-

manem, ostatnim matołem, żeby się męczyć tyle czasu i nie przypomnieć sobie tego!

Oczywiście, że jest powód, dla którego szajka opryszków upodobała sobie mój numer!

I pomyśleć, że uważałam kiedyś tę całą historię za niewinną zabawę!

Niezbadanym wyrokiem Opatrzności popełnili jakąś tragiczną dla siebie pomyłkę

i znakomicie urozmaicili mi życie. Rozrywka jest pierwszej klasy, tylko czy przypad-

kiem nie zacznie być teraz nieco niebezpieczna? Czy ja aby nie posiadam za dużo wia-

112

113

domości? Dziecinnej igraszki to wszystko raczej nie przypomina...

Powoli zaczęłam myśleć nieco mniej chaotycznie. Nie czułam się rozczarowana do-

tychczasowymi  odkryciami,  przeciwnie,  napełniły  mnie  szalonym  zachwytem.  Ten

człowiek jest przestępcą, prawdopodobnie już w tej chwili wie, że ja wiem, i będzie pró-

bował coś zrobić. Doskonale, ale na pewno nie wie, ile ja wiem. Wygląda na to, że mo-

głabym go unieszkodliwić w każdej chwili, wystarczyłoby zawiadomić milicję... Nie, nie

zawiadomię milicji! A przynajmniej jeszcze nie teraz, najpierw wykryję samodzielnie,

na czym polega ich przestępstwo, a potem dopiero dokonam mojej wspaniałej krwawej

zemsty! Wyobrażał sobie, że można mnie bezkarnie wystawiać rufą do wiatru?!

Oczywiście, że moje postanowienie było pozbawione sensu, ale tego przecież nale-

żało oczekiwać. Uczucia, które mnie przepełniały, nie miały nic wspólnego z rozsąd-

kiem. To było wszystko na kupie: dzika nienawiść, szaleńcze pragnienie zemsty, radosne

poczucie triumfu, głęboka satysfakcja, że jednak to, co wyrwało go z moich, pozytyw-

nie nastawionych, objęć, to nie było byle co, a do tego jeszcze kompletnie irracjonalna

wdzięczność za niezrównaną rozrywkę. Doprawdy, niecodzienny galimatias!

Uszczęśliwiona faktem, że dwie tajemnice okazały się w gruncie rzeczy jedną, i zdo-

pingowana niejasnościami, których mi zostało zatrzęsienie, postanowiłam kategorycz-

nie odkryć istotę antypaństwowej działalności byłego, tajemniczego wielbiciela. Muszę

się śpieszyć, bo zdaje się, że tym ostatnim telefonem narobiłam dobrego zamieszania...

Oparłam się o poduszki i zaczęłam myśleć. Bałagan w głowie nieco mi się uspokoił.

Teraz, kiedy już wiedzą, przestaną udzielać mi informacji...

W momencie kiedy to pomyślałam, zadzwonił telefon. Rzuciłam się na słuchawkę

jak wygłodzone stado wilków na niewinną łanię.

— Słucham?...

— Szkorbut! Próba programowania przeprowadzona. Świetnie działa, spełnia każde

polecenie!...

— Co było programowane? — spytałam, nie zdążywszy się zastanowić, że może po-

winnam to wiedzieć.

— Cała aparatura X. Udało się znakomicie, nikt się nie zorientował.

Programowanie jakiegoś urządzenia oznacza podłączenie do niego tego całego na-

boju, który zaczyna się mikrofonem, a kończy którymś rodzajem odbiornika. Tyle wie-

działam na pewno. Ale co dalej? Co to jest, ta aparatura?

— Jakie polecenia były wydawane? — spytałam w przypływie wręcz nadprzyrodzo-

nego natchnienia.

—  Głównie  dysponowanie  systemem  alarmowym.  Próby  B ze  zmianą  kierunków

trzeba bezwzględnie wstrzymać, wiedzą o nich. W ogóle za dużo wiedzą, cholera. Są na-

stawieni na jutro, trzeba przeczekać. To wszystko.

I znów się wyłączył, zanim zdołałam jeszcze cokolwiek powiedzieć. Znów zostałam

112

113

skazana na samodzielne myślenie.

Samodzielnie doszłam do wniosku, że już prawie wiem, o co chodzi. Moi bandyci

zmierzają do pewnego celu, a tym celem jest działanie na odległość na urządzenie, które

będzie  spełniało  polecenia.  Będzie  wyłączało  system  alarmowy  oraz  nadawało  cze-

muś kierunek, niewątpliwie czemuś poruszającemu się w przestrzeni, być może w te-

renie otwartym. Jeśli mogą wyłączać, a zapewne i włączać system alarmowy, to mogą

też włączać różne inne rzeczy, na przykład magnetofon, nagrywający tajną rozmowę...

A system alarmowy wyłączą, żeby ukraść tajne dokumenty...

Mróz  przeszedł  mi  po  krzyżu.  To  nie  bandyci,  to  szajka  szpiegowska! A szefa  tej

szajki znam osobiście... Ach, kurczę blade! Praworządny obywatel PRL!!!...

Stanę na głowie, poruszę całe miasto, przewrócę świat do góry nogami, ale odkryję

personalia tego człowieka i czarno na białym zaniosę je władzom państwowym!...

Od najpoważniejszych ludzi można się bez trudu dowiedzieć wszystkiego, jeśli tylko

zadaje się im dostatecznie głupie pytania. Do zadawania głupich pytań niewątpliwie

byłam predestynowana bardziej niż ktokolwiek inny. Zaopatrzona w tę broń, ruszyłam

do boju.

Najpierw przyczepiłam się do byłego wojskowego, który nigdy nie miał nic wspól-

nego z kontrwywiadem, w związku z czym nie był szczególnie uczulony na te właśnie

tajemnice.

Po wygłoszeniu tysiąca nonsensów na temat ćwiczeń wojskowych spytałam z zacie-

kawieniem:

— A czego w wojsku nie można załatwić przez telefon albo przez radio, albo przez

coś innego w tym rodzaju?

— W żadnym wypadku nie można zastrzelić rozmówcy...

— Tylko? I nic więcej? A co może się przytrafić w służbie kontrwywiadu albo wy-

wiadu takiego szalenie, niesłychanie wstrząsającego, co mogłoby wywołać monumen-

talną katastrofę?

— Nagła epidemia zapalenia wyrostka robaczkowego.

— E tam! Ja mówię o jakimś okropnym niedopatrzeniu.

— Można zapomnieć o jakimś spotkaniu, o zawiadomieniu, że właśnie ucieka z Pol-

ski szpieg z tajnymi dokumentami...

— Mało...

— Jeszcze pani mało?

—  Nie,  ja  chcę  czegoś  najokropniejszego.  Najgorsze  niedopatrzenie,  jakie  można

sobie wyobrazić, z ogólnopaństwowymi skutkami.

Były wojskowy zamyślił się głęboko.

— Chyba najgorsze, co tylko można wymyślić, to zapomnienie o zmianie szyfru.

— A jak to się załatwia?

114

115

— Na pewno nie przez telefon.

— A przez co?

— Odręcznie. Wyjmuje się z pancernej szafy kopertę z odpowiednim numerem.

— I co może być?

—  Można  zapomnieć  kluczy  od  tej  szafy  i dostać  nagle  pilną  wiadomość  pisaną

nowym szyfrem...

— No i co może być, jak się zapomni?

— Wszystko, co tylko sobie pani zdoła wyobrazić. Ogólnopaństwowa katastrofa...

Po wynalezieniu jeszcze kilku kataklizmów dałam mu spokój, bo wydawał się wy-

czerpany umysłowo. Za pomocą skomplikowanych wysiłków spotkałam przypadkowo

na  ulicy  znajomego,  o którym  świetnie  wiedziałam,  gdzie  pracuje,  chociaż  oficjalnie

był zupełnie czym innym. Kiedyś robiłam dla niego drobną inwentaryzację i siłą rze-

czy musiał się przede mną ujawnić. Z tym dla odmiany zaczęłam się sprzeczać o mikro-

fon stereofoniczny, upierając się przy niewątpliwych bzdurach. Wyprowadzony z rów-

nowagi facet udzielił mi olśniewających informacji.

Teraz już mogłam być zupełnie pewna, że banda „Szkorbut” dokonała nie byle jakich

usprawnień. Wiedziałam, czym i w jaki sposób zamierzają kierować, co i w jaki sposób

mogą włączać, wiedziałam, dlaczego próby odbywały się właśnie w takim, a nie innym

terenie, i dlaczego badano urządzenia za pomocą logatomów. Mgliście, bo mgliście, ale

wiedziałam. Gdybym się na tych fidrygałach elektroakustycznych lepiej znała, niewąt-

pliwie miałabym przed oczami jasny obraz całej aparatury ze wszystkimi ulepszeniami

włącznie, ale posiadanie przed oczami jasnego obrazu czegokolwiek z tej dziedziny było

dla mnie nieosiągalne, nawet gdybym obejrzała to wszystko w naturze siedemdziesiąt

razy. Wcale mnie to nie martwiło, bo ostatecznie nie chodziło mi przecież o te drobia-

zgi. Czy tam są jakieś skomplikowane przyrządy, czy też główny wynalazek polega na

zatknięciu drutu w kartofel, to mi jest wszystko jedno. Znam meritum sprawy, teraz

muszę dotrzeć do działających osób.

Wczesnym wieczorem wróciłam do domu, usiadłam na tapczanie i pełna mściwego

triumfu  roziskrzonym  wzrokiem  wpatrzyłam  się  w telefon.  Zadzwonić?  Zawiadomić

go o konieczności wstrzymania prób z torem B? Im dłużej to będzie trwało, tym le-

piej, każde zastopowanie ich działalności jest mi szalenie na rękę. A przy tym niesłycha-

nie ponętna była dla mnie myśl, że, być może, doprowadzę go tym do rozstroju nerwo-

wego!

Jak było do przewidzenia, nie wytrzymałam. Z bijącym sercem wykręciłam numer.

— Słucham — powiedział głos, na dźwięk którego wszystko mi w środku podsko-

czyło. Przez moment poczułam głęboki, bardzo głęboki żal, że to wróg i bandyta...

— Szkorbut — powiedziałam stanowczo i przezornie nie czekając na oddźwięk, cią-

gnęłam dalej uprzejmym tonem: — Cieszę się bardzo, że X tak dobrze działa, to miło...

114

115

Radziłabym wstrzymać próby z torem B, bo za dużo osób już na nie czeka. Zdalne kie-

rowanie obiektywem aparatu fotograficznego to cenna rzecz, szkoda byłoby to ujawnić,

nieprawdaż? Wyłączam się, koniec meldunku. — I natychmiast odłożyłam słuchawkę.

Siedziałam i czekałam w okropnym napięciu i z zapartym tchem. Czułam się trochę

tak jak jadowita żmija, która przez złośliwość wlazła do przewodu gazowego. Co z tego

wyniknie? Jak się dowiedzieć, gdzie oni są? Jak on się nazywa? Kim jest oficjalnie? Jest

duża szansa na to, że będą mnie chcieli unieszkodliwić, bo za dużo wiem. Przez telefon

tego nie zrobią, przynajmniej jeden będzie się musiał ujawnić i to chyba tylko ten jeden,

który mnie zna i wie, jak wyglądam. Możliwe, że w wyniku własnych, niepoczytalnych

czynów zginę tragiczną śmiercią, ale już mi jest wszystko jedno! Będę popełniać te sza-

leństwa konsekwentnie i do końca!...

Telefon zadzwonił po kwadransie. Kończyłam trzeciego papierosa, cały czas siedząc

w tym samym miejscu i wpatrując się w słuchawkę dzikim, hipnotyzującym wzrokiem.

Podniosłam ją z uczuciem zbliżonym do tego, jakie ma człowiek, wpadający głową na-

przód w grząskie, czarne bagno.

— Słucham...

— Dobry wieczór...

Opanowałam się z największym wysiłkiem.

— Kto mówi? — spytałam stanowczo, chociaż nie miałam co do tego najmniej szych

wątpliwości.

— Nie poznajesz starych znajomych?

—  Nieco  trudno  poznać  starych  znajomych,  którzy  mi  się  nigdy  nie  przedstawili

— odparłam bez namysłu. „Niekonsekwentna idiotka — pomyślałam równocześnie ze

wstrętem. — Trzeba się było upierać, że nie wiem”.

W słuchawce usłyszałam westchnienie.

— Chciałem cię bardzo, ale to bardzo prosić, żebyś się uspokoiła...

— Co przez to rozumiesz? Nie czuję się zdenerwowana — powiedziałam absolutnie

niezgodnie z prawdą, bo byłam zdenerwowana do nieprzytomności.

— Co za szkoda, że nie wiesz, co mam na myśli!... Przyznaję, że właściwie jestem ci

winien dozgonną wdzięczność za te dwa meldunki, ale powodujesz okropne zamiesza-

nie. Prawdopodobnie wydaje ci się, że wszystko wiesz, ale przyjmij do wiadomości, że

nie wiesz nic. Byłbym ci ogromnie zobowiązany, gdybyś zechciała powstrzymać się od

jakiegokolwiek działania...

— Zaraz, chwileczkę — powiedziałam, odzyskując powoli przytomność. — Przede

wszystkim ja nie mam żadnej pewności, że to istotnie ty. Może byś mi to jakoś udowod-

nił?

— Obiecałem ci kiedyś, że ci wszystko wyjaśnię. Przypominasz to sobie? Pewnego

wieczoru dałem ci słowo honoru, że wyjaśnię wszystko, jak tylko będę mógł. Nie mam

116

117

zwyczaju łamać słowa honoru, nawet dawanego w chwilach zdenerwowania. Myślałem

wówczas, że nastąpi to szybciej, nie przewidziałem pewnych nieoczekiwanych kompli-

kacji.

Nikt inny nie mógł wiedzieć, co mówił wówczas, w owych dramatycznych chwilach.

Udowodnił mi...

—  Tak,  przypominam  sobie  — powiedziałam  równie  uprzejmie,  jak  lodowa-

to.  — Wobec  tego  powinieneś  i ty  pamiętać,  co  ja  powiedziałam  pewnego  wieczoru.

Pamiętasz? Powiedziałam, że dołożę wszelkich starań, żeby cię zdekonspirować...

— Tak, pamiętam. I muszę ci się przyznać, że cię nie doceniłem. Nie przypuszczałem,

że jesteś zdolna do takich szaleństw.

— Przecież cię uczciwie uprzedzałam, że dla mnie szaleństwa to jest chleb powsze-

dni.

— Wracając do tematu, czy mogę mieć nadzieję, że okażesz odrobinę rozsądku i cier-

pliwości?  Twoje  poczynania  mogą  mi  przysporzyć  okropnych  kłopotów.  Ponawiam

obietnicę, że wyjaśnię wszystko we właściwym czasie.

Właśnie się okropnie rozpędziłam w to wszystko uwierzyć! Jeszcze czego! Słuchając,

zastanawiałam się w szalonym pośpiechu, jak najlepiej wykorzystać tę rozmowę. Jasne,

że na każde moje pytanie zełga, co może, ale może mu się przypadkiem coś wyrwie.

Dyplomatycznie, tylko dyplomatycznie...

— Ależ dobrze, chętnie okażę anielską cierpliwość. Tylko czy nie mógłbyś mi odpo-

wiedzieć od razu na kilka skromnych pytań? Wiesz, niektóre rzeczy tak mnie gnębią.

— No? Słucham?...

Kolosalny talent dyplomatyczny podsunął mi tylko jedno najważniejsze...

— Na litość boską, jak ci na imię?!!!

— Przecież wiesz. Dobrze zgadłaś...

— Dlaczego mnie napuściłeś na tego niewinnego faceta?! Zrobiłeś to świadomie?...

— To już jest dłuższa historia, której teraz nie możemy omawiać. Muszę się już wyłą-

czyć. Jeszcze raz cię proszę, nie rób już nic i nie usiłuj wykorzystywać wiadomości, które

posiadasz. Narobisz jeszcze większych kłopotów nie tylko mnie, ale i sobie.

Równie dobrze mógłby mnie prosić, żebym przestała oddychać.

— Mam nadzieję, że uda mi się uniknąć kłopotów — powiedziałam, wracając do lo-

dowatej uprzejmości. — Proszę cię bardzo, mogę poczekać na twoje wyjaśnienia. Tyle

czasu czekałam, że te parę lat mniej czy więcej nie robi mi już różnicy...

—  Strasznie  bym  nie  chciał  stosować  jakichś  ostrzejszych  środków  — powiedział

z westchnieniem. — Proszę cię, zaoszczędź mi tego.

— To groźba?

— Niech Bóg broni! Nawet mi to nie przyszło do głowy. Twoja reakcja na groźby

może każdego radykalnie zniechęcić do ich stosowania. To jest moja gorąca prośba do

116

117

ciebie...

Nic z tego, nie damy sobie mydlić oczu! Drugi raz mu się ze mną nie uda. Boże drogi,

cóż ten człowiek ma jednak za głos...

Telefon milczał. Jeden dzień, drugi, trzeci... Wszelkie informacje skończyły się jak

nożem uciął. To, że dzwoniły różne osoby w celach towarzyskich, nie związanych z za-

sadniczym tematem, denerwowało mnie tylko jeszcze bardziej. Nie przyjmowałam do

wiadomości tych zbędnych dźwięków. Dla mnie telefon milczał...

Tajemniczy, zastrzeżony numer nie odpowiadał, chociaż dzwoniłam tam o najdziw-

niejszych porach dnia i nocy. Nikt się mnie nie czepiał i nie dostrzegałam wokół domu

żadnych podejrzanych typów. Wyraźnie zostałam odsunięta na nieprzyjemny margi-

nes.

Drugiego wieczoru zadzwoniła Janka.

— No i co? — spytała z szalonym zainteresowaniem.

Odpowiedziałam jej jednym słowem równie krótkim, jak treściwym.

— Nie dzwonił?

—  Nie  dzwonił.  Przypuszczam,  że  pęknę  lada  minuta. Wygrał,  drań  w tajemnicę

szarpany!

— Myślisz, że jeszcze zadzwoni?

— Diabli go wiedzą. Jeżeli nie zadzwoni, to umieszczę w prasie ogłoszenie, że pan

o takiej aparycji i takim imieniu nie dotrzymuje słowa honoru.

— I spiker Polskiego Radia zaskarży cię do sądu. Dlaczego nie idziesz na milicję?

— I co im powiem? Że mam głębokie, wewnętrzne przekonanie, że nie wiadomo

kto przeprowadza nielegalne próby z aparaturą elektroakustyczną? Że wiem, na czym

te próby polegają i jaka instytucja brała wzmacniacze? Wkopię przyzwoitych ludzi, któ-

rzy mi przez niedopatrzenie zwierzyli tajemnice służbowe, i oskarżę o antypaństwową

działalność  państwową  instytucję?  Stuknij  się  w arbuz.  Na  jakiej  podstawie?  Moich

przeczuć? Milicja kicha na moje przeczucia, a poza tym wszystko, co wiem, wiem niele-

galnie. Skutek będzie taki, że mnie przymkną za współpracę z wrogami ojczyzny.

— To co teraz zrobisz?

— A bo ja wiem? Na razie czekam na natchnienie.

— No to czekaj. Jak coś będzie, to zadzwoń.

Istotnie  czekałam,  lecz  nie  biernie,  a aktywnie.  Strzelałam  na  oślep  w różne  stro-

ny, wywołując tą kanonadą najrozmaitsze efekty. Znajomy człowiek z telefonów miej-

skich, zapytany o ów zastrzeżony numer, wpadł w paniczne przerażenie i odmówił ja-

kichkolwiek  wyjaśnień.  Dział  techniczny  Polskiego  Radia,  maglowany  o skompliko-

wane szczegóły swojej działalności, zapłonął do mnie żywą niechęcią. Pożyczyłam sa-

mochód z Motozbytu i udałam się do odkrytego rejonu sto trzy, obejrzałam sobie orne

pole, świeżą ruń i młody zagajnik, ugrzęzłam w błocie, co mnie zmusiło po kwadran-

118

119

sie buksowania do galerniczych wysiłków, polegających na wpychaniu pod koła roz-

maitych patyków, ubłociłam siebie i samochód od góry do dołu i wróciłam taka sama

mądra jak przedtem.

Wiedziałam  mnóstwo,  ale  nie  na  ten  temat,  który  mnie  najbardziej  obchodził.

W nosie miałam wynalazki, usprawnienia, programowanie wszystkich maszyn świata

i działalność  szpiegowską,  nic  mnie  to  nie  obchodziło.  Obchodził  mnie  tylko  jeden

człowiek, a o tym człowieku właśnie nadal nie wiedziałam nic.

I wreszcie nie wytrzymałam. Doprowadzona do ostatecznej rozpaczy, wystrzeliłam

ostatni, monumentalny nabój. Doprawdy nie przewidziałam, że wywołam tym takie za-

mieszanie, ale gdybym wiedziała, niewątpliwie też bym go wystrzeliła bo traciłam już

resztki rozumu.

Trzeciego dnia wieczorem słuchawka przyczepiła mi się do ucha zupełnie bez mo-

jego udziału, a tarcza nadprzyrodzonym sposobem sama wykręciła numer. Numer, któ-

rego nie kręciłam już od wielu lat i który powinnam była już dawno zapomnieć...

— Słucham — powiedział człowiek, od którego nie miałam szans niczego się dowie-

dzieć. Ale jeżeli czegokolwiek na tym świecie byłam pewna, to tego, że żaden wynala-

zek i żadne usprawnienie w interesującej mnie dziedzinie nie mogły się odbyć bez jego

udziału. Jedyny człowiek w Polsce, który się wyspecjalizował w niektórych drobiazgach

i któremu ustępowali najlepsi fachowcy z zagranicy. A równocześnie z całą pewnością

ostatni, który zgodziłby się zajmować jakąkolwiek nielegalną akcją...

— Dobry wieczór, to ja — powiedziałam zimno i natychmiast ciągnęłam dalej: — Nie

wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, komu służy twoja genialna myśl techniczna?

— O co ci chodzi? Bądź uprzejma wypowiadać się jaśniej bo ja nie mam czasu na te

artystyczne przenośnie.

— Chodzi mi o próby, zmierzające do zdalnego kierowania czynnościami różnych

aparatów. Głosem. O ile wiem, wybacz że będę używała ludzkiego języka a nie właści-

wych, technicznych wyrażeń, tor elektroakustyczny X służy do działania włączającego

i wyłączającego różne rzeczy nieruchome, natomiast tor B do nadawania kierunku rze-

czom ruchomym, tor A...

— O czym ty mówisz?! Skąd to wiesz?

— Impulsy zależą jakoś tam od wypowiadania słów z odpowiednimi samogłoskami;

nieprawdaż? Inaczej działało w olaboga, a inaczej w łubudu... oczekiwałam jeszcze „fi-

kimiki” z uwagi na dużą ilość „i”, ale rozczarowaliście mnie...

— Przestań! — krzyknął ostro człowiek po drugiej stronie przewodu telefonicznego.

— W tej chwili przestań!

— Nie przestanę — powiedziałam gniewnie. — Przyjmij do wiadomości, że ten ton

już nie robi na mnie wrażenia.

— Wiedziałem, że jesteś beznadziejnie głupia, ale nie przypuszczałem, że do tego

118

119

stopnia. Musiałaś chyba do reszty oszaleć. O co ci chodzi?

— O to, że muszę się na ten temat wszystkiego dowiedzieć, ponieważ podejrzewam,

że ten cały nabój dostał się w ręce niepowołanych osób. Właśnie pytam, czy ty o tym

wiesz. Wyobrażam sobie, że odpowiesz mi na moje pytania.

— Na pewno nie!

— W takim razie zaczynając od dziś rozgłoszę po całym mieście wszystko, co wiem,

a zapewniam  cię,  że  wiem  dużo.  Będę  to  wykrzykiwała  pełną  piersią  w zatłoczonym

tramwaju, w kinie, na ulicy, wszędzie!

— Zostaniesz zamknięta, zanim zdążysz powiedzieć jedno głupie słowo...

— Możliwe, ale wtedy powiem, że to wszystko wiem od ciebie. I niech mi kto udo-

wodni, że nie...

„Rzeczywiście  jestem  szantażystką,  niebezpieczną  dla  otoczenia”  — pomyślałam

równocześnie ze zdumieniem.

Człowiek w telefonie milczał przez chwilę, bo prawdopodobnie był bliski udławienia

się wściekłością. Zaniepokoiłam się, że go może trafić apopleksja.

—  Hej,  słuchaj  — powiedziałam  ugodowo.  — Nie  puszczę  pary  z gęby,  ale  muszę

wiedzieć, kto się tym teraz posługuje. Jak ci mówię, że z tym jest jakaś draka, to mam

podstawy...

— Dobrze — powiedział nagle. — Ale nie powiem ci tego przez telefon. Umówimy

się na jutro, postaram się znaleźć trochę czasu.

— Figę z makiem — oświadczyłam stanowczo. — Doskonale wiem, że jutro zasta-

wisz na mnie pułapkę. Możemy się spotkać zaraz.

Milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał.

— Dobrze, niech będzie. Gdzie sobie życzysz?

— Na ławce w parku Dreszera, koło przystanku trolejbusowego. Za dziesięć minut

— powiedziałam, uśmiechając się w duchu złośliwie. — Jeżeli cię nie będzie za dziesięć

minut, odchodzę i zaczynam reklamę...

Nadal  złośliwie  uśmiechnięta  odłożyłam  słuchawkę  obok  aparatu.  Przez  dziesięć

minut nie zdąży zadzwonić z budki, ani nigdzie pojechać, na razie jestem bezpieczna.

Zablokowałam mu telefon...

Chyba  sobie  jednak  nie  zdawałam  sprawy  z wagi  popełnianych  czynów.  Opętało

mnie wzniosłe szaleństwo i nie było już dla mnie nic niemożliwego. A zresztą wygłu-

piałam się przecież dla dobra ojczyzny!

Człowiek, który przyszedł do parku Dreszera, nie przywitał się ze mną... Spojrzał na

mnie ze wstrętem, usiadł obok i zapalił papierosa.

—  Nic  ci  nie  przyjdzie  z tej  blokady  — powiedział.  — Nie  znikniesz  nagle  z po-

wierzchni ziemi, znajdę cię równie dobrze i jutro.

— Jeżeli masz jeszcze odrobinę zdrowego rozsądku, to nie będziesz mnie jutro szu-

120

121

kał. Zaraz się przekonasz... Uważaj: wiem, jaka instytucja patronowała pierwotnie całej akcji, wiem, na czym to polegało, wiem, gdzie odbywały się próby, i oświadczam ci, że

nic mnie to nie obchodzi. Chcę się dowiedzieć, w czyje ręce się dostało i kto to wyko-

rzystuje nielegalnie.

— Nikt nie wykorzystuje nielegalnie, przez cały czas robi to wspomniana przez cie-

bie instytucja. Skąd ci coś podobnego przyszło do głowy?

Zawahałam się. Po krótkim namyśle powiedziałam prawdę. Prawie całą.

— Jakim sposobem, do diabła, znaleźli twój numer?!

— Nie wiem — oświadczyłam stanowczo. — I nie interesuje mnie to.

Teraz on przez chwilę myślał.

— Musiała tu zajść jakaś potworna pomyłka. Słuchaj...

Słuchałam. To, co słyszałam, ciągle mi nic nie wyjaśniało.

Akcja „Szkorbut” jest absolutnie legalna? Przeprowadzana przez państwowa instytu-

cję, przez praworządnych ludzi? A nie przez szajkę opryszków?

— To dlaczego, do diabła, to było takie zakonspirowane? — spytałam z rozpaczą.

— Nie udawaj głupszej, niż jesteś. Chciałaś, żeby jawnie robić rzeczy, które są naj-

większą tajemnicą wojskową? Tajemnicą wywiadu?

— Oj, nie mów bzdur! Chodzi mi o to, co mówili. To ukrywanie się, to zdenerwowa-

nie, że ktoś tam coś odkrył, na coś trafił... Kto?! Co to znaczy?

— Musisz to wiedzieć? — spytał niechętnie po chwili milczenia.

— Muszę. To mi się wydaje najbardziej podejrzane.

Znów  milczał  przez  długą  chwilę,  paląc  papierosa  i wyraźnie  bijąc  się  z myślami.

Właściwie do tej pory nie powiedział mi nic nowego, potwierdzał tylko moje wiadomo-

ści. Dopiero teraz miał zdradzić jakąś krew w żyłach mrożącą tajemnicę.

— Powiem ci. W zestawieniu z tym, co i tak wiesz, to już jest niegroźne. Słuchaj...

Czułam, jak mi się robi zimno w sercu i jakoś nieprzyjemnie na duszy. Wszystkie

fragmenty łamigłówki układały się znakomicie. W łonie praworządnej instytucji zalągł

się, obrazowo mówiąc, bakcyl zdrady. Był ktoś na wysokim stanowisku, ze wszech miar

godzien zaufania, kto współpracował z obcym wywiadem i usiłował ukraść bezcenny

wynalazek. Była misterna siatka, niemal nie do wykrycia, która usilnie pracowała na

zgubę ludowego kraju. Przed nimi właśnie trzeba się było ukrywać...

Ktoś na wysokim stanowisku...

— Dlaczego ich wszystkich nie wsadzili do kicia, tylko się z nimi tak głupio cackali,

przyprawiając mnie o rozstrój nerwowy? — spytałam z rozgoryczeniem.

— Ponieważ nie było wiadomo, kto to był i kto należał do szajki. To było szalone

ryzyko, przeprowadzać te próby tak, żeby ich nie wykryli, a równocześnie udawać, że

wszystko jest w porządku. Ale też to była jedyna szansa, żeby to wreszcie definitywnie

zlikwidować. Ten podejrzany facet, to, jak ja rozumiem, jest jakiś gość cholernie wysoko

120

121

postawiony, gdyby podejrzenia w stosunku do niego okazały się niesłuszne, byłaby po-

tworna draka. No i oczywiście cała robota kontrwywiadu od początku...

— Kto to był, ten główny podejrzany?

— Nie mam pojęcia. Nie wiem, czy istnieją ze trzy osoby, które to wiedzą.

—  Jak  możesz  nie  wiedzieć,  skoro  uczestniczyłeś  w całej  robocie.  Musiałeś  chyba

wiedzieć, przed kim się masz ukrywać?

— Przed wszystkimi. Było tylko kilka pewnych osób, wtajemniczonych, a cała reszta

była na wszelki wypadek podejrzana. Zresztą, nie uczestniczyłem w całej robocie, tylko

opracowałem na początku pewne rzeczy, a dalej to już ciągnął kto inny.

Milczałam,  pełna  mnóstwa  mieszanych  uczuć,  a głównie  rozgoryczenia.  Czyżbym

dotychczas miała nadzieję?... Przecież wiedziałam, że to przestępca...

—  Okazuje  się,  że  w gruncie  rzeczy  nie  myślałaś  tak  głupio,  jak  na  to  wyglądało

— powiedział  z niechętnym  uznaniem.  — Chyba  zdajesz  sobie  sprawę  z tego,  co  ci

grozi za rozgłaszanie tych informacji?

— Zdaję sobie sprawę. Czym ja byłam? Bazą informacyjną?

— Czymś w tym rodzaju. Był taki telefon, pod który należało przekazywać różne

wiadomości. Jakim cudem to był twój telefon, nie potrafię zrozumieć.

Za to ja potrafiłam doskonale to zrozumieć, ale co z tego?

— Kto tam był w tę całą hecę zamieszany? — spytałam beznadziejnie. — Powiedz

wszystkie  nazwiska,  jakie  znasz.  Ostatecznie,  już  teraz  nie  masz  co  przede  mną  tego

ukrywać. Wiem przecież gorsze rzeczy.

— Nie znam nazwisk, nie przedstawiali mi się wszyscy. Znam tylko parę osób. Tych,

którzy to ze mną załatwiali oficjalnie, dwóch, którzy ze mną współpracowali w począt-

kowej  fazie,  i tego,  który  to  po  mnie  przejął  i kontynuował.  Sympatyczny  gość  i ma

łeb...

Wpadło  mi  w ucho  kilka  nieznajomych  nazwisk.  Do  kontynuatora  pracy  natych-

miast poczułam awersję, skoro się wydał sympatyczny temu człowiekowi... Zresztą do

wszystkiego poczułam awersję.

— To co, będziesz się starał od jutra zamknąć mnie w kazamatach?

— Nie bądź głupia. Nie zamieniłbym z tobą dziś ani jednego słowa, gdyby nie to, że

wiem, do czego jesteś zdolna. A gdyby się okazało, że dałaś się wciągnąć w jakiś idio-

tyzm, to możesz być pewna, że nie wróciłabyś teraz do domu. Znam cię wystarczająco

dobrze, żeby wiedzieć, czy mówiłaś prawdę.

Ja też go znałam wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, do czego jest zdolny. Istotnie,

gdybym współpracowała z szajką szpiegowską, nie wróciłabym już do domu...

— Nie muszę cię chyba odprowadzać? O ile wiem, nie ma sytuacji, w której nie dała-

byś sobie rady. A ja jeszcze dzisiaj mam mnóstwo roboty.

122

123

— Dziękuję ci bardzo, istotnie, trafię sama. Wybacz, że cię niepokoiłam...

O wpół do drugiej zadzwonił telefon. Oprzytomniałam błyskawicznie i podniosłam

słuchawkę.

— Słucham...

— Czy to cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden?

— Tak, słucham.

— Kto mówi?

O, nie, tego ja bardzo nie lubię!

— Królowa Izabella Hiszpańska — odpowiedziałam uprzejmie.

— A, to pomyłka, przepraszam... — powiedział niepewnie ten ktoś po krótkiej chwili

konsternacji.

Po paru minutach znów zadzwoniło.

— Słucham...

— Cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden?

— Tak, słucham...

— Czy to pani Joanna Chmielewska?

— Tak, słucham...

— Dziękuję.

I rozłączył się. A cóż to znowu takiego? Dziękuje mi za to, że się tak nazywam, czy

za to, że podniosłam słuchawkę? Któż to mógł być? Chyba nikt znajomy, nie przypomi-

nam sobie tego głosu...

Zaniepokoił mnie ten telefon. Wstałam, nalałam sobie herbaty, zapaliłam papierosa

i zaczęłam się zastanawiać. Kto? Czyżby to on? Teraz już rzeczywiście mój śmiertelny

wróg? Wie, że rozmawiałam na ten temat i zamierza mnie zamordować?

Istotnie, miał powody prosić, żebym się uspokoiła. I trudno zaprzeczyć, że miał też

powody tak starannie ukrywać swoje personalia. Praworządny obywatel PRL!... I akurat

to wszystko musiało się właśnie mnie przytrafić! Żeby to jasny piorun strzelił! Nie ma

co mówić, ładny klin!...

Siedziałam  na  fotelu  i marzłam  przy  otwartym  oknie,  pełna  rozgoryczenia,  kiedy

znów zadzwonił telefon.

— Pani Joanno, to pani? — spytał szeptem znajomy człowiek z telefonów miejskich.

— Ja, co się stało? — powiedziałam mimo woli również konspiracyjnym szeptem.

— Przepraszam, że dzwonię o tej porze, ale potem mógłbym nie mieć okazji, o szó-

stej rano kończę dyżur. Pani telefon jest na podsłuchu...

— Od kiedy? — przerwałam szybko.

— Od pierwszej. Wszystkie rozmowy będą nagrywane. Teraz na chwilę wyłączyłem,

ale już włączam. Jakby mnie tak złapali!... Niech pani uważa, dobranoc.

— Dobranoc, dziękuję panu — szepnęłam z gorącą wdzięcznością.

122

123

I ja mam w tych warunkach spać?! No, zdaje się, że teraz rozpętałam już piramidalną

chryję. Mogę to uznać za szczytowe dzieło mego życia, osiągnięcie, jakiego świat nie wi-

dział! Jezus Maria, co jeszcze będzie?! Nigdy nie byłam specjalnie tchórzliwa, ale tym

razem się jednak wystraszyłam. Taka wystraszona czym prędzej poszłam spać, bo po-

myślałam, że w obliczu wydarzeń nie do przewidzenia muszę być wyspana i przytomna.

Na wszelki wypadek zabezpieczyłam jeszcze tylko drzwi, wtykając kij od starej szczotki

do mycia podłogi pomiędzy ścianę a zasuwę. Raz w życiu postanowiłam być ostrożna.

Do rana nic się nie stało, a rano poszłam do pracy. Już zaczęłam czuć się z lekka roz-

czarowana brakiem jakichś kataklizmów, kiedy zawołano mnie do telefonu.

— Czy pani Joanna Chmielewska? — spytał nieznany głos.

— Tak, słucham...

— Chciałbym zamienić z panią kilka słów. Czy zechciałaby pani wyjść na chwilę do

holu na swoim piętrze? W miarę możności dyskretnie...

— Kto mówi? — spytałam raczej dość beznadziejnie.

— Moje nazwisko nic pani nie powie. Chodzi o rozmowę, którą przeprowadziła pani

wczoraj wieczorem w parku Dreszera.

— Dobrze, już wychodzę...

Kto?!... Bandyci czy praworządna instytucja?... Tak źle i tak niedobrze, sama już nie

wiedziałam,  co  bym  wolała.  Przez  moment  pomyślałam,  czyby  nie  wziąć  czegoś  do

obrony, chociażby dużego cyrkla, ale nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie ten duży

cyrkiel jest. Powiedziałam w duchu: „Raz kozie śmierć!” i z determinacją wyszłam do

holu.

W holu podszedł do mnie nie znany mi bliżej, sympatycznie wyglądający pan i po-

wiedział:

—  Orientuje  się  pani,  o co  chodzi,  prawda?  Chcielibyśmy  z panią  porozmawiać.

Mam nadzieję, że może się pani zwolnić z pracy i zaraz ze mną pojechać?

„A jak nie mogę, to co?” — pomyślałam i powiedziałam:

— Czy można wiedzieć, z czyjego ramienia pan mnie zaprasza?

Pan wyjął legitymację i bez słowa mi pokazał. Również bez słowa kiwnęłam głową,

wróciłam do pokoju, pozbierałam swoje rzeczy i zatrzymałam się w drzwiach. Moi trzej

współpracownicy  siedzieli  przy  deskach.  Popatrzyłam  na  nich  i powiedziałam  rzew-

nie:

— Przyjrzyjcie mi się, panowie...

Wszyscy trzej odwrócili się jak na komendę i wlepili we mnie oczy z dużym zainte-

resowaniem.

— No? Bo co? — spytał Janusz.

— Co pani nowego wymyśliła? — spytał z zaciekawieniem Witold.

Wiesio nic nie mówił, tylko patrzył wyjątkowo zachłannie.

124

125

— Ostatni raz mnie widzicie — powiedziałam jeszcze rzewniej. — Jakby co, to pa-

miętajcie, że palę piasty, a od cebuli wątroba mnie boli. Mogą być cytryny... Błogosławię

was na dalszej drodze życia!

Wyszłam nie odwracając się, ale mogę dać głowę za to, że co najmniej jeden z nich

narysował kółko na czole.

W pokoju, do którego zostałam doprowadzona, czekał na mnie nie mniej sympa-

tyczny pan, który zażądał ode mnie daleko idących wyjaśnień...

Zamilkłam i z rezygnacją popatrzyłam na siedzącego za biurkiem pana. Pan trwał

jeszcze  chwilę  w milczeniu,  patrząc  w dal  myślącym  spojrzeniem.  Nagle  ocknął  się

i spojrzał na mnie.

— I to wszystko?...

— Jak widać na załączonym obrazku. Gdybym chciała opowiadać bardziej szczegó-

łowo, musiałabym pana poinformować, co jadłam w tym okresie na śniadania, obiady

i kolacje, ile razy mi poleciały oczka w pończochach, jakimi samochodami jeździłam na

łebka do pracy i o innych równie istotnych szczegółach. Ale chyba o to panu nie cho-

dzi?

—  Nie  — powiedział  ten  pan  z cieniem  rozbawienia.  — O to  mi  nie  chodzi.

Opowiedziała  pani  znakomicie  i tylko  jeszcze  pragnąłbym  usłyszeć  nazwiska  osób,

o których pani wspominała.

— To pan sobie może od razu wybić z głowy — oświadczyłam stanowczo. — Nie

wymienię nazwiska ani jednej osoby, która mi cokolwiek powierzyła w zaufaniu albo

zdradziła przez niedopatrzenie. Nie zmusi mnie pan do tego nawet średniowiecznymi

torturami. Raczej zgniję w kazamatach!

—  Niechże  mnie  pani  zrozumie.  Nikt  nie  będzie  wyciągał  żadnych  konsekwencji

w stosunku do tych ludzi, ale przecież musimy zbadać ich powiązania, kontakty, mu-

simy wiedzieć, co robią, jak postępują, co myślą...

— Guzik, proszę pana. Z pętelką. Ja tych ludzi znam i wiem, że są praworządni. Niech

się pan nie fatyguje, bo nic panu z tego nie przyjdzie.

Pan popatrzył na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.

— I nigdy się pani nie myli co do tej praworządności swoich znajomych?

— Nie... — powiedziałam i zamilkłam. Trzeba przyznać, że celnie trafił!

— No widzi pani? Co my wszyscy wiemy o naszych znajomych? Niech pani pomyśli,

jakie tragiczne konsekwencje może mieć niewłaściwie umieszczone zaufanie.

— Właśnie — powiedziałam z goryczą. — Na przykład zaufanie do mnie.

Pan zza biurka spoważniał.

— Daję pani moje prywatne słowo honoru, że nikt z tych ludzi nie odczuje na sobie

nawet cienia podejrzenia, jeśli istotnie nie miał nic wspólnego z antypaństwową dzia-

łalnością. Tylko o to mi chodzi. Poza tym nie interesuje mnie żadne zdradzanie tajem-

124

125

nic służbowych, nie interesuje mnie lekkomyślność nie interesuje mnie nic, poza ewen-tualnym udziałem w tej jednej aferze.

Zawahałam się. Wyglądało na to, że miał rację, a poza tym nie można nie wierzyć

słowu honoru. W popełnianiu pomyłek, jak widać, jestem szczególnie utalentowana...

—  Dobrze  — powiedziałam  smutnie.  — Powiem  panu.  Gdyby  nie  to,  że  istotnie

przez  długi  czas  wierzyłam  w praworządność  mojego  tajemniczego  nieznajomego,

i gdyby nie to, że się tak fatalnie rąbnęłam, może pan być pewien, że dzikimi wołami nie

wyciągnąłby pan ze mnie ani jednego słowa.

Wyrecytowałam mu długie fragmenty książki telefonicznej pełna uczuć bardzo nie-

przyjemnych. Skończyłam i spytałam:

— No i co?

— No i nic. Sądzę, że teraz będzie pani chciała wrócić do domu. Proszę bardzo, może

pani to uczynić bez przeszkód.

— Ale co pan, w duchy pan wierzy? Pan myśli, że ja stąd wyjdę bez żadnych informa-

cji od pana? Prędzej wrosnę w to krzesło, zapuszczę korzenie i zakwitnę!

— Co pani chce ode mnie usłyszeć? — powiedział, uśmiechając się już wyraźnie.

— Wszystko o tym człowieku! Kim jest, jak się nazywa, gdzie mieszka, nie dość na

tym, ja go chcę zobaczyć!

— Domaga się pani ode mnie rzeczy niemożliwych. Afera jeszcze nie jest skończona,

główny bohater przebywa na wolności i nikt nie ma prawa znać jego nazwiska. A tym

bardziej pani, sama pani przyznaje, że nie wiadomo, czego się można po pani spodzie-

wać. Może pani zaręczyć, że poznawszy jego dane personalne, nie uczyni pani absolut-

nie nic?

Zastanowiłam się. Nie, nie mogłam zaręczyć. Przeciwnie, mogłam zaręczyć, że popeł-

nię następne szaleństwo.

— Jedyne, czym mogę pani służyć, to nazwiska osób jak najbardziej praworządnych,

które pracowały dla dobra umiłowanego kraju, z głównym macherem na czele. Już je

pani zresztą słyszała.

— Częściowo... Na diabła mi te nazwiska?

— To bardzo sympatyczni ludzie. Jak się to wszystko skończy, to będzie pani mogła

ich poznać.

— Nie chcę. Kicham na nich...

— A oprócz tego mogę pani jeszcze doradzić, żeby pani może zmieniła obiekt zain-

teresowań... Klin klinem!

Aż podskoczyłam na krześle.

— Czy mam rozumieć, że mi pan czyni awanse? — spytałam z jadowitą uprzejmo-

ścią. — Cóż, muszę przyznać, że nawet jest pan w moim typie...

— Na litość boską, ja jestem żonaty!... Bardzo panią przepraszam, ale ja myślałem

126

127

o którymś z tamtych panów. Niektórzy z nich są wolni i doprawdy warci zajęcia. Proszę, przy wolnych mogę pani postawić krzyżyki.

Przyjrzałam się niechętnie kilku nazwiskom.

— Mam wrażenie, że już gdzieś widziałam to miano — powiedziałam w zamyśleniu.

— To ten główny, prawda? Ale może mi się wydaje. Raczy pan już skończyć te krwawe

dowcipy, przyzwoita instytucja nie powinna się naigrawać z doprowadzonych. Kiedy się

dowiem od pana tej upragnionej reszty?

—  Jak  tylko  pani  najdroższy  wróg  znajdzie  się  za  kratkami.  Zadzwonię  do  pani.

— i po chwili dodał półgłosem: — Jeśli to jeszcze będzie potrzebne...

— Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że robi pan ze mnie balona dużej klasy — powie-

działam ponuro i wstałam z krzesła. — Nie wiem, czemu mam to przypisać. Sadyzm za-

pewne, nic innego... Do widzenia panu. Nie życzę panu spotkania ze mną, jeżeli pan nie

dotrzyma słowa.

— O konieczności zachowania milczenia nie muszę pani chyba wspominać?

— Nie musi pan. Grób to mięta w porównaniu ze mną. Cześć pracy...

Wróciłam do domu tylko dlatego, że to było jedyne miejsce, do którego mogłam

wrócić i do którego trafiłam zupełnie automatycznie. Koniec świata nastąpił. Nie było

co ukrywać: przegrałam piękną, fascynującą grę...

O, genialna duszo ukochanej przyjaciółki! Przysięgam, że już nigdy w życiu nie zlek-

ceważę twoich ostrzeżeń!...

Dzień po dniu i godzina po godzinie tłumaczyłam sobie, że powinnam być zadowo-

lona. Okropnie zadowolona. Wręcz niesłychanie zadowolona! Wykryłam potężną ta-

jemnicę, zrobiłam zamieszanie, nawet jak na mnie, nadzwyczajne, człowieka, którego

nienawidzę, spotka klęska... Czegóż więcej mogłabym sobie życzyć?

Nic nie pomagało. Na dnie głupiego serca ciągle tkwił mi niezrozumiały, gryzący,

cichy żal.

Co z tego, że zadzwonił telefon i że odezwał się w nim upragniony niegdyś głos:

— Joanna? Tu Janusz...

— Jak się masz — powiedziałam, ze zdziwieniem stwierdzając, że nie dostrzegam

u siebie wybuchu radości.

— Chciałem się dowiedzieć, jak stoisz z samopoczuciem. Ostatnio wydawałaś mi się

trochę nieswoja...

Nieswoja!... Dobry Boże, nieswoja!... Istotnie, właściwe słowo na określenie mojego

stanu w owej koszmarnej scenie w hotelu. Nieswoja...

Co z tego, że znów siedziałam w publicznym lokalu i patrzyłam w niebieskie oczy

w opalonej twarzy, które uśmiechały się do mnie? Co z tego, że pani z mało intelektual-

nym głosem przestała się ciągnąć?

Tańczyłam cudownego, angielskiego walca i ta niewzruszona przyjaźń ze mną jakoś

126

127

nie wydawała się taka zupełnie bezpłciowa...! Co z tego?

Na dnie beznadziejnie głupiego serca został mi cichy, idiotyczny żal...

Zdenerwowało mnie to wszystko do ostateczności, więc zrobiłam pranie. Żeby się

bardziej zmęczyć, płukałam je w wannie, a nie w pralce, i istotnie, osiągnęłam pożądany

cel, bo dzięki sprzątaczce od wieków wyręczającej mnie w gospodarskich czynnościach

odwykłam od nich całkowicie. Wytarłam pralkę, rozwiesiłam mokre szmaty w kuchni

na sznurkach i usiadłam na tapczanie, żeby z czystym sumieniem odpocząć. Zapaliłam

papierosa i oparłam się o poduszki.

Świeciła moja nastrojowa lampka i radio brzęczało tak rzewnie, że aż się niedobrze

robiło. Nic mi jakoś to pranie nie pomogło. Na ciele mnie wykończyło, ale dusza pozo-

stała nietknięta.

Zadzwonił  telefon.  Smutnie,  niechętnie,  beznadziejnie  podniosłam  słuchawkę.  Co

mnie teraz telefony obchodzą?...

— Słucham.

— Dobry wieczór...

Milczałam przez długą chwilę, od stóp do głów wypełniona dźwiękiem tego niskie-

go, aksamitnego głosu.

— Dobry wieczór — powiedziałam w absolutnym oszołomieniu.

— No i co?

To mnie ogłupiło ostatecznie. To ja mam wiedzieć „no i co”?! Nic nie rozumiem, nie

wie, że ja wiem, czy udaje, że nie wie? Co to znaczy?!

Poczułam nagły przypływ nieufności.

— To chyba ja powinnam zadać takie pytanie? — powiedziałam ostrożnie.

— Dlaczego? Pytam, kiedy możemy się zobaczyć? O ile sobie przypominasz, miałem

ci wyjaśnić pewne rzeczy. Właśnie nadeszła odpowiednia chwila.

— Obawiam się, że niewiele jest już rzeczy, które musisz mi wyjaśniać — powiedzia-

łam smutnie. — Ale skoro chcesz, to proszę cię bardzo. Chętnie posłucham.

— Czy można wobec tego przyjechać do ciebie, powiedzmy, za pół godziny?

Opanowały  mnie  najgorsze  przeczucia. Wie,  że  mieszkam  sama,  pora  jest  późna,

liczy na moją lekkomyślność, po co chce przyjechać? Niewątpliwie po to, żeby mnie

usunąć z tego padołu.

Na moją lekkomyślność można było liczyć bezbłędnie. Nie byłabym sobą, gdybym

się nie naraziła na niebezpieczeństwo z okrzykami radości i szczęścia. Natychmiast we-

szłam do gry!

— Proszę cię bardzo — powiedziałam uprzejmie. — To będzie nawet z zachowaniem

tradycji, na sznurkach u mnie wisi pranie. Czekam...

W pół godziny potem zadźwięczał dzwonek u drzwi. Otworzyłam i wpuściłam go

do przedpokoju.

128

129

— Wiem, po co przyszedłeś — powiedziałam. — W zasadzie nie mam nic przeciwko

twoim zamiarom. Zginąć z ręki tak interesującego mężczyzny?... Sam cymes! Mam na-

dzieję, że zgodzisz się dokonać tego morderstwa w pokoju?

— Gdzie sobie tylko życzysz...

Weszłam do pokoju i zapaliłam górne światło.

— Pozwolisz, że cię przed śmiercią przynajmniej dokładnie obejrzę? Żebym na tam-

tym świecie nie popełniła następnej pomyłki... Usiądź, za wysoki jesteś do oglądania na

stojąco.

Usiadł w fotelu bez sprzeciwu i patrzył na mnie z tym lekko kpiącym i tak bardzo

sympatycznym uśmiechem. Miał na sobie szarą marynarkę ze skórzanym kołnierzy-

kiem, białą koszulę i bardzo ładny krawat. I cóż tu ukrywać, był jednak naprawdę nie-

przeciętnie przystojny! Chociaż kompletnie nie w moim typie... Z determinacją pomy-

ślałam sobie, że śmierć w tych okolicznościach będzie na pewno najbardziej roman-

tyczna ze wszystkich możliwych.

— No i jak? — powiedział. — Przyjrzałaś się? To może zgaś ten jupiter pod sufitem,

bo się czuję jak aktor na planie.

Zgasiłam i usiadłam na fotelu naprzeciwko niego. Byłam zbyt oszołomiona sytuacją,

żeby powiedzieć coś sensownego.

—  Jesteś  o wiele  ładniejsza,  niż  mi  się  zdawało  — powiedział  uśmiechając  się.

— Dobrze, że tego wcześniej nie wiedziałem.

— Dlaczego?

— Popełniłbym następne głupstwo, bo pewnie bym nie wytrzymał, żeby cię nie zo-

baczyć. Musisz tak sztywno siedzieć?

— Usiłuję być godna w ostatnich chwilach życia — odparłam z gniewem. — Chcesz

herbaty?

— A owszem, chętnie się napiję.

Robiąc herbatę wyobrażałam sobie szybko, jak by to było pięknie, gdybym tak miała

w domu jakąś z opóźnieniem działającą truciznę. Ukatrupiłby mnie, a potem sam by

także kojtnął przy moich zwłokach... Nic z tego, nie da się przecież otruć trójchlorkiem

etylenu...

Ustawiłam  na  stole  herbatę,  popielniczkę,  papierosy  i usiadłam  na  tapczanie.

Oparłam się o poduszki i spojrzałam na niego.

— To ty czytałeś logatomy, prawda? — spytałam nieoczekiwanie dla siebie samej.

— Ja. Przeważnie. Co jeszcze chcesz wiedzieć?

— Proszę o wyjaśnienia w porządku chronologicznym. Dlaczego mnie napuściłeś na

niewinnego człowieka?

— Znałem go z widzenia. Wiedziałem, że jesteśmy do siebie podobni i że przypad-

kowo mamy takie same psy. Brałem pod uwagę twoje poszukiwania i, Joanno, wybacz

128

129

mi to. Musiałem cię jakoś przystopować...

— Wiedziałeś, że macie identyczne głosy?

— Wiedziałem. W naturze  różnica  jest  słyszalna,  ale  z taśmy  rzeczywiście  brzmią

identycznie. To mi właśnie podsunęło myśl, żeby go wykorzystać...

— Dziękuję ci bardzo za tę przednią myśl...

— Miałem nadzieję, że ci te poszukiwania zajmą więcej czasu. Nie doceniłem cię.

— Dalej proszę. Kluczowa scena programu...

—  Powinnaś  się  już  chyba  domyślić,  jakiego  rodzaju  było  moje  niedopatrzenie

— powiedział z westchnieniem.

Milczał  chwilę,  a potem  mówił  dalej  tym  swoim  miękkim,  niskim,  urzekającym

głosem.  Słuchałam  bez  zdziwienia,  bo  właściwie  istotnie  już  się  tego  domyślałam.

Wojskowy człowiek rzucał trafne przypuszczenia. Można nie tylko zapomnieć klucza

od szafy pancernej, można go także przez pomyłkę zabrać ze sobą...

— ...Usiłowałem złapać telefonicznie od ciebie faceta, który miał drugi komplet, ale

go nie zastałem. Wyłącznie ze zdenerwowania podałem twój numer telefonu. Ten idio-

ta, który ze mną rozmawiał, zapisał go w niewłaściwym miejscu i stąd się wzięła ta po-

tworna pomyłka...

— Nie wiedziałeś o niej?

— Nikt nie wiedział. Nikomu podobna bzdura nawet nie mogła przyjść do głowy.

Gdybyś była przynajmniej jakoś inaczej odpowiadała! Wprowadzałaś w błąd wszyst-

kich rozmówców w sposób wręcz genialny, można ci pogratulować talentu do robie-

nia zamieszania.

To prawda, miał rację. Miał też przy tym nieco strapiony wyraz twarzy, który razem

z uśmiechem jeszcze bardziej go wyprzystojniał. W duszy kotłowały mi się jakieś prze-

dziwne, niesłychanie skomplikowane uczucia, od uzewnętrznienia których powstrzy-

mywało mnie głęboko wpajane w dzieciństwie poczucie taktu. Ostatecznie, zostałam

przecież kiedyś dobrze wychowana, nie potrafię teraz wspomnieć o jego przestępczej

działalności i o losie, jaki go czeka. Trefny temat, który trzeba pomijać milczeniem...

— Dlaczego to miało taką głupią nazwę? — spytałam. — Szkorbut... Żeby mnie przy-

prawić o pomieszanie zmysłów?

— Po prostu to było pierwsze słowo, użyte jako sygnał wywoławczy, i tak już jakoś

zostało?..

Przyglądałam mu się, z wysiłkiem usiłując rozwikłać te skomplikowane uczucia w du-

szy. Dlaczego ja się tak dobrze czuję w towarzystwie tego człowieka? Zdumiewające,

przecież  to  bandyta,  który  mnie  zaraz  zamorduje.  Ja  chyba  rzeczywiście  jestem  nie-

normalna... Ostatnie chwile życia... Chyba ostatnie chwile życia ma się prawo spędzać

w sposób dowolny? Nawet jeśli okażę teraz brak patriotyzmu, to żadnej szkody z tego

nie będzie. Jaka szkoda, mój Boże, jaka szkoda... Co przeżyjemy, to nasze!...

130

131

— Czy ja mogę usiąść jakoś mniej oficjalnie? — spytał nagłe, ciągle z tym swoim de-

nerwującym uśmiechem, który go stanowczo za bardzo wyprzystojniał.

— Proszę cię bardzo — odparłam w roztargnieniu, bo byłam zajęta rozstrzyganiem

nadzwyczaj ważnych rzeczy.

Na to on wstał z fotela i usiadł obok mnie, na tapczanie...

Radio grało znów przeraźliwie rzewnie i ta idiotyczna lampka tak okropnie nastro-

jowo świeciła. Niskim, aksamitnym, urzekająco pięknym głosem zaczął mówić różne

rzeczy.

Różne prześliczne rzeczy, nie mające nic wspólnego z prawdą...

„Kłam  dalej  — myślałam  sobie.  — Kłam  dalej  tym  cudownym  głosem.  Niech  ja

mogę przed samą sobą choć przez chwilę udawać, że w to wszystko wierzę...”

A potem pomyślałam sobie, że cokolwiek teraz zrobi, to ja nie jestem w stanie pro-

testować. Może mnie udusić albo wręcz przeciwnie... Widocznie przeczuł to w przypły-

wie jasnowidzenia. W którejś z następnych chwil przechylił się przez tapczan i wyłączył

lampkę. Tym razem to on wyłączył lampkę...

Otworzyłam oczy i spojrzałam. W mroku widziałam jego uśmiech.

— Teraz powinieneś się zerwać z okrzykiem przerażenia...

— Nie zerwę się — powiedział cicho. — Teraz się może nawet świat zawalić...

Znajomy zapach wody kolońskiej nie nasuwał mi na myśl żadnych zbędnych skoja-

rzeń. Oj, w ogóle nie przesadzajmy z tym myśleniem!...

— ... Piąta — powiedział spojrzawszy na zegarek. — Muszę już iść...

Nie pytałam, dlaczego musi iść o takiej dziwnej porze. Nie interesowała mnie także

ewentualność mojego śmiertelnego zejścia. Są takie chwile, dla których warto się było

urodzić i dla których warto umrzeć.

— Zrób to jakoś szybko i bezboleśnie — powiedziałam z westchnieniem w chwili,

kiedy wiązał krawat.

— Co mam zrobić bezboleśnie? — spytał zaskoczony, odwracając się do mnie.

— Zabić mnie...

— Ach prawda! Zupełnie zapomniałem ci się przedstawić. Przy pięknej dziewczynie

człowiek kompletnie traci głowę...

Wyjął z kieszeni marynarki portfel, z portfelu dowód i podał mi go.

— Masz — powiedział. — Poczytaj sobie, nie mam już czasu recytować ci moich

personaliów. Pozwolisz, że przez ten czas włożę płaszcz.

Powoli otworzyłam dowód i zajrzałam do środka. I wtedy strzelił we mnie grom z ja-

snego nieba!

Wszystko naraz stało się dla mnie zrozumiałe, i to, skąd znałam nazwisko tego głów-

nego machera od wynalazku, i dziwny uśmiech pana, który stawiał krzyżyki przy na-

zwiskach wolnych, praworządnych osobników, i to, że jeszcze żyję... Trzech Januszów na

130

131

liście lokatorów... Nigdy, absolutnie nigdy w życiu nie uwierzę, że kiedykolwiek posiadałam zdrowe zmysły i odrobinę inteligencji!...

— Przeczytałaś? To daj, zaczynam się bardzo śpieszyć... Powoli zasunęłam za nim za-

suwę i nagle runęłam na balkon.

— Dlaczego, do diabła, mówiłeś, że jesteś handlowcem’?! — wrzasnęłam z trzeciego

piętra.

Zatrzymał się przy drzwiczkach szarego forda, spojrzał w górę i odkrzyknął:

—  Bo  mam  wykształcenie  handlowe!  Wydział  łączności  skończyłem  dopiero

potem!...

Był wieczór. Przez cały dzień usiłowałam robić coś pożytecznego, ale nie bardzo wie-

działam, co, i jakoś mi to nie wychodziło. W pracy zrobiłam przekrój budynku, który

miał dwie różne skale i o jedno piętro za mało. W drodze do domu dojechałam po-

śpiesznym autobusem do Dworca Południowego i wysiadłam tylko dlatego, że to był

koniec  trasy,  na  co  mi  konduktor  zwrócił  uwagę.  Do  własnego  mieszkania  trafiłam

chyba tylko siłą przyzwyczajenia...

Od stóp do głów przepełniało mnie mnóstwo myśli, całkowicie ze sobą nawzajem

sprzecznych i gruntownie pozbawionych sensu. Wygłupiłam się gigantycznie, dopraw-

dy, bardziej już nie mogłam. Okazałam całkowity brak poczucia moralności, ostatecznie

widziałam tego człowieka po raz trzeci w życiu. Nie dość na tym, pozwoliłam sobie na

to nietaktowne zapomnienie z wrogiem ojczyzny, ze szpiegiem! On przecież wiedział,

co ja myślę! Mogę sobie wyobrazić, jakie jest teraz jego mniemanie o mnie!

Więcej go na oczy nie zobaczę... No to co mnie to obchodzi, właśnie że będę mie-

wać sporadyczne fanaberie, bo mi się tak podoba. Nienawidzę go. Oczywiście, że go nie-

nawidzę, wszystkich nienawidzę! Miałam się na nim zemścić, bardzo dobrze, nie życzę

sobie więcej go widzieć na oczy, nawet gdyby mnie o to błagał na kolanach! Nie ma

obawy, nie będzie mnie błagał...

Kicham na to, co o mnie myśli. Właśnie że będę przez całe życie robiła, co mi się

podoba, i koniec! I poniosę konsekwencje własnych czynów. Takie rzeczy traktuje się

przygodowo, lekko przyszło, lekko poszło... Na pewno potraktował to tak samo jak ja:

oryginalne zakończenie oryginalnie zawartej znajomości. O Boże, jak ja go potwornie

nienawidzę!...

Umyłam pół wanny, rezygnując nagle, nie wiadomo dlaczego, z umycia drugiej poło-

wy. Poszłam do kuchni i stłukłam szklankę. Włączyłam żelazko z zamiarem uprasowa-

nia wczorajszego prania i przypomniałam sobie o nim w momencie, kiedy olejna farba

szai  zaczęła  już  dobrze  skwierczeć. Wyłączyłam  je,  zapomniawszy,  że  zamierzałam

prasować. Zaczęłam podlewać kwiatki i już przy pierwszym nie zauważyłam, że woda

dawno wyciekła przez doniczkę, przez podstawkę i leje się na podłogę...

Dopiero kiedy zadzwonił telefon, pojęłam, z jakimi uczuciami na ten dźwięk czeka-

132

łam. Nie podniosłam słuchawki od razu, musiałam jeszcze odczekać, aż mi serce prze-

stanie tak okropnie bić. „Kompletna idiotka — pomyślałam niechętnie. — To na pewno

nie on”.

Nabrałam oddechu i podniosłam słuchawkę.

— Słucham...

—  Dobry  wieczór,  kochanie...  — powiedział  niski,  miękki,  urzekający  głos.

Najpiękniejszy głos na świecie...

132



на главную | моя полка | | Klin |     цвет текста   цвет фона   размер шрифта   сохранить книгу

Текст книги загружен, загружаются изображения



Оцените эту книгу